Na peryferiach. Przypadek Szarej. Romawiają Bogna Świątkowska i Monika Weychert
Bogna Świątkowska: Na obrzeżach powstają najciekawsze zjawiska: śmiałe i przełomowe. Sama prowadziłaś Galerię dla… w Toruniu, który nie należy do większych miast Polski. Jaki twoim zdaniem jest status dzisiejszych peryferiów w polskiej kulturze?
Monika Weychert-Waluszko: Jest to miejsce nieustannego drenażu i eksploatacji – takie nasze kolonie lub półkolonie dla ociupinkę bogatszego centrum. Być może środowisko sztuki w Polsce po prostu jest zbyt wąskie? Albo źle są pomyślane ekonomiczne mechanizmy wsparcia dla tworzenia takich peryferyjnych kontrnarracji? Pewne jest, że takie galerie jak Szara dają szansę rozwoju artystom, którzy potem „idą w świat” i funkcjonują gdzie indziej. Wszystko, co dobre zasysa stolica: artystów, galerie, kuratorów, krytyków. Jak wielki odkurzacz! A potem – jeśli się udaje – transferuje ich dalej w świat. Pamiętasz taki wiersz Bursy Sobota? Małe miasteczka nie są teraz ani przedmiotem rozważań, ani punktem ciążenia. Lokalne środowiska mocno się osłabiły… niestety. Nie jestem pewna, czy można jeszcze wskazać jasno na charakter środowisk – trójmiejskiego, poznańskiego itp. Te drobne a ciekawe różnice między miastami czy regionami dawno się zatarły. Co ciekawe, po drodze wydarzyły się jeszcze Znaki Czasu i idea lokalnych Zachęt. Świadome budowanie regionalnych kolekcji, a przez ich wystawianie – również krytyczne odnoszenie się do własnych tradycji – mogło być szansą na tworzenie lub przywołanie takich peryferyjnych tożsamości. Interesujący pod tym względem program ma na przykład Muzeum Współczesne Wrocław. Czerpie z historii wrocławskiej sztuki: przypomina ją, przerabia, stawia w nowych kontekstach, wiąże z różnymi dziedzinami społecznej aktywności. Niestety w innych miejscach to się raczej nie powiodło. I choć sam program Znaki Czasu wprowadził ożywienie – zwłaszcza na rynku kolekcjonerskim – to jednak roli integratora lokalnych środowisk nie spełnił. Swoją drogą program w założeniu miał trwać do końca 2013 roku – ciekawe, jakie będą jego dalsze losy…
A jak z peryferyjnej pozycji wygląda centrum?
Ja inaczej stawiam problem – pytam: czym jest teraz centrum i co to w ogóle znaczy? Na przykład – Warszawa nie jest przecież żadnym węzłem metropolitalnym czy kulturalnym dla Europy. Zatem jest to centrum czy są to peryferia? Wszystko zależy od perspektywy.
Peryferyjność jest jednak mimo wszystko bardzo ciekawą kategorią – byciem poza centrum, ale to bycie jest otwierające. Jak bycie na uboczu wpływa na takie instytucje jak Szara? Czym jest peryferyjność w jej przypadku?
Przypadek Szarej jest dość osobliwy, właściwie daje się porównywać jedynie z takimi zjawiskami jak nieistniejąca już Galeria Prowincjonalna Ryszarda Góreckiego w Słubicach, ponieważ jest to galeria na granicy. Rola takiego miejsca jest bardzo specyficzna. Polega na konfrontowaniu, eksploracji sztuki Polski, Czech i Słowacji oraz byciu łącznikiem pomiędzy artystami i instytucjami kultury z różnych krajów. Prowadzący sami wpisali to w stworzoną przez siebie misję instytucji. To balansowanie na granicy, podejmowanie funkcji łącznika czy przewodnika nie znaczy oczywiście, że nie pokazują obu środowiskom sztuki na przykład z Chile. To nie jest ograniczenie. Taka synkretyczna tożsamość i naturalna wielokulturowość jeszcze bardziej niż gdzie indziej lokuje Szarą jako instytucję działającą glokalnie. Forma we współczesnej sztuce jest globalna, ale treść może być lokalna. Lokalność staje się też interesującym punktem wyjścia dla interpretacji różnych zjawisk. Podejście to umożliwia konfrontację sztuki regionu ze zjawiskami międzynarodowymi. Daje szansę na odkrywanie, reinterpretowanie i analizowanie zjawisk znanych do tej pory jedynie lokalnie. Glokalność jest ważnym punktem wyjścia do budowania tożsamości instytucji znajdującej się poza centrum. Ciekawym wyzwaniem jest też budowanie publiczności i środowiska galerii. Niestety dla mnie pojawia się tu pewne „ale”. Zapominamy często, że ten chętnie przywoływany w obszarze kultury termin ma korzenie w liberalnych teoriach ekonomicznych. Zatem zataczamy koło i powracamy do tematu drenażu obrzeży. Ważnym aspektem jest też rozróżnienie tego, co lokalne i peryferyjne od tego, co prowincjonalne. Peryferyjność można przecież też interpretować jako świadome nieprzystawanie do systemu czy oddalanie się od centrum. Coś co kiedyś nazywano „wewnętrzną emigracją”. Pogodzenie się z taką sytuacją jest dla mnie bardzo ciekawą postawą. A prowincjonalizm w myśleniu – przeciwnie – często jest zabójczy dla takich miejsc: jako autocenzura dla działań i jako presja środowiska. Głęboko doświadczyłam takiego „zjadania własnego ogona”, pracując w Toruniu. W małym środowisku panuje pewne napięcie i walka o wpływy – małą władzę. Im bardziej lokalna społeczność czuje się niedowartościowana, tym bardziej czuje się zagrożona atakiem zarówno z zewnątrz, jak i od środka. Interpretuje wówczas nowatorskie propozycje jako próby naruszenia status quo. Z drugiej strony jest też coś takiego, jak wyznaczanie nieobiektywnych hierarchii wartości i nadmiernego samouwielbienia. Prowincja to pułapka.
Działania na peryferiach często wymagają większej determinacji, większego zaangażowania. W jakiej postaci wraca ta energia do Szarej, co jest dla niej miarą sensowności własnego działania?
Myślę, że jest to energia odbiorców i twórców. To, co cię pcha do robienia takiej „syzyfowej pracy” to przede wszystkim miłe odczucie bycia potrzebnym w tym miejscu. I wolność w eksperymentowaniu, z której Szara korzysta. Dobrym przykładem jest sztuka dźwięku i artyści grający muzykę. Ten wątek przewija się od dawna. Wcześniej niż fala ta dotarła do centrum. Jest jednak i druga strona medalu. Szara działa dziesięć lat. To setki wystaw i działań. Myślę, że dla prowadzących pojawia się ciężar powtarzalności kuratorskiego gestu. Ja postanowiłam zaniknąć, rozpłynąć się – zdjąć szyld Galerii dla… Krakowski Goldex Poldex godził się z klasową gettoizacją i izolacją kultury – działaniem dzięki sobie i dla siebie. Ty intensyfikowałaś sezony wystawiennicze. Czy istnieje coś takiego jak nuda kuratora – syndrom wypalenia?
Hm… Nas interesuje odkrywanie tego, co jest dziś istotne dla określenia charakteru czasów, w których żyjemy. Działanie Bęca polega na inicjowaniu zdarzeń badawczych, które mają ułatwić dostęp do wiedzy na temat naszych czasów. Praca, do której zapraszamy artystów, architektów, dizajnerów, badaczy kultury, daje nam wgląd w to, jak manifestuje się czas teraźniejszy, czym jest TERAZ. Nasza ciekawość nie słabnie, stąd te wszystkie wystawy, publikacje, dyskusje, projekty, które inicjujemy w trybie zupełnie niezgodnym z tym, co jest przyjęte w świecie sztuki. Zresztą mamy gdzieś formaty. Jesteśmy niezainteresowani zwyczajami świata sztuki, nie chcemy się profesjonalizować, a utrzymanie autonomii twórczej naszej organizacji jest jedną z najważniejszych dla nas wartości. Żaden przymus nie jest nam bliski, żaden porządek nie będzie naszym idolem.
Niewiele osób zdaje sobie sprawę w jaki sposób taka praca splata się z życiem prywatnym. Następuje właściwie zniesienie granicy między tymi dwoma sferami. Czy do prowadzenia NGO-su i regularnych działań w jego ramach, potrzebna jest szczególna konstrukcja psychiczna?
O tak! Na pewno tak. Skala poświęcenia i osobistego zaangażowania jest często niezrozumiała dla ludzi spoza świata kultury. Jaka inna grupa zawodowa jest w stanie dobrowolnie rezygnować ze swojego wynagrodzenia na rzecz zadania, nad którym pracuje? Kto dopłaca do swojej pracy? Pracuje osiemnaście godzin na dobę, bez szansy na wynagrodzenie adekwatne do zaangażowania?
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten rodzaj pracy i myślenia o niej pochodzi z zupełnie innych czasów – kiedy galerie autorskie były właściwie jedyną możliwością swobodnego eksperymentowania i prezentowania sztuki bez ograniczeń. Kiedy pięć lat temu z Piotrem Stasiowskim zorganizowaliśmy spotkanie Undead Gallery wiadome było, że młodsze pokolenie szuka związku z rynkiem sztuki. Podchodzi do takiej pracy pragmatycznie. Czy zatem funkcjonowanie Szarej jest utopią?
Szukanie racjonalnych aspektów działania na polu kultury nie ma sensu. A zwłaszcza nie ma sensu przeprowadzanie w tym duchu analizy niezależnych, niekomercyjnych galerii zakładanych przez entuzjastów. Miejsca te z definicji mają działać na zasadzie autonomicznych mikroobszarów, w których zachodzą procesy nieakceptowane jeszcze przez główne nurty tzw. rynku sztuki, nie poddające się jego logice. Skupiają się bowiem na czymś, co wymyka się logice prostej ekonomii – na idei, tworzeniu więzi społecznych, a może czasem po prostu na zaspokojeniu własnych wyobrażeń o tym jak żyć, żeby życie miało sens. Utopia niewiele ma tu do rzeczy, bo przecież nie chodzi tu o wykreowanie miejsca idealnego, ale raczej miejsca działającego, spełniającego założone przez fundatorów cele, które mogą mieć nawet niepoważny charakter i opierać się na osobistych, nieczytelnych społecznie pobudkach. Bez tych autonomicznych inicjatyw, których celem nie jest odrywanie się od rzeczywistości, ale wkraczanie w nią z nową propozycją, dodawanie do istniejącego zakresu możliwości nowych przestrzeni ekspresji i komunikacji, kultura nie mogłaby się rozwijać. Zamieniłaby się w przestrzeń obrotu obiektami materialnymi o niejasnej wartości, przestrzeń ekscytującej gry, którą w zasadzie rynek sztuki jest. Dużo bardziej interesującą kategorią w rozważaniach nad taką instytucją jak Szara nie jest utopijność, ale zakres jej autonomii. Jak bardzo i w jakich warunkach zewnętrznych jest w stanie utrzymywać silną pozycję opartą na własnych celach programowych.
W działaniu NGO-sów zawsze mnie niepokoi to, że programowanie może pochodzić z zewnątrz. Grantodawcy proponują dość konkretne ramy dla aplikacji. I w rezultacie NGO-sy realizują pomysły urzędników zamiast własych. Lub usiłują jakoś zszyć swoje potrzeby z ramami programów dotacyjnych. O tej „usługowości” NGO-sów napisano już dużo – nie bez kozery krytycy szermują żartobliwym określeniem grant art. Jak w takiej sytuacji można mówić o niezależności? Jak zachowuje się tożsamość?
Wystarczy składać wnioski grantowe na projekty, które naprawdę chce się zrobić i nie ma mowy o usługowości. Oczywiście wtedy trzeba się liczyć z tym, że się nie dostanie grantu. I tyle. Poza tym, ta „niezależność” to jest bardzo podejrzana kategoria. No bo co oznacza? Nawet prowadząc małą niekomercyjną galerię jest się zależnym od zewnętrznych czynników ekonomicznych. Ważna jest jakość działania. Przede wszystkim jakość.
To prawda. Ale ja myślę o pewnym ciężarze dodatkowym, który spada na takie miejsca. Miasto Cieszyn ma jedną galerię miejską – Szarą. Mało tego, jest to jedno z niewielu miejsc w tamtym regionie o takim profilu. Czy cedowanie miejskiej misji na NGO-sa, a zatem pozbywanie się kłopotu – umywanie rąk przed odpowiedzialnością za na przykład edukację w tym obszarze – jest trafnym rozwiązaniem?
Jest to delikatna bardzo kwestia. Jeśli miasto miało galerię miejską i postanawia zlikwidować ją w dotychczasowym kształcie i przekazać fundacji lub stowarzyszeniu, to moim zdaniem jest to groźne. Samorządy nie mogą pozbywać się obowiązku zapewniania mieszkańcom dostępu do kultury. Instytucja lokalna, finansowana z lokalnych środków, ma niebywałą wartość – jest nią stabilność, ciągłość i możliwość kontynuacji pracy przez wiele lat. Są to dokładnie te trzy rzeczy, których brakuje organizacjom pozarządowym – z prozaicznych powodów, niestabilnego finansowania i jednorocznych grantów. Działają zwykle w systemie projektowym, czyli chwilowym, punktowym, nieciągłym. W dodatku na mikrobudżetach, bo wspierane są entuzjazmem ludzi, którzy je tworzą. A kultura potrzebuje dobrego finansowego wsparcia. Nie wszystko może być patykoplastyką i sznurkoplastyką – są realizacje, na przykład muzyczne czy teatralne, których po taniości nie da się po prostu przeprowadzić. Nic już nie mówiąc o tym, że zupełnie niebywałe jest to, jak się traktuje artystów w tym kraju – ich wynagrodzenia są absurdalnie niskie, często nie dostają wynagrodzeń za swoją pracę. A przecież bez artysty nie byłoby wystawy. Wypychanie więc instytucji kultury w ramiona organizacji pozarządowych, żeby pomniejszyć wydatki na kulturę, to pomyłka. Jeśli jednak jedyną możliwością na stworzenie nieistniejącej wcześniej instytucji miejskiej, związanej z kulturą jest współpraca samorządu z organizacją pozarządową to inna sprawa.
Niby tak. Ale tutaj ostrzegawczym znakiem jest dla mnie los gdańskiej Łaźni. Źródła w Totarcie, Otwartych Atelier, Wyspie, C14, a efekt jaki jest, każdy widzi. Idea wyszła od środowisk niezależnych, których kontestacja splotła się też ze szczególną polityczną sytuacją Gdańska. Doprowadzenie do otwarcia galerii w opuszczonym budynku było przejawem zwycięstwa wolności. Dosłownie. Kiedy miasto wsparło tę inicjatywę to została ona prawdziwym symbolem – pierwszą publiczną placówką artystyczną założoną po 1989 roku i jeszcze w dodatku powstałą z inicjatywy lokalnych środowisk twórczych. Prawne zaistnienie Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia i powołanie Anety Szyłak na stanowisko dyrektora nastąpiło po latach rokowań, w 1998 roku. A zaraz potem dwa razy postawiono ją jako kuratorkę i dyrektorkę przed sądem i odwołano w atmosferze skandalu. Środowisko twórców idei powstania Łaźni utraciło ostatecznie wpływ na jej kształt. Powstała przeciętna, właśnie prowincjonalna galeria. Proces instytucjonalizacji i urzędnicy przekreślili tam wszelki ferment i rozmach. Galeria to galeria – sztuk jeden – a już jej kontent niezupełnie się liczy. Wydaje mi się jednak, że kategoria „niezależności” – przynajmniej w myśleniu i programowaniu – nie jest taka niedorzeczna… Choć chciałoby się, by ta współpraca między sektorami układała się dobrze. By była wyrazem odpowiedniego miejsca artystów i animatorów w społeczeństwie obywatelskim. Aby funkcjonowały partycypacyjne budżety i doradcy społeczni reprezentujący środowisko w adekwatny sposób…
A Szara funkcjonuje na peryferiach bez zbędnych kompleksów.
I przybrała interesujący model funkcjonowania – jako quasi-instytucja. Wypada tylko życzyć galerii, a raczej Cieszynowi, by dalej była takim mocnym ośrodkiem.