Nie jestem optymistką. Rozmowa z Dominiką Kowynią
Piotr Policht: Powiedziałaś, że nie ma sensu, żebyśmy spotkali się w twojej pracowni, bo w tej chwili praktycznie nic w niej nie ma. Jesteś ostatnio rozchwytywana.
Dominika Kowynia: Są jakieś obrazy, ale takie, z których jestem średnio zadowolona. Duża część znajduje się na wystawie w MOS w Gorzowie Wielkopolskim. Jest także inny powód – w ostatnim czasie zgłaszało się też do mnie kilka osób, które z ciekawości chciały mnie odwiedzić w pracowni. Nie ukrywam, że to dla mnie trudne.
Dlaczego?
Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś oglądał obrazy w trakcie pracy, ja sama muszę je bardzo długo przetrawiać. Nie jestem tak pewną siebie malarką, by wykonać jeden gest, który wzbudzi zachwyt. Poza tym pracując na uczelni mam za dużo bodźców jeśli chodzi o kontakt z ludźmi. Czasami – chociaż to jest super praca – mam do tego stopnia dosyć, że nie wyobrażam sobie kolejnego tak intensywnego kontaktu, jakim jest dla mnie prezentacja moich obrazów.
To zainteresowanie wzmogło się w ostatnich latach. Kiedy zaczęto zauważać twoje prace?
Mam być szczera?
Tak.
Po twojej recenzji.
To miłe, ale chyba jednak wcześniej – miałaś choćby wystawę w Widnej.
Rzeczywiście, być może to suma różnych zdarzeń. Dwukrotny udział w finale Bielskiej Jesieni, wyróżnienie redakcji „Notesu na 6 tygodni”, pomiędzy tymi Bielskimi Jesieniami wystawa w Widnej, później zdecydowanie pomogła wystawa na WGW. Mało w tym zdarzeniu osobiście uczestniczyłam, ale słyszałam relację galerzystów z Szarej. Rozpoczęcie współpracy z Szarą też było momentem przełomowym.
To nagłe zainteresowanie ma jakiś związek ze zmianami w twoim malarstwie czy to raczej kwestia układu sił rynkowych i instytucjonalnych?
Nie mam pojęcia, co właściwie się wydarzyło. Mam wrażenie, że cały czas robiłam mniej więcej to samo, konsekwentnie od wielu lat. Może po prostu te obrazy stały się teraz bardziej komunikatywne.
Przez cały czas, czyli jak długo? Kiedy kończyłaś studia?
Zrobiłam dyplom w 2003 roku. A po nim wszystko zmieniłam. Mam zresztą wrażenie, że to, co robię teraz jest mieszanką tego, co robiłam na dyplomie i tego, czego nauczyłam się później. Obrazy dyplomowe były maksymalnie barwne, pełne ekstremalnych połączeń kolorystycznych, ekspresyjne, malowane na olbrzymich formatach. Później zaczęłam malować skrajnie inne obrazy – małe i ciemne.
Skąd taka nagła zmiana?
Z powodu braku stypendium na te wielkie płótna i kilogramy farb, braku wsparcia profesora… Profesor naznacza – kiedy ktoś przez cały czas słyszy, że jest super, to coraz mniej myśli samodzielnie. Czułam, że muszę zacząć od zera, od początku.
Znamy dobrze studentów z pracowni Andrzeja Tobisa, w której jesteś asystentką, a u kogo ty studiowałaś?
U profesora Jacka Rykały.
Rykała miał wpływ na twoje malarstwo?
Miała wpływ atmosfera tej pracowni – nieprawdopodobna pracowitość i zaangażowanie studentów, co z dzisiejszej perspektywy jest bardzo imponujące. Teraz mam jednak wrażenie, że bardzo dużo pracowałam w trakcie studiów, ale za mało myślałam o tym co i dlaczego robię. To faktycznie były inne czasy, w moim odczuciu była to wówczas pracownia o charakterze mistrzowskim, a jednocześnie najbardziej progresywna na katowickiej ASP. Tak naprawdę mogę powiedzieć, że prawdziwą pracę nad sobą wykonałam pracując jako asystentka.
Zostałaś asystentką od razu po dyplomie?
Tak, katowicka akademia właśnie usamodzielniała się od krakowskiej i była duża potrzeba zatrudnienia młodych ludzi. Więc nie tylko ja, ale i sporo osób z mojego rocznika zostało na piątym roku asystentami. Część się wykruszyła, ale część z nas została do tej pory.
Na przykład kto?
Duża grupa z grafiki, między innymi Sybilla Skałuba czy Grzegorz Hańderek, który dziś jest prorektorem. Moje trzy koleżanki z malarstwa po kilku latach same zrezygnowały, z bardzo różnych powodów.
Kiedy zaczęłaś znów odchodzić od tych małych i ciemnych obrazów?
Powoli zaczęło się to zmieniać w okolicach 2010 roku. Postanowiłam na nowo nauczyć się malować realistycznie. Miałam wrażenie, że zaczynam posługiwać się schematem i kolejne obrazy stawały się nie tylko coraz bardziej wyciszone, ale i coraz bardziej puste.
Mam wrażenie, że konkretne lektury pomogły mi dostrzec wagę własnych doświadczeń. Lessing i Ngozi Adichie zwróciły moją uwagę na wypierane dzieciństwo w Libii, Margaret Atwood głównie na potrzebę poruszania wątków związanych z ekologią, a przeczytane przeze mnie najwcześniej Fale Woolf łagodnie zapoczątkowały zainteresowanie feminizmem, ze względu na kompletnie odmienny od wcześniej znanego mi sposób opowiadania o świecie.
Miało to związek z tym, co działo się w tym czasie w polskiej sztuce? Od twojego dyplomu minęła w tym czasie cała epoka, kończyłaś studia kiedy ruszała Nova Popularna, siedem lat później triumfy święcili już zmęczeni rzeczywistością…
Na pewno miało to znaczenie, ważne było też to, co dzieje się na uczelni, w pracowni. Z bliska obserwowałam też różne wolty w działaniach Tobisa, to mnie ośmielało. Miałam poczucie, że dłużej nie mogę tak malować i byłam ciekawa zmian. Chciałam, żeby w moich obrazach była pewna uważność, dotycząca na przykład kontaktu ze zwierzętami. W 2014 roku w katowickim Rondzie Sztuki zrobiłam wystawę Take care, w której dominował ten wątek i niemal wszystkie obrazy były realistyczne. Czy temat powoli zmierza do Martyny Czech?
Nie, dlaczego? Czujesz, że ciąży nad tobą to, że Martyna wyszła z waszej pracowni?
Nie ciąży, ale odnoszę wrażenie, że ona raczej nie chciałaby, żeby była mowa o tym, że ją uczyłam. Z czym się zgadzam, bo nie byłam jej główną nauczycielką.
Martyna należy do bardzo wyrazistych i samodzielnych malarek młodego pokolenia, ale widziałem też prace jednej ze studentek ocierające się wręcz o pastisz twoich obrazów. Zdarza się, że musisz kogoś oduczać naśladowania?
Wydaje mi się, że zainteresowanie moimi obrazami wzmogło się, kiedy zaczęłam wrzucać je na Facebooka, wtedy także studentki i studenci zaczęli bardziej zauważać to, co robię. Zdarza się, że ktoś maluje obrazy nieco podobne do moich, ale „oduczanie” chyba nie jest dobrym określeniem. Każdy musi się od czegoś odbić, od tego, co jest daleko lub bardzo blisko, ale kiedy każemy komuś natychmiast z czegoś wyjść, to bardzo utrudnia rozwój. Zaczyna się kontrola gestu, kontrola myśli. Dużo lepiej przeprowadzić studenta przez ten proces łagodnie. Teraz jest też taki problem, że wszyscy wrzucają obrazy do mediów społecznościowych, także bardzo młodzi ludzie w połowie studiów. Ktoś może wyłowić wczesne i nieuniknione fascynacje i się nad nimi pastwić. Wcześniej nie było takich technicznych możliwości i artystyczne dojrzewanie mogło przebiegać spokojniej.
Na wystawie Ludzie z piasku w Widnej pokazałaś serię autobiograficznych obrazów opowiadających o twoim dzieciństwie w Libii. Teraz chyba wątki osobiste coraz bardziej znikają, bierzesz się raczej za bary z wielkimi tematami.
Najnowsze obrazy są autobiograficzne, ale może nauczyłam się w inny sposób o tym opowiadać. Mam na ich temat anegdoty, ale cieszę się, że są poukrywane. Wystawa w Widnej faktycznie dotyczyła konkretnego okresu w moim życiu, na Oczach suszy w Szarej te tematy zostały zmiksowane, a ostatnie obrazy dotyczą mojego odczucia feminizmu i budowania tożsamości, ale nawet obrazy związane z konkretnymi pisarkami są bardzo osobiste. Nie należę do osób, które potrafią sypać cytatami, nie odwołuję się do konkretnych wątków na przykład z książek Doris Lessing i Virginii Woolf, one po prostu jakoś krążą w moim krwiobiegu, wchodzą w moją biografię.
Jakie jeszcze pisarki są dla ciebie ważne?
Kiedy robiłam wystawę w Widnej, dużą radość czerpałam z czytania Chimamandy Ngozi Adichie. W jednym z obrazów pojawia się nawet jej zakamuflowany portret. Mam wrażenie, że konkretne lektury pomogły mi dostrzec wagę własnych doświadczeń. Lessing i Ngozi Adichie zwróciły moją uwagę na wypierane dzieciństwo w Libii, Margaret Atwood głównie na potrzebę poruszania wątków związanych z ekologią, a przeczytane przeze mnie najwcześniej Fale Woolf łagodnie zapoczątkowały zainteresowanie feminizmem, ze względu na kompletnie odmienny od wcześniej znanego mi sposób opowiadania o świecie. Mam również dużą słabość do Magdaleny Tulli i jej relacji z własnego dzieciństwa. To jest kolejna z moich literackich fascynacji.
Zdecydowanie mogę się nazwać feministką, a z drugiej strony czuję dyskomfort, kiedy muszę się bardzo kontrolować czy nie powiedzieć czegoś niewłaściwego. Bardzo łatwo zostać zaatakowaną. To wszystko nie jest takie proste, kobiety będące feministkami nie stanowią grupy zwartej jak monolit, różnimy się w wielu kwestiach, te różnice nie są niczym złym.
Poza pojedynczymi nawiązaniami pewne motywy pojawiają się w twoich obrazach regularnie, jak widmowe, monochromatyczne postacie, przypominające trochę błękitne sylwetki zmarłych z Wróblewskiego. Masz jakiś osobisty system ikonograficzny złożony z konkretnych znaków?
Zauważyłam, że często pojawiają się na przykład dłonie, chyba muszę zacząć to kontrolować. Jeśli chodzi o te postaci z jednego z nowych obrazów, to jest moja rozgrywka na temat rodziny. Jeśli takie charakterystyczne postacie powracają regularnie, to nie robię tego świadomie.
Dlaczego właściwie tak zależy ci na tym, żeby konkretne historie stojące za obrazami pozostały ukryte?
Sama dla siebie nie chciałabym z nich robić jednowymiarowych historii. Oczywiście mogę te anegdoty opowiadać i mam pewność o czym są poszczególne obrazy, ale gdybym je malowała z założeniem, że każda postać na tym obrazie odgrywa taką i taką rolę, to byłyby one kiczowate w formie i treści. Przynajmniej w moim malarstwie, niekoniecznie u każdego. Nigdy też nie lubiłam na zajęciach z historii sztuki takiego analizowania obrazów – że ten facet oznacza to, a ta kompozycja tamto. To jest oczywiście konieczne w procesie nauki, ale bardzo dużo innych ważnych rzeczy wówczas umyka. W moim przypadku malowanie z takim założeniem nie byłoby najlepsze. Może po prostu jestem dosyć sztywną i racjonalną osobą i gdybym jeszcze tak malowała, to byłoby to straszne. Muszę w pewnym momencie wpuszczać w te obrazy coś, czego sama nie chcę nazywać. Na pewno nie chcę opublikować szczegółowej instrukcji ich odczytywania…
Niedługo będziesz brała udział w wystawie Farba znaczy krew w MSN-ie. Czy przy tej całej niejednoznaczności identyfikujesz się z taką zaangażowaną feministyczną narracją?
I tak, i nie. Tak, bo zdecydowanie mogę się nazwać feministką, a z drugiej strony czuję dyskomfort, kiedy muszę się bardzo kontrolować czy nie powiedzieć czegoś niewłaściwego. Bardzo łatwo zostać zaatakowaną. To wszystko nie jest takie proste, kobiety będące feministkami nie stanowią grupy zwartej jak monolit, różnimy się w wielu kwestiach, te różnice nie są niczym złym. Na tym polega życie, na zachowaniu i szanowaniu różnorodności. Ja na przykład miałam duży problem z podpisaniem się pod listem do Mariny Abramović.
Dlaczego?
Bo było w nim tyle różnych wątków, że czytałam go trzy razy i mimo wielkich chęci nie mogłam się z nim do końca zidentyfikować. Rozpoczynał się od bardzo wylewnego wstępu, a to nigdy nie była ważna dla mnie artystka – więc od razu czułabym nieszczerość podpisując się pod takim listem. Osobiście nie mam wobec tej postaci żadnych oczekiwań ani złudzeń. Podsumowując – biorę udział w większości Czarnych Protestów, jestem przeciwna ostatniej cenzurze prac w Muzeum Narodowym, podpisuję większość listów protestacyjnych, natomiast list o takim ładunku emocjonalnym i z taką wiarą w zrozumienie z drugiej strony mogłabym podpisać tylko w przypadku jednej mojej artystycznej idolki, Jadwigi Sawickiej. Z wielu ciekawych przyczyn taka sytuacja jednak nigdy nie zaistnieje i nie będzie takiej potrzeby.
O, to ciekawe, za co tak cenisz Sawicką?
To jest bardzo długo trwająca fascynacja, która rozpoczęła się od zdziwienia, że można malować tak bezczelnie proste, niekurtuazyjne obrazy, a przy tym tak treściwe. Wydaje mi się, że u Sawickiej bardzo duża część pracy nad obrazem zdaje się poprzedzać kontakt z płótnem. Same obrazy są w moim odczuciu takimi tępymi pigułami egzystencji, stającymi w gardle. Po spożyciu długo czuję podrażnienie w przełyku. Nie mam pojęcia jak coś takiego osiągnąć i nawet nie próbuję. A poza tymi odczuciami z ciała mogę wymienić zachwycającą inteligencję i oczytanie, świetne łączenie tematów feministycznych z ogólnoegzystencjalnymi, totalny brak kokieterii w działaniu. Nie przypominam sobie, żebym zetknęła się z podobną twórczością innej artystki.
Wróćmy do twoich obrazów; dotykasz w nich kwestii zmian klimatycznych i raczej nie przedstawiasz optymistycznych scenariuszy. Jesteś w tej kwestii katastrofistką?
Zdecydowanie. Nie wydaje mi się, żeby to wszystko się dobrze skończyło.
Sztuka może mieć w tej materii jakieś znaczenie?
Może skłonić do refleksji, jak wszystko co czytamy, oglądamy i robimy, ale to są raczej subtelne zmiany. Zmiany potrzebne, ale mimo wszystko nie jestem optymistką.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Dominika Kowynia
- Wystawa
- Mąka olej farba
- Miejsce
- Miejski Ośrodek Sztuki w Gorzowie Wielkopolskim
- Czas trwania
- 26.04–2.06.2019
- Strona internetowa
- mosart.pl