Nie czas na łzy! Dyskusja wokół wystawy „Kto napisze historię łez”
Karolina Plinta: Spotykamy się przy okazji wystawy Kto napiszę historię łez. Artystki o prawach kobiet w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Wystawa wzbudziła różne emocje. W „Szumie” opublikowaliśmy już recenzję wystawy pióra Agaty Pyzik, na łamach „Krytyki Politycznej” ukazał się zaś wywiad z zespołem kuratorskim przeprowadzony przez Jakuba Majmurka. Ciekawi mnie, jak oceniacie gest organizacji takiej wystawy w obecnej sytuacji politycznej oraz jej wydźwięk.
Agata Araszkiewicz: Sam pomysł, aby zrobić dziś w Polsce wystawę sztuki współczesnej poświęconą prawom kobiet i walce o prawo do aborcji, jest świetny. Jest to strzał w samo serce napięć polskiego autorytaryzmu: kontroli ciał kobiet, praw jednostkowych, pozycji kobiet w społeczeństwie. Jesteśmy teraz w szczególnym momencie procesu politycznego – masowe, oddolne protesty kobiet „zakończyły się” zakazem aborcji, zrealizowanym odgórnie przez klasę polityczną, która zignorowała zdanie obywatelek. Wymaga to od nas uwagi w rozpoznaniu naszej kondycji, naszego miejsca w walce o prawa kobiet (na przykład czym jest ta przegrana, jak ją wykorzystać?), jak również wzmocnienia politycznej czujności wobec backlashu. Wielka mobilizacja polskich kobiet i sympatyków ich praw zdarzyła się na taką skalę pierwszy raz w polskiej nowożytności – to jedna z najważniejszych chwil polskiego ruchu kobiecego. Czy więc wystawa Kto napisze historię łez staje się sojusznikiem tego momentu? Czy wzmacnia podmiotowość polskiej walki o aborcję? Nim obejrzałam wystawę, śledziłam z Brukseli, gdzie mieszkam, jej odbiór w mediach społecznościowych. Pomysł na naszą rozmowę wziął się z licznych dyskusji, jakie przeprowadziłam z różnymi osobami i niektóre z nich chciałabym tu przywołać. Zofia nierodzińska porównała na Facebooku wystawę Kto napisze historię łez z wystawą Niewidoczne. Historie warszawskich służących w Muzeum Warszawy. Według niej na tej drugiej wystawie prostymi środkami udało się pokazać opresję wobec kobiet i kobiecy bunt, pierwsza zaś jest umuzealnieniem i robi wszystko, żeby nie być czynem politycznym. Zadzwoniła też do mnie Joanna Warsza, bardzo rozgoryczona wystawą, a inna feministyczna aktywistka i badaczka spuentowała sytuację słowami w stylu: „Jakieś dziwne połączenie łzawych opowieści o kobiecym losie z przelotem przez buduarek krajów i przypadków”. W głosach tych pojawiał się problem neutralizacji rewolty, petryfikacji, a może nawet uprzedmiotowienia buntu kobiet i braku radykalności, oraz odebraniu sprawczości kobietom. A przecież nie jesteśmy w próżni. Dyskusje o tym, jak empowermentowo połączyć salę wystawienniczą z ulicą odbyły się już przy okazji choćby takiej wystawy jak Polki, Patriotki, Rebeliantki w poznańskim Arsenale w 2017 roku. Na warszawskiej wystawie wracamy zaś do niebezpiecznego rozdziału walki politycznej i sztuki. Tak rozumiem recenzję Agaty Pyzik, która przywraca niby utracony paradygmat intymności w przeżywaniu aborcji. „Kobiety na skraju łóżka” – pisze, w sposób, który mnie rewoltuje. Jak rozumieć ten kuratorski gest wystawy Kto napisze historię łez? Osoby kuratorskie we wspomnianym wywiadzie mówią, że dostarczają „wizualnej amunicji walce o prawo do aborcji”.
Gdy wreszcie obejrzałam tę wystawę, poczułam się tak, jakby ktoś mnie uderzył w brzuch – właśnie dlatego, że sama jestem nie tylko intelektualistką, piszącą o sztuce, ale aktywistką. Zwiedzałam wystawę w towarzystwie Marty Konarzewskiej i naszą uwagę także zwrócił wątek buduaru, kotary, pokawałkowania kobiecego doświadczenia i jakby ukrycia, zawstydzania. „Wystawa, odsłaniając temat, jednocześnie zawstydza” – mówiła mi Marta – poprzez brak walki współczesnej ona zamiera”. A przecież stawką wystawy miało być ożywienie, odsłonięcie, ujawnienie. Pamiętam, jak w odpowiedzi na szok po wtargnięciu policji do gabinetu, gdzie była robiona aborcja, zorganizowałyśmy pierwszą Manifę (nie ma historii Manify na tej wystawie). Doświadczenie z wystawą w MSN jest wstrząsające ze względu na zderzenie właśnie z inercją tematu – ta wystawa przez sam tytuł promuje przegraną, wiktymizację kobiet, ofiarniczność dyskursu feministycznego, mizerabilizm. Podobny cień odnajdywałam przy zrobionej również w Muzeum wystawie Niepodległe. Z Agatą Czarnacką wspomniałyśmy o tym w jednym z naszych tekstów, napisanym dla francuskiego „Esprit”, który potem przedrukował wiedeński „Eurozine”. 100-lecie praw kobiet, które miała świętować, nie kojarzyło się na niej z euforią, a raczej czymś żałobnym, cmentarzem, ofiarą. Dla mnie osobiście ważny jest też wątek, że zostałam poproszona przy okazji tej wystawy o napisanie tekstu, czy też może raczej o aktualizację dawnego felietonu z „Czasu Kultury” Aborcyjny ruch oporu, napisanego 12 lat temu. Kiedy już ten tekst aktualizowałam – uzupełniłam go o takie wątki jak “aborcja w wigilię”, ogłoszona przez obecną tu Katarzynę Bratkowską, czy działania uliczne – otrzymałam odpowiedź, że aktualność polityczna nie jest jednak potrzebna, więc tekst pójdzie w starej wersji. Nową wersję opublikowałam w „Nowej Orgii Myśli”. Zastanawiałam się więc, jaką drogę przez te dwa lata przeszło Muzeum, żeby jednak sięgać po aktualność polityczną. Teraz już wiem, że nie jest ona długa. Tą wystawą, przepełnioną świetnymi pracami – międzynarodowymi, nierzadko historycznymi, feministycznymi – Muzeum nadal paradoksalnie świadomie rezygnuje z aktualności politycznej. Potraktowałam to jako rodzaj ciosu – “wizualną amunicję” na ruch kobiecy, jego dynamizm i to jak poradził sobie z zakazem aborcji – właśnie przez silny dzisiaj podziemny ruch oporu. Osoby kuratorskie w kontekście wystawy mówią nie o wsparciu naszej walki i odniesieniu do polskiej sceny politycznej oraz ważnego momentu polskiego feminizmu. Nie, mówią o: międzynarodowym grancie, poszukiwaniu “aborcyjnego piękna” w dziełach sztuki, czy – o zgrozo! – depolaryzacji dyskursów wokół aborcji. Co to w ogóle znaczy? Brzmi to jak rozbrojenie naszych argumentów, a nie wsparcie. Chciałabym, żebyśmy się do tego odniosły.
Czas przestać separować feminizm od polityki, a wystawa w MSN niestety to robi.
Ewa Majewska: Ta dyskusja jest szalenie potrzebna i cieszę się, że się wydarza, szczególnie w takim składzie. Ostatnio w swoich tekstach i badaniach akcentuję centralność feminizmu jako jednej z doktryn politycznych. Uważam, że czas przestać separować feminizm od polityki, a wystawa w MSN niestety to robi. Pierwsza kwestia, która mnie uderzyła, to kwestia wtórnej wiktymizacji kobiet oraz rewaloryzacja słabości. Dla mnie to są dwie różne rzeczy. Mówienie o łzach tylko z perspektywy spetryfikowanej i uprzedmiotowionej ofiary, jest kontynuacją jej wiktymizacji i uprzedmiatawiania. Osoby dokonujące aborcji w końcu przeżywają to doświadczenie na różny sposób. Sprowadzanie go do wspólnego mianownika łez jest mocno ograniczające. W historiach osób dokonujących aborcji można zauważyć wielką różnorodność tego doświadczenia, a ta różnorodność została tu ukrócona.
Po drugie, moment słabości i ofiary, szczególnie w takim kraju jak Polska, lub innych krajach, w których osoba decydująca się na aborcję jest wrogiem państwa, nie powinien być rozciągnięty na całość naszego doświadczenia, nie tylko przeprowadzania aborcji, ale w ogóle życia w świecie. Czy można było temu zapobiec na wystawie? W moim przekonaniu tak. Paradoksem tej wystawy jest to, że jest na niej wiele świetnych, bardzo mocnych prac, ale są one w taki sposób zaaranżowane, że ciężko było mi przejść przez to wszystko. Brakowało tu oddechu, prace były ściśnięte i spiętrzone. Sprawiało to wrażenie, jakby problem aborcji i praw kobiet został wciśnięty do jakiejś pakamery. Wierzę, że mogło to być rozwiązane inaczej, bowiem umuzealnienie nie musi się wiązać z urzeczowieniem. Pokazuje to Muzeum Sztuki w Łodzi, opiekujące się dorobkiem awangardy. Podobnie jest z ruchem społecznym – jeżeli mamy żywy feminizm, 200 tysięcy kobiet w Polsce i zagranicą na ulicach, to jak do tego doszło, że wychodząc z wystawy, myślimy przede wszystkim o słabości? Wydaje mi się, że po 2020 roku, kiedy nasza władza pogorszyła sytuację z prawem aborcyjnym, potrzebujemy innego przekazu.
Anna Kaplińska: Ta wystawa budzi we mnie sporo sprzecznych myśli i uczuć. Jej kontekst społeczny miał być „poszerzaniem pola walki”. Jednocześnie to, co miało być jej siłą, uważam za jej słabość. Słabością jest to, że uplasowała się w kontekście publicystycznym, osłabiając tym samym potencjał wynikający z wieloznaczności sztuki – całej tej sfery „nieodpowiedzialnego”, które generuje energię doświadczenia i rozumienia. Oczywiście temat wymusza publicystyczność, bo przecież krzyczałyśmy jeszcze niedawno na Strajku Kobiet: „To jest wojna”, co oznacza, że wciąż jesteśmy w polu krytyki. Ale czy także krytyki krytyki? Czy nie negując gestu oporu, można się mu przyglądać? Dekonstruować? Moim zdaniem ta wystawa odsłaniając, przede wszystkim coś zasłania. W ferworze walki, nieoczekiwanie tworzą nam się nowe tabu. Jeśli uznajemy, że sztuka zaangażowana jest gestem politycznym, to muszę pozwolić sobie tutaj na pewnego rodzaju uczciwość „ideowej niesubordynacji” i zapytać: dlaczego tutaj to nie działa? Pytam w imię niezgody na pewną standaryzację oporu, którą poczułam i która mnie zaniepokoiła. Trudno uniknąć wrażenia, gdy patrzymy na wystawę, że to tylko dobrze zrobiona kwerenda. Jest w tym ogromna praca badawcza, tylko dlaczego w eksplikacji kuratorskiej pojawiają się sentymentalne zdania, że „kobieca perspektywa ginie”? Gdzie ginie?! U kogo ginie?! Kobiety wyszły na ulice. I zrobią to znowu. Nie trzeba wystaw, żeby im o tym przypominały. Wyczuwam w tym protekcjonalizm. Wystawa w MSN zamyka w „białym pudełku” siłę gestu performatywnego, jakim były marsze kobiet. Jest próbą zebrania i uporządkowania narracji na społecznie dyskutowany temat, ale zamienia się w gest pocieszycielski. Jest łzawa. To są łzy na otarcie łez.
Tytuł wystawy kojarzy mi się z żebraczką, ubogą kobieciną, która stoi na ulicy i ma na szyi tabliczkę „Kto napisze historię moich łez”. Wiadomo, że to ona powinna ją napisać.
Bożena Keff: W tym kontekście odniosę się jeszcze do słów Ewy. Ja, jako jedna z matek polskiego feminizmu, byłam bohaterką wideo które otwierało wystawę w MSN i zostałam poproszona o przygotowanie oprowadzania po wystawie. Tuż przed oprowadzaniem usiadłam w księgarni; jak się spojrzy w górę, to tam jest bardzo wysoko, wielka, dobrze oświetlona przestrzeń. Pomyślałam sobie wtedy, że to tam powinny zawisnąć transparenty z manifestacji, które na wystawie stoją w kupie i nie widać ich w zasadzie. Ponoć zostały (nie) pokazane w taki sposób ze względu na brak miejsca.
Mam też silne wrażenie, że tytuł wystawy, Kto napisze historię łez, pochodzi z dyskursu ofiar, dyskursu słabych. Podobnie jak Agata, odbieram to jako nieprzemyślaną decyzję, a jej efekt wywołuje u mnie złość. Tytuł kojarzy mi się z żebraczką, ubogą kobieciną, która stoi na ulicy i ma na szyi tabliczkę „Kto napisze historię moich łez”. Wiadomo, że to ona powinna ją napisać. Chciałam jednak zauważyć, że dyskurs wiktymizacyjny nie jest tylko problemem tej wystawy, on się pałęta po polskim feminizmie zupełnie nierozpoznany. Dla mnie z podobnego pola semantycznego pochodzi hasło „Ratujmy kobiety”. W tym przypadku kobiety są znowu na pozycji obiektu – biednego, osmarkanego, który rączką ani nóżką nie może ruszyć i ktoś inny, jacyś czy jakieś „my”, mają je ratować.
Katarzyna Bratkowska: Tu jeszcze pojawia się pytanie, kto to są my, a kto to są one.
Bożena Keff: Właśnie, dlaczego kobiety to są one, a nie my? Muszę przyznać, że osobiście nie za bardzo przepadam także za symbolem Polki Walczącej, czyli kotwicy z piersiami i sutkami. Bezrefleksyjne to jest. Wiem oczywiście, że towarzyszyła mu duża dyskusja o wpisywaniu kobiet w Powstanie Warszawskie. I zostały one wpisane, ale jakby raczej jako aliantki walki zbrojnej, owszem, podkreślające swoją odrębność genderową, ale jak najbardziej z aspiracjami do przynależenia do narodu, którego historię opowiada prawicowy dyskurs pseudohistoryczny. Kobiety były największą ofiarą powstania warszawskiego, w każdym sensie.
Agata Araszkiewicz: W dodatku niewidzialną.
Bożena Keff: Wpisywanie się w taki dyskurs, zamiast tworzenie własnego, jest okropne, bo umacnia on dyskurs narodowy, a każda, która jest przeciw, jest oskarżona o brak patriotyzmu. A może wolno być feministką niepatriotyczną, nie realizować recepty prawicy (albo i jakiejkolwiek)? Czas z tym skończyć. Potrzebujemy działającego, sprawczego podmiotu.
Agata Czarnacka: Pozwolę sobie wyjaśnić, co i dlaczego zadziało się z „Ratujmy kobiety”. Ratujmy Kobiety to była obywatelska inicjatywa legislacyjna, zresztą nie pierwsza, którą współorganizowałam. Mamy w polskim prawie narzędzie do obywatelskiego wnoszenia projektów ustaw, to coś więcej niż petycja. Jest ono szalenie wymagające – trzeba zebrać 100 tysięcy odręcznych podpisów z peselem. Wymaga to dużej siły przerobowej, pozwalającej na odbycie 300-500 tysięcy rozmów. Do tego, żeby dostać te pesele, trzeba robić wrażenie poważnych ludzi. Jak przekonałyśmy się podczas akcji „Tak dla kobiet” w 2011 roku, to potrafi być spory problem. Gdy więc w 2016 roku pojawił się projekt Ordo Iuris, straszliwy wobec kobiet (był w nim nadzór prokuratorski nad poronieniami, osadzanie kobiet w więzieniach za utratę ciąży), postanowiłyśmy odpowiedzieć na niego projektem liberalizującym. Gdy w naszej akcji zdecydowała się wziąć udział Barbara Nowacka, ucieszyłyśmy się i przyjęłyśmy ją z dobrodziejstwem inwentarza, w tym z pomysłem, jak nazwać tę akcję. I ta nazwa zadziałała bardzo dobrze. Akcja liberalizacji prawa aborcyjnego wreszcie się przebiła do szerszej świadomości, a my po raz pierwszy odniosłyśmy sukces. Więc historyczne źródło tego hasła nie jest mizerabilistyczne, raczej miało funkcję uświadamiającą, że jeśli nie zaczniemy być cywilizowani, to kobiety będą umierać, a społeczeństwo zostanie rozerwane na strzępy. Oczywiście to, że się spodobało, może być problematyczne. Chyba wynika to z faktu, że żyjemy w kraju, który został po 1989 roku skonstruowany jako demokracja chrześcijańska, jest absolutnie chadecki i reaganowski. Tkwimy, czy może do niedawna tkwiliśmy w dziwacznym przekonaniu, że Kościół może zastąpić społeczeństwo obywatelskie. To taka demokracja low-cost, w której większość obywateli jest odpodmiotowiona i daje sobą zarządzać, zamiast współuczestniczyć w rządzeniu; w naszej sferze publicznej wszelkie decyzje podejmuje się raczej przez aklamację, milczącą zgodę. A tymczasem feminizm jest niekompatybilny z ideologią chrześcijańskiej demokracji.
Jedną z rzeczy, która mnie złomotała w muzeum, było wrażenie, że ta wystawa niby miała być o mnie, ale jest kompletnie nie dla mnie. To było bardzo dziwne przeżycie. Zastanawiające było już samo wejście na wystawę, gdzie powitała mnie instalacja Movilizacion Marieli Safati, epatująca estetyką rodem z broszur Frontexu dotyczących uchodźców. Kto wie, może to była nawet jedna z jej inspiracji. I to skojarzenie – z utraconym życiem, ciałami leżącymi na brzegu czy w lesie – przeniosło się na wystawę. Były to jakby ciała martwych kobiet, czy może płodów. Następnie poruszenie wywołała u mnie sala, gdzie prace Ewy Kuryluk zostały zestawione z pracami Any Mediety. Muszę przyznać, że marzyłabym o wystawie, która by zestawiała prace tych dwóch artystek. I już, to by wystarczyło, ładunek znaczeń byłby i tak niesamowity. Tutaj wyszła z tego rupieciarnia, skład z martwymi lalkami. Podczas jej zwiedzania zaczęłam rozumieć, że nie rozumiem tego, co rozumie ktoś inny pod pojęciem wystawy. Ja często różnych rzeczy nie rozumiem, a sztukę przeżywam bardzo dziecinnie. Z punktu widzenia dziecka też czułam łomot – tego wszystkiego było po prostu za dużo, jako doświadczenie sensoryczne wystawa była nie do zniesienia.
Zastanawiające było już samo wejście na wystawę, gdzie powitała mnie instalacja Movilizacion Marieli Safati, epatująca estetyką rodem z broszur Frontexu dotyczących uchodźców. Kto wie, może to była nawet jedna z jej inspiracji. I to skojarzenie – z utraconym życiem, ciałami leżącymi na brzegu czy w lesie – przeniosło się na wystawę. Były to jakby ciała martwych kobiet, czy może płodów.
Magdalena Ujma: Mnie bardzo uderzyła aranżacja wystawy i widoczna w niej rezygnacja z aktywizmu. Aborcja w gruncie rzeczy została sprowadzona do wstydliwego sekretu, o czym zresztą pisała w swojej recenzji Agata Pyzik. Tymczasem nie o to przecież chodzi! W dyskusjach facebookowych Ewa Majewska wspomniała, że istotne jest tu napięcie między prywatnym a publicznym, tutaj zaś mamy spychanie bolesnych historii za zasłony koloru krwi. Na tej wystawie zastanawia mnie pornografia kobiecego cierpienia – bardzo częsta i mało dostrzegana w naszej kulturze. Myślę, że to pokazywanie kobiet jako cierpiących, jako ofiar, pojawia się w instalacji Agaty Słowak, przedstawiającej gabinet ginekologiczny i dokonywanie aborcji. To jest taki złowróżbny znak dla osób wchodzących na wystawę. Bo instalacja pojawia się na samym początku, zaraz po wejściu na Historię łez. Wiktymizacji kobiet towarzyszy jednocześnie przyjemność płynąca z patrzenia na kobiece cierpienie.
Kolejna sprawa to dostrzegalne wyraźnie zawłaszczenie dyskursu aktywistycznego przez instytucję i uczynienie go bezpiecznym. Oczywiście, organizatorzy bardzo się starali uszanować aktywizm, działali jednak wybiórczo – i mimo wszystko z pozycji władzy. Z wywiadu z kuratorami opublikowanego na stronie „Krytyki Politycznej” wywnioskować można, że tłem do stworzenia wystawy był grant. Może dlatego wyszło, jak wyszło? Czyli wystawa bardziej wyrozumowana, a mniej wynikająca z oddolnych doświadczeń? Nie zapominajmy też, że zmiękczenie wymowy Kto napisze historię łez wynika z sytuacji, jaką mamy obecnie w polskiej kulturze i w petryfikacji instytucji progresywnych. Myślę tu o NOMUS-ie i oczywiście o wielu innych publicznych instytucjach kultury, poddanych politycznej presji, o Zachęcie, o Zamku Ujazdowskim. Przyszłość Muzeum Sztuki Nowoczesnej także jest niepewna. Kto w takiej sytuacji odważy się na wypowiadanie wprost własnego zdania, niezgodnego z polityką kulturalną państwa?
Karolina Plinta: Jeśli chodzi o instalację Agaty Słowak, myślę, że istotne jest także jej zainteresowanie motywami BDSM. Przygotowany przez nią gabinet potworności jest również gabinetem rozkoszy aborcyjnej. W tym sensie ta praca wymyka się prostym ofiarniczym interpretacjom.
Katarzyna Bratkowska: Moje wrażenia są generalnie podobne. W MSN byłyśmy z Natalią Broniarczyk, obie drugi raz, i gdyby Nata nie powiedziała mi na wstępie, że to wystawa o aborcji, nie wpadłabym na to. Symboliczna w tym kontekście wydaje mi się praca Alice Maher, skojarzyła mi się z Roszponką. W jej opisie zaakcentowane było czekanie, co zresztą pasuje do figury Roszponki czekającej na wybawienie. Wedle deklaracji kuratorów wystawa ma pokazywać historię zwycięstw. Dlaczego więc żadna z nas tego nie odczuła? Może dlatego, że te zwycięstwa są pokazane bez triumfu? Bożena Keff wspomniała o mizerabilizmie i figurze żebraczki, której zostaje tylko czekać – a to nie jest historia ruchu kobiecego. W wywiadzie z kuratorami pada też, wspomniane przez Agatę, hasło „depolaryzacja” – dla mnie najbardziej zwodniczy i manipulatorski element tej wystawy. Depolaryzacja teoretycznie ma być przeciwieństwem polaryzacji, w praktyce jednak nadal oznacza mapowanie skrajności i przejęcie władzy nad politycznymi i symbolicznymi znaczeniami. Powinna znieść w ogóle fałszywe bieguny, stworzone przez upolitycznione media, rozbroić je, zamiast wrzucać wszystkiego po trochu i sugerować spotkanie po środku. Jak to wygląda w przypadku tematu aborcji? Społeczeństwo nauczono, że po jednej stronie mamy szalone feministki, które chcą mordować płody, po drugiej stronie mamy obrońców płodów, pośrodku kompromis. Każdy gest depolaryzacji, który przyznaje rację bytu tej polaryzacji, automatycznie opowiada się za fałszywym kompromisem, tak zwanym kompromitem.
Wystawa pokazuje walkę o prawa reprodukcyjne kobiet na przykładach zwycięstw, co oznacza myślenie w kategoriach faktów, nie procesów. Brak prawnych zmian to porażka państwa, ale wystawa obejmuje wedle opisu okres od lat 90., a w tym czasie wiele się zdarzyło i zmieniło jeśli chodzi o skalę i metody walki. I tego niestety nigdzie nie widać. Pokazanie, że ruch aborcyjny w Polsce zaczął się od Czarnego Protestu i się do niego ograniczył, jest skandaliczne. Co więcej, pokazanie Czarnego Protestu jako zwycięstwa, w jednym rzędzie z innymi, kompletnie fałszuje obraz. Bardzo chciałabym powiedzieć, że to był masowy, radykalny i oddolny ruch przeciwko ustawie antyaborcyjnej. Trzeba jednak zauważyć, że mainstreamem protestu było popularne hasło „To już jest przesada”, w które wpisana jest akceptacja kompromisu. I walka w defensywie. Tymczasem niezależnie od Czarnego Protestu, w Polsce działa ADT, nowy ruch gwarantujący realny dostęp do aborcji, to najważniejsza i jedyna realna zmiana od 30 lat. Ten ruch tworzy też przestrzeń dla kobiet, które opowiadają swoje własne, realne historie przerwania ciąży. Na wystawie tych historii nie ma, a przecież one były najodważniejszą częścią protestu: grupa kobiet publicznie dzieląca się swoim doświadczeniem aborcji pod obstrzałem kamieni i butelek rzucanych przez faszystowskie bojówki.
Społeczeństwo nauczono, że po jednej stronie mamy szalone feministki, które chcą mordować płody, po drugiej stronie mamy obrońców płodów, pośrodku kompromis. Każdy gest depolaryzacji, który przyznaje rację bytu tej polaryzacji, automatycznie opowiada się za fałszywym kompromisem, tak zwanym kompromitem.
Najbardziej wstrząsającym dziełem sztuki na tej wystawie była dla mnie wspomniana praca Agaty Słowak. Moim zdaniem ona nie jest mizerabiliczna, ponieważ artystce udało się wyjść poza porządek symboliczny. Nie jest to odbicie przedmiotowego oglądu, tylko cielesny komunikat powstały z poziomu wyobrażeniowego, przebijanie się od fizjologii do symboliki, być może nowy język dialogu między kobietami.
Jeszcze słówko o użyciu symbolu Polski Walczącej. Jestem za nie niestety współodpowiedzialna, bo narodziło się ono podczas przygotowania do Manify. Proces, jaki za tym stoi jest znaczący i uczy ostrożności. Wyszłyśmy od pomysłu, żeby odebrać mainstreamowej prawicy jej mityczny niepodległościowy dyskurs, urealnić go i przenieść na poziom integralności cielesnej. Zaproponowałam hasło „Niepodległość ciała”, z którego potem powstało hasło „Niepodległość Polki”. Wydawało się, że nie będzie nic bardziej obrazoburczego niż odebranie najświętszego znaku prawicy i przenicowanie go kobiecą cielesnością. Niestety, przekaz niejako „osunął się” z powrotem w coś à la powstanie w bluzce w kwiatki. Jak widać, niekontrolowane operowanie konserwatywnymi znakami niesie za sobą niebezpieczeństwo ich wzmacniania.
Natalia Broniarczyk/Aborcyjny Dream Team: Jeśli chodzi o wystawę, odniosę się do słów Kasi. Owszem, powiedziałam, że to wystawa o aborcji, ale obie miałyśmy rację. Wyszłam z muzeum z myślą, że to nie jest wystawa o aborcji, tylko o wyobrażeniu na temat aborcji i podtrzymywaniu tego wyobrażenia. Jak również podtrzymaniu porządku, jak się powinno mówić o aborcji. Ja bym chciała pójść na wystawę pt. Kto napisze historię ulgi albo Kto napisze historię złości, a nie łez. Chociaż łzy są też czasem o złości lub uldze. Jednak ulga i złość to emocje, które bardziej niż łzy kojarzą się z polską aborcją, szczególnie z perspektywy osoby, która pomaga w aborcjach. Jako ADT opublikowałyśmy w październiku zaproszenie na wystawę i dostawałyśmy później głosy od osób, które na nią poszły, że wystawa wywołała w nich smutek. Pytano nas, czy byłyśmy na tej wystawie i poleciłybyśmy ją jeszcze raz, bo według nich ta wystawa zamykała im usta. Mówiła im „Nie, tutaj się nie mieści wasze doświadczenie”. Ja myślę dokładnie to samo. Niestety, wydaje mi się, że ta wystawa podtrzymuje narrację dyskusji i protestów okołoaborcyjnych fetyszyzującą fałszywe zwycięstwa. Przykładem jest Irlandia, która jest pokazywana jako zwycięstwo, podczas gdy jest ono fałszywe. Nikt jednak nie chce tego słyszeć ani rozmawiać o tym, że w Irlandii tak naprawdę się nie udało. W Irlandii tak naprawdę zwyciężyli lekarze. Ustawa irlandzka, wprowadzona 1 stycznia 2019 roku, mówi przede wszystkim o tym, co mogą i czego nie mogą lekarze. W Irlandii nadal obowiązuje klauzula sumienia, lekarze mają trzydniowy okres do namysłu, a wykonującym aborcję musi być lekarz, który stwierdził ciążę – i to jest warunek zaproponowany przez samych lekarzy. W związku z tym kobiety jeżdżą od szpitala do szpitala, bo lekarz w każdej chwili może powiedzieć nie. Trzech na dziesięciu lekarzy wykonuje zabiegi aborcyjne. Do tego jest kryminalizacja domowej aborcji. Czyli gdy ciąża jest przerwana poza placówką szpitalną, to zarówno osobie, która wykonuje aborcję, jak i tej, która w niej pomaga, grozi 14 lat więzienia. To nie jest zwycięstwo. Moja praca byłaby kryminalizowana w Irlandii. Grupy podobne do ADT musiały zakończyć działalność wraz z wejściem tej ustawy w życie. Pisałyśmy o tym w mediach, mówiłyśmy na debatach, ale nikt nie chce tego słyszeć. Tak jakbyśmy chcieli mieć cel – nieważne, co będzie z kobietami, które potrzebują aborcji, ważne, że jest prawo, odbyła się kampania, że jest zwycięstwo, było referendum i społeczeństwo zadecydowało. A później, gdy przychodzi realne doświadczenie po zderzeniu z tym prawem, znowu się nam zamyka usta, musimy się cieszyć, a aborcję wykonać za granicą lub ze świadomością, że łamiemy prawo. Wystawa w MSN-ie gloryfikuje coś, co nie jest nam, osobom potrzebującym aborcji, przydatne. Wręcz jeszcze bardziej osadza nas w pozycji odbiorczyń usług, a nie realnych sprawczyń.
Tym, czego również bardzo mi brakuje na tej wystawie, jest opowieść o tym, że nielegalna aborcja może być bezpieczną aborcją. A może być, pokazują to historie z krajów, w których aborcja jest nadal nielegalna. Za sprawą aborcji farmakologicznej rzeczywistość się bardzo zmieniła przez ostatnie lata. Nawet standardy Światowej Organizacji Zdrowia, opublikowane 8 marca tego roku, mówią, że aborcja farmakologiczna może być dokonywana przez osobę bez dyplomu medycznego. Mówi się wręcz, że każda osoba, która wie, jak zrobić aborcję farmakologiczną, może ją sobie bezpiecznie zrobić do 12 tygodnia ciąży. Jest to wręcz zalecane, żeby w krajach, w których aborcja jest zakazana, rozpowszechniać dostęp do mizoprestolu i wiedzę o nim. Na wystawie zobaczymy coś zupełnie innego – te długie włosy, bierność, czołganie się po ulicy… Była to zresztą bardzo poruszająca praca, ale odnosząca się do rzeczywistości sprzed 30 lat. Na tej wystawie nie ma nic o tym, że kobiety pomagają sobie w aborcjach; że w cieniu zakazu i nadzorującego państwa ryzykujemy swoje bezpieczeństwo, by sobie pomagać. Znajdujemy sposoby, żeby sobie te aborcje zrobić. Na tej wystawie nie ma też nic o pieniądzach, co mnie bardzo uderzyło. Aborcja w kraju, który nie gwarantuje dostępu do aborcji, to aborcja polegająca na pożyczaniu sobie pieniędzy, fundowaniu aborcji, na zbiórkach, zrzutkach, dzieleniu się nie tylko wiedzą, ale i finansami.
Wystawa podtrzymuje narrację dyskusji i protestów okołoaborcyjnych, fetyszyzującą fałszywe zwycięstwa. Przykładem jest Irlandia, która jest pokazywana jako zwycięstwo, podczas gdy jest ono fałszywe. Nikt jednak nie chce tego słyszeć ani rozmawiać o tym, że w Irlandii na dobrą sprawę się nie udało. W Irlandii tak naprawdę zwyciężyli lekarze.
Kolejna sprawa to fetysz USA. Na wystawie jest praca Andrei Bowers, będąca nagraniem opowieści osób, które w latach 60. musiały wyjechać ze Stanów, by zrobić aborcję. Oglądając ją, czułam się trochę, jakbym była w pracy, bo tak zwracają się do mnie i moich koleżanek osoby potrzebujące aborcji. Piszące do nas kobiety czasem podają całą listę powodów, dla których potrzebują aborcji, ale czasem wygląda to zupełnie inaczej i przypomina bardziej aborcyjny OLX. Dostajemy wiadomości w stylu „– Dzień dobry, czy wasza oferta jest aktualna? – Tak, aborcja wygląda tak i tak. – Dziękuję, przedyskutuję to z koleżanką, odezwę się wieczorem”. Jest w tym ukryta stygmatyzacja, nie pada słowo „aborcja” czy „potrzebuję”, nie ma manifestu, ale nie ma też łez, tylko pragmatyzm. Chciałabym, żeby w sztuce pojawiło się miejsce także na takie doświadczenia, chciałabym, żeby sztuka nas wzmacniała, a nie straszyła, żeby nie dzieliła nas na my i one. Są w Polsce osoby, które chcą mówić o własnych aborcjach, i mam nadzieję, ze sztuka otworzy się na takie opowieści. Doceniam, że w dwóch pracach pojawił się mizoprostol – mam na myśli pracę Małgorzaty Mycek i Elektry KB. Mizoprostol został odkryty przez Brazylijki i jest to wspaniały środek, niedający żadnych skutków ubocznych, używany także jako lekarstwo do zatamowania krwawienia poporodowego. Jest tanie, łatwe w przechowywaniu i powinno być sprzedawane jak APAP. Ale podlega silnej kontroli, bo jest lekiem poronnym. W Europie lekarze mogą nam taki lek wydać, w Ameryce Południowej i Afryce kobiety sobie je przywożą jako prezenty.
Na koniec chciałam wspomnieć o pracy Agaty Słowak. Ona jest smutna, ale jednocześnie ze mną została. Ona być może jako jedyna pokazuje aborcję w drugim trymestrze, taką, jaka one jest – krwawą i trudną dla oka. ADT pomaga także w aborcjach w drugim trymestrze, także tabletkami, więc wiemy, ze to nie jest aborcja łatwa. To jest mały poród. W Polsce aborcje w drugim trymestrze są całkowicie zakazane, a przez to sprywatyzowane – osoba musi ją zrobić za własne pieniądze lub prosić o nie innych, prywatnie wyjechać za granicę lub prywatnie zażyć tabletki z nami na telefonie i jechać do szpitala, gdy zacznie się akcja porodowa. Może też zostać w domu i zastanowić się, co zrobić ze szczątkami. Tak to wygląda dzięki decyzji Trybunału Konstytucyjnego w 2020 roku. Takich aborcji odbywa się w Polsce około 2 tysięcy rocznie. Praca Agaty Słowak pokazuje, jak dokładnie taka aborcja wygląda i chętnie dałabym jej właśnie taki tytuł i opis: „Aborcja w Polsce po 2020 roku”. Duży płód z wadami, kobieta, która musi sobie sama z tym poradzić, strach i łzy, poczucie oszukania przez Państwo, upokorzenia koniecznością wyjazdu, szukania pieniędzy i nieufności względem lekarzy.
Karolina Plinta: Natalio, dzięki za ten głos. Myślę, że on uzmysławia, jak wiele na tej wystawie zabrakło, i być może to jest powód, dla którego ona wydała mi się bardzo obojętna. Jakby brakowało jej farszu. Na tym straciły same prace, które są przecież o aborcji, ale zostały pokazane w miałkiej narracji.
Anna Kaplińska: Warto porównać tę wystawę do innych dziedzin sztuki podejmujących podobny temat. Historia pokazuje, że gdy w wyniku politycznych ruchów zmieniają się reguły gry społecznej, temat kobiet zawsze wraca. Świetnie to widać na przykładzie porewolucyjnego kina radzieckiego, przykładem może tu być libertyński film Abrama Rooma Miłość we troje z roku 1928, którego tematem była wolna miłość i zmiana statusu kobiety. Dobrym przykładem są tu także modernizacyjne narracje wprzęgnięte w tworzenie się polskiej podmiotowości w 1918 roku. Formowanie tego nowego projektu społecznego zmusiło całe społeczeństwo do zmierzenia się problematyką reprodukcyjności. Awangardowe i radykalne gesty dotyczące myślenia o tym, co dzieje się na styku tradycji, ciała, płci i życia społecznego najlepiej opisali artyści modernistyczni. Nie trzeba tu specjalnie przywoływać sztandarowej Zapolskiej, choć ciekawy wydaje się fakt, że premiera jej „tragifarsy kołtuńskiej” o niechcianej ciąży, miała równolegle premiery w Krakowie (1906) i Lwowie (1907), a na porządną inscenizację w Warszawie trzeba było czekać do 1919 roku – czyli do stworzenia struktur państwowych. Intrygujące jest jak artyści młodopolscy, tworząc nowy modernizacyjny projekt, realizowali go również na gruncie prywatnym. O tym „projekcie” jest przecież Wesele Wyspiańskiego – będące radykalnym gestem zaprzeczania klasom społecznym. Podobnie jego Klątwa zderza porządek intymny i publiczny. Trzy lata temu idąc na inscenizację Oliviera Frljićia w Teatrze Powszechnym w Warszawie ryzykowało się starcie z oburzonymi konserwatystkami i konserwatystami. Ważne było to, co w teatrze, ale też to, co manifestowało się poza jego murami, na „scenie ulicy”. Klątwa Wyspiańskiego to tekst o przemocy wobec kobiet, o używaniu kobiety i jej społecznej funkcji jako kozła ofiarnego.
Ze zdobyczy rewolucji pełnymi garściami czerpał również PRL. Mało kto dziś pamięta, że pierwsza scena dokumentu Kieślowskiego Pierwsza miłość z roku 1974 zaczyna się wizytą u ginekologa, gdzie rutynowo lekarz zadaje pytanie, czy pacjentka w ciąży chce urodzić, czy nie.
Przytaczam ten kontekst, żeby powiedzieć, że w polskim teatrze i w sztukach performatywnych zadziało się dużo, w bardzo radykalnej formie. Brakuje mi tego radykalizmu na wystawie, mimo zaangażowanych prac. Nie wiem, czemu się tak dzieje? Być może jest to kwestia aranżacji? A może braku pokazania drugiej strony, wykonującej swój radykalny gest? W ten sposób oponent pozostaje niemy, a tym samym odcina się kontekst energii konfliktu. A przecież ona jest zasadą i sednem tego tematu.
Jeśli chodzi o same dzieła, chciałabym wyróżnić pracę Luizy Prado de O. Martins, gdzie temat aborcji jest pokazany w perspektywie przemocowego systemu kolonialnego. Zatrzymanie reprodukcji jest najwyższą formą oporu politycznego w Brazylii. Wideo Martins przedstawia niewinną roślinkę, z której napar okazuje się środkiem wczesnoporonnym. To bardzo mocny obraz: zielona gałązka jest tu orężem kobiet w walce z opresją i kolonizacją. Połączenie zielarstwa i wolnej miłości pojawia się także w polskiej literaturze. Nieprzypadkowo postaci używane jako figury w libertyńskiej liryce oświeceniowej – czyli nasz rodzimy Laura i Filon mają jako atrybut „wolnej miłości” koszyk malin. Nieprzypadkowo najlepszy polski zbiór erotyków, autorstwa Bolesława Leśmiana, ma tytuł W malinowym chruśniaku. Kłujące krzaki malin to jednak nie najlepsze miejsc na schadzki miłosne. Jest to bowiem kulturowo usankcjonowana sceneria dla miłości nieproduktywnej. Zakamuflowana opowieść o ranie, krwi i miłości bez konsekwencji. Malina i jej liście w tradycji medycyny ludowej są środkiem wczesnoporonnym.
Wystawa pomija aktualność polityczną, traktując wybiórczo polski kontekst, który staje się wtórny. Jeśli przypadkiem nie znasz najnowszej polskiej historii, to się o niej nic nie dowiesz, cisza na temat tego szczególnego momentu decyduje o okrucieństwie i powierzchowności wystawy. Przez to operuje ona semi-peryferyjnym gestem, w którym odnosimy się do świata, ale pomijamy to, co dzieje się u nas. Jest to kompleks Janko Muzykanta.
Agata Czarnacka: Ja bym jeszcze chciała dopowiedzieć, co to dla mnie znaczy odbierać sztukę jak dziecko. Dla mnie sztuka służy temu, żeby wrócić do dziecięcego otwarcia i doprowadzić do aktualizacji systemu – takiego oprogramowania sterującego, które każda z nas ma w sobie, w głowie, w systemie nerwowym, w układzie limfatycznym. Nie wiem, filozofia spiera się, jak to nazywać, możemy też na to powiedzieć “osobowość”. O ile osobowość jest dynamiczna, może się zmieniać, rozszerzać. Tak rozumiem zadanie robienia wystawy – ma ona służyć poszerzaniu wrażliwości. W tym wypadku: wychodzeniu poza prymat oświeceniowego racjonalizmu, który jest utożsamiany z męskością. Jakoś zawsze zresztą wydawało mi się, że muzea i galerie to awangarda feminizmu i demontaż tego suchego oświecenia zapisany mają w DNA. Bunt, który poczułam po wystawie Kto napisze historię łez, był podobny do tego, który czuję oglądając inne wystawy robione przez funkcjonariuszy obecnego reżimu w Polsce. Dotarło do mnie, że kuratorzy MSN-u też już są tymi funkcjonariuszami. Bunt wynika z faktu, że tutaj coś z tą aktualizacją oprogramowania nie wyszło. Po tej wystawie się nie zmieniłam, nie rozwinęłam. Ktoś wręcz chciał mnie zawrócić w moim procesie, zabrać moje zdobycze, nawet pomimo faktu, że poszczególne dzieła sztuki działały bardzo dobrze. Wystawa jako całość nie zachwycała.
Agata Araszkiewicz: Wydaje mi się, że bardzo ważny jest sposób doboru prac – wystawa pomija aktualność polityczną, traktując wybiórczo polski kontekst, który staje się wtórny. Jeśli przypadkiem nie znasz najnowszej polskiej historii, to się o niej nic nie dowiesz, cisza na temat tego szczególnego momentu decyduje o okrucieństwie i powierzchowności wystawy. Przez to operuje ona semi-peryferyjnym gestem, w którym odnosimy się do świata, ale pomijamy to, co dzieje się u nas. Jest to kompleks Janko Muzykanta. Pod postem Zofii nierodzińskiej wdałam się w dyskusję z Sebastianem Cichockim, współkuratorem wystawy. Pisałam, że mizerabilizm może w przypadku tej wystawy nokautować siłę aktywizmu politycznego, na co dostałam odpowiedź, że na wystawie jest mnóstwo aktywistycznych prac z Brazylii, Ameryki Południowej i Hiszpanii. Aktywizm z innych krajów ma więc nam posłużyć do tego, żeby ominąć potencjalnie niebezpieczną dyskusję o tym, co się dzieje w Polsce. Sam tytuł odnosi się do pracy Irlandki Alice Maher, przedstawiającą haftowaną chusteczkę (Historia łez, 2013). Łzy jak biały atrament odnoszą się do plam nieobecności kobiecej historii, herstorii, której ciągle nie umiemy przyswoić. Dla mnie obrazuje on też zagubienie osób kuratorskich, które toną jak gdyby w tym potoku łez, bo nie wiedzą jak strukturować inne wątki, poza cierpieniem i ofiarą. Ale ta nieporadność skrywa jakąś dziwną chęć pozostania w strefie komfortu, przy sięganiu po tematy właśnie “polaryzujące”, jaki rodzaj koniunkturalizmu na barykadach i deresponsabilizacji myślowej przy tworzeniu założeń wystawy. Choć przecież dzieł radykalnych i radykalnie zaangażowanych tu nie brakuje: Hiszpanka Fina Mirailles i jej Zamaskowane (1976/2021), seria wizerunków kobiet, które prawie przezroczysty szal coraz bardziej dusi, Portugalka Paula Rego skupiająca się w swych akwafortach na symbolice leżenia w łóżku, cierpienia kobiet, problemów medycznych podczas nielegalnych zabiegów, odwołująca się do przegranego rok wcześniej referendum (1999) czy przegląd szeroko zakrojonych artywistycznych akcji irlandzkiego kolektywu Artists Campaign to Repeal the Eight Amendment (od 2016 roku). Wielka zasłona, spajająca całość, podzieloną na odrębne “pokoiki”, to projekt autorstwa Johanny Meyer-Grohbruegge, nawiązujący do słynnej feministycznej akcji z lat 70. Womanhouse (Dom kobiet) w Kalifornijskim Instytucie Sztuki, pod egidą Judy Chicago. Ale właśnie przez to, co oferuje wystawa, to rodzaj kwerendy – ona googleizuje bunt i muzeifikuje aktywizm. Wiemy, że pytanie o sposób pokazywania aktywizmu w instytucjach sztuki jest otwarte i nie ma na nie jednej, dobrej odpowiedzi, ale tutaj muzeum wyparło bunt społeczny w imię niezrozumiałego, być może politycznego dealu. Na tle tego, co dzieje się w innych instytucjach, co trzeba określić jako faszyzację tych miejsc, wystawa w MSN-ie wydaje się być śmiałym gestem. Jednak sięgnięcie po temat aborcji oznaczało w tym wypadku jego znokautowanie, opowiedzenie się za kompromitem.
Chciałbym więc jeszcze raz powtórzyć to, co zauważyła Ewa Majewska: na tej złej wystawie jest wiele znakomitych prac. I jedną z nich jest też praca Weroniki Wysockiej, która postać Katarzyny Bratkowskiej wpisała w postmaterialistyczną narrację. Widzimy na jej wideo bardzo materialnie obecną twarz aktywistki i jej łzy. Jej ciało przestaje być ciałem konkretnej osoby, a staje się fantomowym ciałem aktywistki, której łzy kwestionują porządek społeczny, ale łączą się w jakiejś post-materialistycznej unii z porządkiem ponadczasowym, kosmicznym, który upomina się o inne prawo. Ta praca niesie niesamowity potencjał rewolty. Szkoda, że sama Katarzyna Bratkowska, ikona słynnej akcji “aborcji w wigilię” i autorka książki o aborcji dla młodzieży (wraz z Kazimierą Szczuką) nie została zaproszona do wystawy, żeby zrobić oprowadzanie lub warsztaty. Nadmienię rzecz jasna, że cieszy mnie to, że takie zaproszenie dostała m.in. Agnieszka Graff czy Bożena Keff jako bohaterka filmu o historii aborcji w Polsce do lat 90. Ten film cieszy na początku wystawy i daje nadzieję, po czym zostawia niedosyt – to ciągle opowieść o przeszłości, jakoś fałszywie odciętej od współczesności.
Ogromne wrażenie zrobił też na mnie wspomniany film o zielu aborcyjnym Brazylijki Luizy Prado de O. Martins. Dla mnie udało jej się w przewrotny sposób dotknąć kwestii wywrotowej euforii i przyjemności aktywizmu – każda osoba, która doświadczyła takiej pracy, wie, że towarzyszy jej poczucie uniesienia, empowermentu, siły, radości i śmiechu. Tego pozytywnego aspektu aktywizmu strasznie brakowało na wystawie, tak jak programu kuratorskiego, który podnosiłby kwestie ważne dla ruchu kobiecego, uwzględniając na przykład takie grupy jak Aborcyjny Dream Team, w którym działa Natalia Broniarczyk. Tymczasem była tylko jedna dyskusja, w zapowiedziach zorganizowana wokół pytania, czy kobiety zostały poświęcone w polskiej transformacji. No ale przecież wiemy od dawna, że tak. Nie wyobrażam sobie, żeby można było przystąpić do robienia takiej wystawy bez tej wiedzy. Brakowało mi też historii ruchu feministycznego w Polsce, niechby nawet funkcjonującego jako przypis. Oglądając tę wystawę, zastanawiałam się, co poczują takie osoby jak Natalia, funkcjonująca na niej jako wielka nieobecna i wielka niewidzialna, a przecież tak zasłużona dla ruchu. Albo my, które też w nim działamy. ”W kontekście bardzo ostrego konfliktu, wręcz wojny publicystycznej, zdecydowaliśmy się pójść raczej w wypowiedzi o charakterze stricte artystycznym” – mówił w wywiadzie Łukasz Ronduda, jeden z kuratorów. Oburza mnie postawa Jakuba Majmurka, który komentując linię tej wypowiedzi, nie potrafi się jej przeciwstawić, tylko używa słowa “depolaryzacja”. Co panowie tu właściwie sankcjonują? W świetle tych słów wystawę w obecnym kontekście politycznym należy potraktować jako alarm. Zmumifikowanie ruchu, który przeżył w ostatnich latach klęskę polityczną, to podwójna zdrada.
Kiedy pojawiła się informacja o otwarciu wystawy w MSN-ie, to moja koleżanka, artystka i aktywistka Iwona Demko powiedziała: „No nie. Faceci już zawłaszczają nasz dyskurs”.
Anna Kaplińska: Nie po to w 2020 kolektyw My – Suweren wyprowadził tak celnie sztukę jako performatywność na ulice, żeby teraz ją muzeifikować. To jest jak zakonserwowanie w formalinie pełnego grozy i gniewu gestu o wielkiej sile społecznej. Trudno było patrzeć na transparenty i napisy na dyktach oparte o ściany w muzeum – choć jeszcze kilka miesięcy temu w innej przestrzeni miały one swoją moc. Czy my wszystkie, które byłyśmy na protestach, czegoś się dowiedziałyśmy z tej wystawy? Wydaje się, że klęska polskiego życia społecznego wynika z naszej skłonności do martyrologii. W Polsce to ogromna tradycja, wlecze się za nami spuścizna tzw. „romantyzmu krajowego”. Kiedy inni tworzyli zręby nowoczesnych państw, my byliśmy zdani na kompensacyjne przetrwanie przez „zamieszkanie w literaturze” czy religijnym rytuale. Wytworzyliśmy „równoległą rzeczywistość”, zmierzającą w stronę kiczu, w której tkwimy do dziś. Patrzenie „przez łzy” to reprodukowanie tej postawy! Moim zdaniem tylko uszanowanie radykalizmu ruchu społecznego coś zmieni, zwłaszcza jeżeli prawdą jest to, co głoszą transparenty: to jest wojna. Wojna się dzieje w trybie ruchów społecznych i jeśli przestrzeń muzealna ją zatrzymuje, to jednocześnie ją wyklucza, skazuje się na pustkę gestu usankcjonowanego, a wtedy grozi jej intelektualny kicz.
Ewa Majewska: Nie chciałabym nazywać tej wystawy złą, to byłoby niesprawiedliwe, zwłaszcza dla prezentowanych w niej prac i artystek. Uważam, że Agata słusznie upomina się o przyjemność aktywizmu, walki o prawa kobiet, feministycznej solidarności. W wielu pracach jest to obecne, a jednak feministyczną walkę sprowadzono do łez.
Karolina Plinta: Dla kontrastu przywołam ostatnie działania Teatru Współczesnego w Szczecinie, gdzie niedawno miała miejsce premiera spektaklu Edukacja seksualna w reżyserii Michała Buszewicza. Z tej okazji nowy dyrektor artystyczny teatru ogłosił, że będzie ona teraz funkcjonować jako szkoła edukacji seksualnej, z odpowiednim programem edukacyjnym skierowanym do szkół, i jest to odpowiedź na działania Ministerstwa Edukacji. Więc radykalne zaangażowanie w instytucjach jest możliwe, choć oczywiście może wiązać się to z konsekwencjami. Pokazuje to przykład lubelskiej galerii Labirynt. Dyrektor Labiryntu, Waldemar Tatarczuk, swój radykalizm przypłacił utratą stanowiska. Decyzja MSN-u, by opowiedzieć o aborcji bez aktywizmu, wydaje się karkołomną próbą zrobienia wystawy, która tych nieprzyjemnych konsekwencji uniknie. W rezultacie dostaliśmy wystawę, z której kobiety wychodziły zdołowane, a radykalne prawicowe media i tak ją przedstawiły jako promocję cywilizacji śmierci za pieniądze podatnika. To chyba pokazuje, jak świetnie działa kompromit.
Bożena Keff: Chciałabym jeszcze wrócić do pracy Agaty Słowak, bo ta praca także na mnie zrobiła największe wrażenie. Odebrałam ją jaką opowieść o tym, jak się odwiecznie spychało kobiety w sferę „ciemnej materii”, gdzieś poza kontrolą dobrego boga i jego logosu. Te kobiety są ciemne, są z czekoladowego materiału, i są zdeformowane. Na środku pomieszczenia leży postać o zupełnie organicznych kształtach i wychodzi z niej podobny płód. Nie wiem, czy to deformacja, czy odkształcenie, ale przywodzi na myśl inne stworzenia – ryby, raki, ośmiornice? Postaci są odkształcone, ale w siatkowych pończoszkach, co jest zabawne. Te kobiety „od szatana”, od „ciemnej materii”, są bardzo dalekie temu co „normalne” – wypchnięto je z dyskursu na temat tego, co dopuszczalne, są oczywiście niedopuszczalne. Inną pracą, o której chciałam wspomnieć, jest irlandzka Kampania Artystek na Rzecz Zniesienia 8. Poprawki, czyli wideo z demonstracji-procesji. Było to bardzo wysmakowane działanie, z choreografią, z muzyką, ale to też niestety nie dodawało energii. Być może wynikało to z faktu, że język tego działania jest estetyzujący i jako taki negocjuje z kulturą dominującą. Jak sądzę, w Irlandii odbywały się także zupełnie inne demonstracje, które na wystawie nie zostały pokazane.
Agata Czarnacka powiedziała, że naszą normą polityczną jest chadecja. Ja bym powiedziała, że to jest chadecja wschodnioeuropejska łamana przez endecję, a w tym momencie też przez faszyzm. Jesteśmy w fatalnej sytuacji i wydaje mi się, że wojna w Ukrainie, jako wojna po prostu, przyczyni się do wzmocnienia patriarchatu i męskich mitów wojennych. Dla mnie wojna jest archidinozaurem kultury, czymś najbardziej prymitywnym, najstraszniejszym, niezwykle dotkliwym dla jej uczestników i ofiar. Martwi mnie nasza nikła sprawczość. Jako feministki, możemy w naszej grupie wysuwać różne postulaty, ale jaką one mają siłę? Czy jesteśmy teraz przeciwko przejawom patriarchalnego neoliberalnego feminizmu, czy też przeciwko jego istocie? I jak ma wyglądać zmiana? Dlaczego nie myślimy o przyszłości? Żeby stworzyć swoje symbole i język wizualny, potrzebujemy pomocy artystek. Trzeba wypracować słownik, dzięki któremu uda nam się przebić ze swoim przekazem do szerszego grona odbiorców.
W czasie ataku Rosji na Ukrainę MSN zachowuje się w bardzo interesujący sposób. Otworzyło się, stało się przestrzenią postartystyczną, problematyzuje obecną sytuację. W tym wypadku są gotowi na aktualność, mają narzędzia i są w stanie żywo zareagować, w sposób wyrazisty i skuteczny. Chwała im za to. Jednak nie mogą się stać taką przestrzenią w przypadku wojny domowej i rozmowy o aborcji.
Magdalena Ujma: Ten język i symbole się tworzą. Kiedy pojawiła się informacja o otwarciu wystawy w MSN-ie, to moja koleżanka, artystka i aktywistka Iwona Demko powiedziała: „No nie. Faceci już zawłaszczają nasz dyskurs”. I coś w tym jest. Oczywiście ani ona – jak sądzę – ani ja nie rościmy sobie wyłączności do opowiadania historii kobiet. Jednak odczuwam to jako rodzaj zawłaszczenia opowieści o aborcji z pozycji władzy i w konsekwencji pozbawienia jej ostrza, tragiczności, ale i potencjału wywrotowego. W pozycjonowaniu się MSN-u poprzez tę wystawę pojawia się ta nieszczęsna depolaryzacja, polegająca na próbie zajęcia miejsca pośrodku, a przecież środka nie ma! Ja taką postawę odbieram nie jako wynikającą z niewiedzy, lecz z zarozumialstwa. Zarozumialstwem jest niepokazanie na tej wystawie ruchu feministycznego w Polsce, tylko skupienie się na fetyszu zagranicy, USA między innymi. Na jakimś poziomie nie rozumiem, po co oni pracowicie zebrali te akurat prace. Po co zaaranżowano przestrzeń w nawiązaniu do wystawy Womanhouse? Jak to się ma do naszej historii? Dlaczego oni musieli sięgać po tamtą, amerykańską wystawę? Co chcieli przez to powiedzieć? Przecież my mamy własną historię i możemy nawiązywać do niej, chociażby do poznańskiej Sztuki kobiet.
Karolina Plinta: Magda, poza tą rozmową napomknęłaś, że oburza cię stwierdzenie kuratorów w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej”, że w latach 90. nie pojawiło się wiele prac o aborcji.
Magdalena Ujma: Nie twierdzę, że tych prac było mnóstwo, ale oburza mnie takie gładkie stwierdzenie, które padło w wywiadzie, że prac z Polski nie było wiele, więc postanowili pozbierać prace z innych krajów. Tak to odebrałam, i jest to właśnie przykład myślenia semi-peryferyjnego.
Agata Araszkiewicz: Bożena Keff wspomniała o trwającej wojnie. Nieco inaczej rozumiem kwestie wojny i genderu w przypadku wojny w Ukrainie i wyraziłam to już w tekście Wojna i gender: niewidzialne kobiety kontra hipermęskość w „Krytyce Politycznej”, zadedykowanym Agacie Czarnackiej, bo dużo o tym rozmawiałyśmy. Ale chciałabym przede wszystkim tu zauważyć, że w czasie wojny muzeum zachowuje się w bardzo interesujący sposób. Otworzyło się, stało się przestrzenią postartystyczną, problematyzuje obecną sytuację. W tym wypadku są gotowi na aktualność, mają narzędzia i są w stanie żywo zareagować, w sposób wyrazisty i skuteczny. Chwała im za to. Jednak w przypadku wojny domowej i rozmowy o aborcji taką przestrzenią nie mogą się stać.
Problemu wojny domowej bardzo silnie dotyka praca Anny Janczyszyn-Jaros. To wideo z lat 90., na którym artystka czołga się po ulicach Krakowa. Jak w tym wypadku celnie zauważył Łukasz Ronduda, artystka jest ograniczona do nieludzkiej pozycji, jaka została przewidziana dla kobiet w nowej Polsce. “Janczyszyn-Jaros była sfrustrowana nie tylko nową ustawą aborcyjną, ale także nikłą obecnością kobiet w przestrzeni sztuki krytycznej lat 90. Sztuka idąca na walkę z Kościołem tworzona była głównie przez mężczyzn, którzy niespecjalnie protestowali przeciw zakazowi aborcji”, kontynuuje. Szkoda, że to genialne ukazanie w nowym świetle tej pracy, zderzenie intymnego z politycznym, nie przeorało głębiej całej wymowy wystawy.
Magdalena Ujma: To bardzo ciekawe, że ta praca została pokazana na wystawie, choć kontekst aborcyjny jest zaskakujący. Janczyszyn-Jaros w latach 90. bardzo przyjaźniła się z Żebrowską.
Agata Araszkiewicz: I być może z tego względu powinny zostać pokazane razem. Praca Janczyszyn-Jaros w sensie historycznym brzmi silnie jako komentarz do 1992 roku. Odwrotnie niż pisała Pyzik, dla mnie wideo to pokazuje, jak bardzo intymności nie można oddzielić od tego, co społeczne. Tej wystawy, która otwiera przed nami paradygmat intymistyczny, nie da się obronić. Hasła „prywatne jest polityczne” nie da się odwrócić.
Anna Kaplińska: Dla mnie osobiście — zamiast zamętu wielości i słabości niektórych prac — wystarczyłaby ta jedna wypowiedź Jaros. Mocna w swym przekazie. Radykalna jako metafora kobiecego losu. Chciałabym zobaczyć na monstrualnym ekranie film o czołgającej się po ulicach miasta kobiecie. Ona wlecze swoje ciało po bruku, po jezdni, wśród ludzi, samochodów, przechodniów i ich spraw. Jest wyśmiewana, wystraszająca, budząca grozę, chęć ucieczki. Jest nieprzejednana. To o tej samotnej, czołgającej się anonimowej kobiecie wciąż myślę w różnych momentach mojego kobiecego, radykalnie codziennego życia. Ale myślę o niej jako ikonie buntu, a nie pokonanej ofierze.
Katarzyna Bratkowska: Nawiążę jeszcze do opisu pracy Teresy Jakubowskiej. On mną wstrząsnął, jako że mówi o przeszłości, w której wszystkie kobiety miały dostęp do aborcji, ale pokazuje tylko, że system traktował je przedmiotowo. Te słowa ilustruje praca, na której lekarze noszą płody w wiadrach, co wygląda jak scena masowych mordów płodów. Nie sugeruję, że doświadczenia kobiet w PRL były jednorodne, ale taki obraz i opis prawa aborcyjnego Polski Ludowej, jako jedyny komentarz w ramach wystawy na ten temat, to gest co najmniej wątpliwy. Dziewczyny wychowane w III RP nie dowiedzą się nawet, że aborcja była wtedy legalna. Kuratorzy pozostawią je z przekonaniem, że kobiety były traktowane przedmiotowo, a lekarze chodzili z kubłami wypełnionymi płodami. Coś takiego mogłoby się pojawić na wystawie biskupów.
Chciałam jeszcze nawiązać do nieszczęsnej kotwicy jako procesu, w którym przecinają się różne elementy kultury symbolicznej. Na wystawie zwrócił moją uwagę filcowy transparent Elektry KB, ponieważ w użytej przez artystkę symbolice wagina została pokazana w zestawieniu z symbolami krzyża, gołębia, ale także bomb. Kojarzy się ona z obrazami nalotów, samolotów na niebie. To jest wojenna kultura graficzna. Praca Nie pod twoim panowaniem, jestem autonomicznym systemem pokazuje pigułkę dzień po w kontekście rakiet. Przechwycenie równie ryzykowne jak symbol kotwicy. W końcu o aborcji mówi się w kontekście obrony życia, a tutaj skojarzona zostaje z narzędziem do zabijania. Nie chcę przez to powiedzieć, że przekaz na temat aborcji powinien być miły i łagodny. Treścią protestów był także gniew, nie dało się go wyrazić inaczej niż słowami „jesteśmy wkurwione” Odpowiedzią na krytykę użycia „brzydkich słów” był żart, który widzimy na jednym z transparentów z Czarnego Protestu, hasło „Jestem poważnie zaniepokojona”. Coś, co było zabawne w określonym momencie, traci znaczenie poza kontekstem i może być niezrozumiałe. A manif i protestów było przecież sporo, były aborcyjne coming outy, tych haseł było dużo więcej. Ruch kobiecy stoczył prawdziwy bój o to, by zbudować społeczną świadomość, ale nic z tego nie pojawiło się na wystawie.
Teraz nie ma miejsca w Warszawie, gdzie można byłoby pójść po pigułkę dzień po. Wydaje mi się, że atak na Syrenę był bardzo związany z faktem, że działało tam ADT. Kwestia społeczności queer była zapalnikiem, ale konflikt narastał od dawna i atak miał na celu także ukaranie kobiet, które nie potrzebowały męskiej akceptacji. Tam odbył się pogrom.
Agata Araszkiewicz: No to może powiedzmy w końcu wyraźnie: delikatnie mówiąc, jesteśmy tą wystawą wkurwione! Naszą odpowiedzią może być tytuł filmu Kimberly Peirce z 1999 roku: Nie czas na łzy! Ten film jest oparty na faktach i opowiada o osobie queer, która została zamordowana na tle nienawiści. Nie ma czegoś takiego jak bezpieczna przestrzeń paradygmatu intymnego wolnego od polityki. Intymność jest fenomentem upolitycznionym, zwłaszcza w kontekście praw kobiet i wspólnoty LGBTQ+. Nie zgadzamy się na odbieranie nam sprawczości poprzez paternalistyczne pytanie o to, kto napisze naszą historię. Same ją piszemy! Również tą rozmową, wyrażającą niezgodę na dziwną koniunkturalizację radykalności, która nas zamyka w niemym miejscu.
Katarzyna Bratkowska: Zgadzam się. I mam jeszcze pytanie do Natalii: w jakim kontekście społecznym i politycznym obejrzałaś wystawę po raz pierwszy?
Natalia Broniarczyk: Wystawę obejrzałam pierwszy raz tydzień po tym, jak zlikwidowany został Skłot Syrena. Wszystkie proaborcyjne działaczki zostały wyrzucone z Wilczej 30 przez chłopców, którzy rzucali w nas koktajlami Mołotowa i cegłami. Walka trwała kilka godzin, po których musiałyśmy się poddać i oddać to miejsce tym panom. W kontekście dyskusji o faszyzacji życia społecznego jest to sytuacja bardzo na czasie. Jak widać, ta faszyzacja następuje także w miejscach, które powinny być ostatnią ostoją wolną od faszyzmu. Bez wątpienia był to atak w odpowiedzi na fakt, że pewne grupy i osoby postanowiły zabrać głos w kwestii swoich praw. Dla mnie oglądanie tej wystawy kilkanaście dni po doświadczeniu utraty miejsca, w którym działałyśmy, organizowałyśmy pierwsze warsztaty i trzymałyśmy leki, było rodzajem wycieczki do lat 90., informującej mnie: jesteś właśnie tutaj, a wszystko, co robisz, tylko ci się wydaje. Sojuszniczki i sojusznicy zniknęli, jesteś w czasie, gdy musisz się czołgać po ulicy.
Katarzyna Bratkowska: Teraz nie ma miejsca w Warszawie, gdzie można byłoby pójść po pigułkę dzień po. Wydaje mi się, że atak na Syrenę był bardzo związany z faktem, że działało tam ADT. Kwestia społeczności queer była zapalnikiem, ale konflikt narastał od dawna i atak miał na celu także ukaranie kobiet, które nie potrzebowały męskiej akceptacji. Tam odbył się pogrom. Więcej, osoby, które zaatakowały Syrenę, przemianowały znajdującą się tam knajpę Kryzys na Pogrom. Później się z tego wycofali. Pogrom ten miał jednak swoją kontynuację w sferze medialnej, w której to całe rzesze facetów próbowały tę sytuację zneutralizować, opisując to jako „bójkę między skłotami”.
Agata Araszkiewcz: W momencie klęski politycznej ryzyko pojawienia się backlashu wzrasta. Można się obawiać, że fala będzie się wzmagała i trzeba się jej przeciwstawić. Dzieje się to od każdej strony i odczuwam duży niepokój na poważną wątpliwość czy wystawa w MSN też nie jest tego częścią.
Agata Czarnacka: Być może problem ze zrozumieniem tej wystawy wynika z faktu, że ona jest tak naprawdę atakiem na kobiety. My jednak jesteśmy znacznie dalej od faszyzmu, niż się myśli, i ta prawidłowość, że po wojnie zawsze przychodzi backlash, wcale nie jest taka oczywista. Nie mamy wyodrębnionych przesłanek, które by z tego robiły dedukcję, to jest pomylenie indukcji z dedukcją. Próbkę mamy słabą, bo historia poprzednich wojen nie była pisana w taki sposób, żeby można ją było wciągnąć do tego rozumowania.
Katarzyna Bratkowska: Może należałoby powiedzieć tak, że wojna nas cofa i dzieje się to w jej trakcie, nie po niej.
Agata Czarnacka: Istnieją argumenty za zupełnie przeciwnym zdaniem. Doświadczenie wojny może sprawić, że zwrócimy się ku czemuś kompletnie innemu niż kultura wojny. Mam nadzieję, że to się wydarzy. Ale, jak mówiłam, indukcja nie jest dedukcją, więc nie ma żadnej pewności, że to, co się wydarzyło w przeszłości, się powtórzy. Więc nie zaklinajmy rzeczywistości. Wydaje mi się, że w inwazji Rosji na Ukrainę tyle rzeczy idzie niezgodnie z planem, że już to świadczy, że świat się niesamowicie zmienił. Duży wpływ na to miało poszerzanie wrażliwości, o którym już wcześniej wspomniałam, rozwój nowych technologii czy nawet formatów wystawienniczych nastawionych na pracę afektywną. W tym kontekście wystawa Kto napisze historię łez, którą rozumiem jako próbę zamachu i odebrania mi sprawczości, okazała się tylko i wyłącznie niewypałem. Nawet opis tej wystawy był fatalny, choćby taki kwiatek o prawie kobiet do aborcji: „kto ma w tej sprawie decydujący głos – społeczności czy same kobiety?”. Jeśli ktoś uważa, że społeczności mają głos przebijający głos jednostek, to jest to błąd naturalistyczny, na którym opierał się faszyzm i nazizm, ale którego my już nie przełkniemy.
Sprostowanie Instytutu na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris do artykułu w Magazynie „Szum” pt. Nie czas na łzy! Dyskusja wokół wystawy „Kto napisze historię łez” z dnia 15 kwietnia 2022 roku.
Obywatelski projekt ustawy „Stop aborcji” z 2016r. autorstwa Instytut Ordo Iuris nie przewidywał nigdy takich rozwiązań jak: nadzór prokuratorski nad poronieniami czy osadzanie kobiet w więzieniach za utratę ciąży.
Jerzy Kwaśniewski – Prezes Zarządu Fundacji Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris
ul. Zielna 39
00-108 Warszawa
Przypisy
Stopka
- Wystawa
- Kto napisze historię łez. Artystki o prawach kobiet
- Miejsce
- Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
- Czas trwania
- 26.11.2021 – 27.03.2022
- Osoba kuratorska
- Magda Lipska, Sebastian Cichocki, Łukasz Ronduda
- Fotografie
- Danie Chrobak
- Strona internetowa
- artmuseum.pl/