Panorama wyschniętego bajora
Jest połowa kwietnia 2020 roku. Od ponad miesiąca obowiązuje, zaostrzany z tygodnia na tydzień, lockdown. To za wcześnie na wygłaszanie zgrabnych podsumowań i wyciąganie daleko idących wniosków z „kryzysu pandemicznego”. Właściwie jeszcze nie wiadomo, czy okreś-lenie „kryzys pandemiczny” okaże się sensowne. Być może, ostatecznie, dla obecnej sytuacji przyjmie się jakaś bardziej poetycka nazwa. Nie ulega wątpliwości, że „czarna śmierć” brzmiała o niebo lepiej. Z drugiej jednak strony słowo „kryzys”, które w XXI wieku humanistyki odmieniły już przez wszystkie przypadki, co chwila ogłaszając kolejny kryzys tego i owego, może jednak pasować do obecnej sytuacji, bo pandemia zdaje się na naszych oczach obnażać nieskończoność mniejszych i większych kryzysów, w których splocie tkwiliśmy od lat.
Na wczesnym etapie i od wewnątrz właśnie tak postrzegam obecną sytuację – pogłębiający się kryzys pandemiczny jest dla mnie stanem, który trochę przypomina osuszanie bajora, gdy z każdym opadającym metrem mętnej cieczy odkrywane są kolejne zardzewiałe struktury i gnijące trupy. Nie jest to widok przyjemny i pewnie nieprędko wróci nam ochota na beztroskie taplanie się w tym jeziorku, ale wierzę, że zasadniczo lepiej wiedzieć niż nie wiedzieć.
Dominacja państwa nad obywatelską autonomią nie napotyka właściwie żadnego oporu.
Po pięciu tygodniach z okładem dowiedzieliśmy się na przykład całkiem sporo o systemie ekonomicznym zwanym późnym kapitalizmem lub gospodarką neoliberalną. Niby skala nierówności, rażąca niesprawiedliwość w dystrybucji dóbr, niestabilność zatrudnienia, wieczna niepewność prekariatu na elastycznym rynku pracy, utożsamianie chciwości z cnotą i powszechna etyka konkurencyjnego egoizmu w stylu zaczytanych w Ayn Rand piwniczaków to sprawy doskonale nam znane nie tylko z lewicowych debat akademickich, ale nawet umiarkowanie dowcipnych memów partii Razem. Odnoszę jednak wrażenie, że jeśli uprzednio zdawaliśmy sobie z tego wszystkiego sprawę, w pewnym rozproszeniu i w znacznej mierze teoretyzując z pozycji kanapy, to dopiero kryzys pandemiczny ukazał nam to paskudne cielsko neoliberalizmu w całej jego potworności. Taka jest właściwość obecnego stanu wyjątkowego: podaje nam na tacy w zradykalizowanej postaci to, co już wcześniej kształtowało naszą rzeczywistość z ukrycia. I tak w niespełna miesiąc zobaczyłem w ostrym świetle przynajmniej trzy właściwości późnego kapitalizmu, których wolałbym nigdy nie oglądać na własne oczy.
Po pierwsze, kompletna fasadowość panującego systemu gospodarczego. Okazało się bowiem, że wystarczy jeden miesiąc poważnych tarapatów, żeby przyjmowany przez nas dogmat o perfekcyjnie działającym perpetuum mobile wolnego rynku wziął w łeb. W zaledwie cztery tygodnie okazało się, że szpanujący dobrobytem tak naprawdę nie mają żadnych oszczędności i toną w kredytach, pracodawców nie stać na pracowników, a pracownicy z dnia na dzień zobaczyli, że można ich zwolnić jednym skinieniem ręki prezesa. Powszechne wręcz na masową skalę umowy śmieciowe zamiast uelastyczniać rynek pracy, obnażyły się jako narzędzia bezwzględnego wyzysku, a prekaryzacja sektora kultury z wyświechtanego banału wypowiadanego przy kawiarnianych stolikach zmieniła się w całkiem realną otchłań życiowych tragedii. Niesamowite, jak szybko doszło do katastrofy. Wystarczył zaledwie miesiąc, żeby przedsiębiorcy dotychczas powtarzający jak mantrę, że „nie życzą sobie, aby państwo wtrącało się w ich sprawy”, zaczęli organizować protesty i grozić strajkiem (sic!), bo udzielana im państwowa pomoc jest za mała. W obliczu pandemii zobaczyliśmy, że żyliśmy w kompletnej fikcji, więcej – zderegulowany kapitalizm zwyczajnie nie nadaje się do życia.
Po drugie, na niespotykaną dotąd skalę obnażona została moralna podłość, na jakiej ufundowany jest panujący model gospodarczy. Nie dość, że chciwość kierująca mechanizmami giełdowymi na naszych oczach bezwzględnie drenuje sypiące się w kryzysie budżety państw, to sprzęt medyczny, środki odkażające, badania nad szczepionkami, jednorazowe rękawiczki i maseczki, a nawet zwykły papier toaletowy stają się przedmiotami spekulacji i rynkowych rozgrywek. Jakby tego było mało, w przestrzeni debaty publicznej, nie tylko w Polsce, neoliberalne mądre głowy z rozbrajającą szczerością twierdzą, że w imię obrony wzrostu gospodarczego warto nawet poświęcić ludzkie życie, zwłaszcza życie nieproduktywnych seniorów; chcą więc czym prędzej, po trupach, uruchomić mechanizmy gospodarcze.
Po trzecie, szalejąca epidemia unaocznia jeszcze jedną, bodaj najbardziej idiotyczną cechę późnego kapitalizmu, czyli panujący w nim rozkład dochodów. Niby wszyscy wiedzieliśmy, że ogromne pieniądze zarabiane przez sportowców, celebrytów, CEO wielkich korporacji i wyższy management są bezsensownie wygórowane i oderwane od rzeczywistości. Ale dopiero obecny kryzys tak dobitnie pokazał nam, że nasza egzystencja w nieporównanie większym stopniu niż od najbogatszego 1 procentu zależy od lekarek, pielęgniarzy, dostawczyń, sprzątaczy, sprzedawczyń, sklepikarzy, tramwajarek, kierowców autobusów i tak dalej. Dowcipna sugestia Davida Graebera z Pracy bez sensu[1], że we współczesnym systemie ekonomicznym doświadczamy paradoksu płac, w którym społeczna przydatność wykonywanej profesji jest odwrotnie proporcjonalna do wynagrodzenia, zyskała dość poważne potwierdzenie.
[…]
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 29. numerze Magazynu „Szum”.
[1] David Graeber, Praca bez sensu, tłum. Mikołaj Denderski, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2020.