Nie ma niepotrzebnych doświadczeń. Rozmowa z Józefem Robakowskim
W zeszłym roku w CSW Znaki Czasu w Toruniu zorganizowano zbiorową wystawę I po co nam wolność?, na której pokazano pracę tylko jednej artystki. Środowisko zaprotestowało, pan też wycofał swoją pracę.
Tak, w geście solidarności z artystkami. Ten protest to była bardzo ciekawa inicjatywa, która zwracała uwagę na ważny problem, dotąd mało eksponowany, przykrywany czy oddalony: że kobiety w świecie sztuki są jednak dyskryminowane. Znałem oczywiście i znam też takie artystki, dla których to w ogóle nie był problem. Taka była i jest Natalia LL, Ewa Partum, Teresa Murak, Teresa Pągowska, Anka Kutera, taka była Magdalena Abakanowicz, nieprawdopodobnie silna osobowość, która nami, mężczyznami, rządziła, jak chciała – w ich kontekście taki temat się nie pojawiał. I potem, w latach 90., też przecież działały świetne artystki, Katarzyna Kozyra na przykład. Kozyra była wręcz butna, radykalna, ale jest też świetnym, wrażliwym, odważnym człowiekiem. Pamiętam też z końca lat 80. bardzo radykalną malarkę i performerkę, Annę Cibę. Jednocześnie wszystkie one miały w sobie jakiś rodzaj umiejętności postępowania z innymi, jakieś siły, które kobieta może w sobie uruchomić, aby dać sobie radę. Miałem dwie takie bardzo luksusowe kuzyneczki, bliźniaczki, Hankę i Beśkę Skotnickie, świetnie wyedukowane, z bardzo bogatej rodziny. Jan Skotnicki, ich starszy brat, był zresztą rektorem Szkoły Teatralnej na Wydziale Aktorskim w Warszawie. No i któregoś roku, latem, ciotka oddała mi te dwie dziewczyny pod opiekę, żebym zabrał je nad morze. Ja miałem 18 lat, one 16–17. Ciotka była osobą twardą, o żelaznych zasadach: „Józiu – usłyszałem – tylko proszę mi ich dobrze pilnować”. No więc miałem mieć je niby na oku – na przykład kiedy chodziliśmy na tak zwane fajfy, nie nocne, tylko popołudniowe potańcówki. Towarzystwo było tam bardzo różne, włącznie z renegatami i pijakami, a ja ze zdumieniem patrzyłem, jak te dziewczyny, wychuchane, delikatne, dobrze ułożone, potrafiły sobie wspaniale radzić w tych sytuacjach. To było fenomenalne. No jasne, że gdyby stało się coś naprawdę złego, nastąpiłby jakiś gwałt, to nie dałyby sobie rady, ale tak? Radziły sobie genialnie, posługując się słowem, gestem, tembrem głosu – to szalenie ważne. Wszystkie artystki, które wymieniłem, też to miały. Trzeba je było niesłychanie szanować. Także za ich pracę, za ich twórczość – za to, jaką sztukę tworzyły, ale też za to, kim były. Dawały sobie wspaniale radę.
Oczywiście, to mądre, silne, wspaniałe artystki… Jednak stało się coś takiego, że artystki są słabiej reprezentowane, nie tylko na wystawach, ale i w kolekcjach muzealnych. Więc chyba nie wszystko było w porządku?
Naturalnie! Widać to wyraźnie. Ale to nie jest taka prosta sprawa. Jednak nie mogę powiedzieć, żeby kobiety, które wymieniłem, jakoś nadmiernie wspierały inne artystki… Nie przypominam sobie, żeby Ewa Partum lansowała jakąś inną artystkę. W latach 90. w wielu instytucjach kultury kobiety były dyrektorkami i wcale nie popierały artystek, w każdym razie nie wszystkie. Ale mam i inny przykład, trochę starszy. W 1962 roku jako Zero-61 organizowaliśmy festiwal fotografii. Kuratorem był najlepiej zorganizowany Czesław Kuchta, my tylko współpracowaliśmy – za to wytypowaliśmy bardzo ciekawych jurorów: Zofię Rydet, wschodzącą wówczas gwiazdę, Janinę Gardzielewską, wybitną i uznaną fotografkę, i Urszulę Czartoryską. W jury był też jakiś facet ze Zrzeszenia Studentów Polskich, który był sekretarzem. To był pierwszy w Polsce festiwal fotografii studenckiej, napłynęło chyba ponad 800 prac. W trakcie obrad podawaliśmy tym paniom kolejne zdjęcia, ja postawiłem im przed nos swój Durszlak, ale wiadomo było, że nie ma o czym mówić, odstawiłem go bardzo szybko, w ogóle nie przeszedł. Ale potem przedstawiliśmy zdjęcie Natalii LL. To był portrecik jej siostry. Zdjęcie zrobione w konwencji zaułków i uliczek Gardzielewskiej. I to zdjęcie wygrało. Oczywiście wtedy uważaliśmy, że no tak, kobiety się zebrały i wybrały coś zachowawczego, a awangardy nie poparły. Natalia przyjechała, dostała nagrodę,już wtedy to była wspaniała dziewczyna, z wielką energią, więc wszystko się udało, ale my byliśmy rozczarowani, bo nikt ze Szkoły Filmowej nie dostał nagrody, a zgłoszono świetne zdjęcia. I dopiero teraz, po latach, przychodzi refleksja, że one wybrały kapitalnie.
Mówił pan, że temat dyskryminacji kobiet w środowisku artystycznym nie był wcześniej eksponowany. Chyba jednak był… I dopiero niedawno coś się zmieniło.
Tak, to prawda, w ostatnich kilku latach wiele się zmieniło w postrzeganiu sytuacji artystek i kobiet w ogóle. Sytuacja w ostatnim czasie, z męskiego punktu widzenia, się skomplikowała. Ale powiedziałbym tak: to wszystko jest całkowicie naturalne, że ta sytuacja zmienia się w kierunku pewnej normalizacji.
Jednak w Warsztacie Formy Filmowej nie było kobiet.
Nie było, bo nie było ich w Szkole Filmowej. Były „satelitki” Warsztatu. Jak studiowałem, to na wydział operatorski przyjęto może dwie–trzy dziewczyny. Ale były nasze narzeczone czy dziewczyny zaangażowane w naszą działalność. Moja pierwsza żona akurat się tym nie interesowała. Ale miała epizod filmowy. Wybrano ją do bardzo słynnego filmu Hasa: Rękopis znaleziony w Saragossie.
[…]
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 26 numerze Magazynu „Szum”.