Można być ubogim malarzem, można być ubogim rzeźbiarzem, ale nie można być ubogim architektem. Rozmowa z Janem Szpakowiczem
Studia i praca
Aleksandra Czupkiewicz: Jak wyglądał Pana okres studiów? Czy były jakieś autorytety dla Pana na uczelni?
Jan Szpakowicz: Autorytetami byli dla mnie wszyscy, którzy nam przekazywali wiedzę i przyswojenie jej egzekwowali. Zdarzały się w funkcjonowaniu tej relacji drobne kolizje. Mój pierwszy projekt kierownik katedry, profesor Plapis, poddał ocenie profesorskiego konsylium. W czasie debaty, w której nie uczestniczyłem, prof. Pniewski postulował, abym zmienił wydział i przeszedł na ASP. W rezultacie dano mi wysoką ocenę, a w katedrze prof. Pniewskiego (z ostrożności) moja noga nie postała. Nieco później, projekt zespołu mieszkalnego wywołał u prof. Syrkusowej gwałtowny protest, po prostu mnie z nim wyrzuciła, co nie przeszkodziło mi projektować w jej katedrze nadal. Wzmiankowany projekt kontynuowałem w moim miejscu pracy. Pod nazwą Osiedle Waszyngtona nie doczekał się realizacji. Autorytetem był prof. Gutt i jego asystent arch. Tadeusz Kobylański, u którego pracę rozpocząłem i wiele lat kontynuowałem, podpisując – jeszcze jako student – pierwsze projekty. Podczas studiów na ASP ceniłem wysoko prof. Zbigniewa Ihnatowicza, w którego katedrze pracowałem długo. Były również fascynacje, choć to inny temat. Architektura przeszłości i współczesna, Wright, Le Corbusier, Kenzo Tange… Czekałem długo, nim możliwość wyjazdów pozwoliła mi zapoznać się choćby z architekturą europejską.
AC: To było po studiach?
W roku 1957, w wyniku wypadków związanych z tygodnikiem „Po prostu”, straciłem rok studiów i prawo do paszportu. Dopiero po 15 latach złą passę przerwało skierowanie mnie przez Ministerstwo Budownictwa na wyjazd szkoleniowy do Francji. Ten półroczny okres, a potem krótkie, coroczne wypady, pozwoliły mi na spotkanie z architekturą europejską, które w 1977 r. kontynuowałem podróżą do Hiszpanii i Włoch. Pojechałem małą furgonetką Citroena, która miała mi służyć przez trzy miesiące za środek transportu i mieszkanie. To było już po studiach.
Twórczość Le Corbusiera przekonywała mnie tak, jak przekonuje dobra rzeźba. Intrygowała rozwiązaniami formalnymi i funkcjonalnymi, zjednywała uznaniem człowieka jako modułu i punktu wyjścia, wabiła obietnicami nowoczesności.
AC: Jaka była trasa tej podróży?
Zacząłem od Hiszpanii, wyjeżdżając z Francji przez Biarritz, po krótkiej wizycie u mego kolegi z wydziału, arch. Witka Sigalina. Potem zaczęła się włóczęga. Miałem dokładny spis tego, co miałem zwiedzić, mapy i przewodniki. Układałem tak trasę, by poznać to, co było wewnątrz kraju i całe jego wybrzeże – skupiające od zarania dziejów ludzkie siedliska. W czasie mojej podróży, pływanie pozwalało mi znaleźć odpoczynek i przyjemność. Portugalię musiałem pominąć nie mając do niej wizy. Kontynuowałem podróż według tej samej zasady. Wyjechałem z Hiszpanii przez Portbou i dalej, wybrzeżem francuskim, aż do księstwa Monako, gdzie wjechałem do Włoch. Wydłużony kształt kraju ułatwiał jego spenetrowanie od strony wybrzeża. Na dwa tygodnie opuściłem mój pojazd-hotel w Rzymie, gdzie dzięki uprzejmości mego kolegi arch. Jacka Wolskiego, u którego się zatrzymałem, mogłem poznać miasto i okolice. We Florencji zostałem na tydzień. Przejechawszy ponad 13 000 kilometrów, późną jesienią wróciłem do Polski.
AC: A jest jakiś budynek albo miejsce, które szczególnie zapadło Panu w pamięć?
Moje oglądanie, w części zaprogramowanej, dotyczyło architektury, głównie tej z przeszłości, zajmującej poczesne miejsce w wykładach z historii architektury. Towarzyszyły temu muzea. Druga część to obszar nie programowany, wytyczany na bieżąco trasami zwiedzania. To, co widziałem po drodze. Wspaniały, fascynujący film. Wszystko było wartością i zostawiło ślad w pamięci. Wspomnę natomiast o Sagrada Familia Antonio Gaudiego. Obiekt, który zawiera w sobie epokę minioną i współczesność. Ideę gotyku i konstrukcję dwudziestego wieku. Koncepcję obliczaną rzemieślniczo i realizację liczoną komputerowo. Obiekt, który nadal powstaje i którego budowę śledzę od chwili jej wznowienia. Ten monumentalny plac budowy posiada siłę przyciągania.
AC: A Le Corbusier? Często wspomina Pan o nim podczas rozmowy.
Twórczość Le Corbusiera przekonywała mnie tak, jak przekonuje dobra rzeźba. Intrygowała rozwiązaniami formalnymi i funkcjonalnymi, zjednywała uznaniem człowieka jako modułu i punktu wyjścia, wabiła obietnicami nowoczesności. Niedawno oglądałem Le stade de Firminy-Vert. Ewidentnie mamy tu i architekturę, i politykę. Na drugim planie widzimy kościół, a pod nim trybunę stadionu i to wygląda jak Bóg stadionów. A dlaczego? Oryginalnie trybuna miała być po drugiej stronie, ale władze miasta zadecydowały inaczej. I wyszło, jak wyszło. To nie było zamierzenie Le Corbusiera, żeby stadion zasłaniał kościół.
AC: Chętnie oglądamy takie budynki jak Jednostka, na pewno warto je oglądać, są to duże osiągnięcia, ale odpowiedź na pytanie, czy chciałoby się tam mieszkać może być już inna.
W koncepcie jednostki mieszkaniowej LC czuje się założenie, że człowiek nowoczesny nie będzie się zajmował sprawami bytowymi, a w mieszkaniu nie będzie niczego zmieniał. Nawet pożywienie miało mu być dostarczane do pojemnika umieszczonego w drzwiach wejściowych (idea, którą realizuje obecnie dystrybucja internetowa). Z drugiej strony „Modulor” (system wymiarowy i model człowieka) stwarzając jakość estetyczną, powodował równocześnie unifikację, gdzie wszystko było projektowane jakby dla ludzi-klonów. Jakość estetyczna dała jednostkom LC pomnikowość, a mieszkania czekają chyba ciągle na to, by być odpowiedzią na zapotrzebowanie społeczne.
AC: Fascynacja i oglądanie projektów Corbusiera pojawiło się już na studiach?
Oczywiście. Mało tego, rysowaliśmy je, aby lepiej zrozumieć ich sens. Świat Le Corbusiera pobudzał moją wyobraźnię, były wielkie projekty urbanistyczne, jak Unité d’habitation, o której mówiłem. Było również 5 zasad Le Corbusiera, a wśród nich dach-taras, obecny np. w Villi Savoy. Nie upowszechnił się jeszcze tak, aby stać się zasadą, tak jak miało to miejsce w ciepłych krajach – na przykład w mieście Mzab, na skraju Sahary, czy w Kasbie algierskiej – gdzie był i pozostał integralną częścią domu. Niektóre idee Le Corbusiera nie weszły w życie, ale jego Świat, gdzie człowiek, funkcja i forma stapiały się w jedną całość – pozostał.
AC: A z polskich architektów? Fascynacje?
Od końca zaczynając: [Marek] Leykam, bo to był ciąg dalszy modernizmu w socrealizmie, wcześniej Maciek Nowicki.
AC: A czy zna Pan innych architektów tworzących w podobnym do Pana okresie w Polsce, którzy są w jakiś sposób zapomniani?
Arch. Tadeusz Kobylański, który nie eksponował się w inny sposób niż przez to, co tworzył.
Dawniej architekt, nie mogąc być przedsiębiorcą, zatrudniał się w jednostce państwowej. W biurze projektowym lub – jak w moim przypadku – w kombinacie łączącym funkcje projektowe i wykonawcze. Był pracownikiem i ponosił odpowiedzialność tylko wobec swego pracodawcy. Obecnie architekt tworząc własne przedsiębiorstwo sam musi zorganizować zespół i ponosi odpowiedzialność za cały proces inwestycyjny.
AC: Czy podejmowano się wówczas podobnych wyzwań, jak realizacje trzech Pana domów?
Wyzwanie było oczywiście inne w każdym z trzech domów i odnosić je można tylko do właścicieli i tylko do kwestii realizacyjnych, bo zrobienie projektu nim nie jest. Dwa pierwsze wypadki były podobne – realizował właściciel z rzemieślnikiem. W trzecim – wyzwania nie było, bo rzemieślnik pracował sam. Inne wypadki oczywiście istniały z uwagi na liczbę powstałych domów.
AC: A projekty teoretyczne? Czy kiedykolwiek robił Pan coś takiego?
Projekt jest teoretyczny w fazie poszukiwań poprzedzających koncepcję. Projekt zakończony niezrealizowany, nie staje się projektem teoretycznym tylko przez fakt, że względy administracyjne czy polityczne zablokowały proces inwestycyjny. Nigdy nie robiłem projektów, które miałyby w swoim założeniu być nierealizacyjne. Natomiast mam projekty, które nigdy nie doczekały się realizacji.
AC: A konkursy?
Robiłem ich mało. Najpierw zapraszany – przez A. Wejcherta (konkursy na projekty Centrum Gdańska i Uniwersytetu w Dublinie) i prof. Ihnatowicza (konkurs na projekt zespołu handlowo-usługowego w Olsztynie). Potem – mój własny konkurs, na Zespół Mieszkaniowy Moczydło w Warszawie.
AC: Z czego wynikał fakt, że tych konkursów, jak Pan sam mówi, było mało?
Miałem zawsze bardzo dużo pracy: w Biurze Projektów, na ASP i przez parę lat przy budowie własnego domu. Na nic innego nie było już miejsca.
AC: Jest duża różnica pomiędzy projektowaniem kiedyś a czasami, w których nam przyszło czy przyjdzie projektować. Teraz konkurs jest właściwie jedyną szansą na realizację.
Dawniej architekt, nie mogąc być przedsiębiorcą, zatrudniał się w jednostce państwowej. W biurze projektowym lub – jak w moim przypadku – w kombinacie łączącym funkcje projektowe i wykonawcze. Był pracownikiem i ponosił odpowiedzialność tylko wobec swego pracodawcy. Obecnie architekt tworząc własne przedsiębiorstwo sam musi zorganizować zespół i ponosi odpowiedzialność za cały proces inwestycyjny. Dawniej jego utrzymanie zapewniało miejsce pracy, teraz klient-inwestor. Samodzielność projektowa, tak dawniej jak i teraz, zależała i zależy od wielu względów. Zawsze wygrany konkurs, podnosząc autorytet, zwiększał samodzielność. Obecnie zaistnienie i utrzymanie się na rynku pracy jest dla architekta problemem większym niż dawna praca w biurze, a wygrywanie konkursów staje się integralną częścią uprawiania zawodu.
AC: Wszystkim też nie może zajmować się jedna osoba.
Oczywiście, że nie może. I dlatego wspominałem o zespole, który architekt musi stworzyć sam bądź w asocjacji.
AC: Musi być podział kompetencji.
Ależ oczywiście! Nie można być jednoosobowym twórcą, który jednocześnie robi konkursy, szuka klientów i robi im projekty – to jest niemożliwe i przerasta człowieka fizycznie. Kompleksowość pracy architekta wymaga zespołu. Poza tym, architektura wymaga środków. Można być ubogim malarzem, można być ubogim rzeźbiarzem – i to niedużych rzeźb. Ale nie można być ubogim architektem.
AC: Czy budując zespół obserwował Pan ludzi z zewnątrz i już wiedział, że dana osoba pasuje lub nie?
Przyjmowałem nowych pracowników z dużą ostrożnością, na okres próbny, i starałem się wiedzieć, kogo przyjmuję. Z czasem wytworzyły się pewne specjalizacje i wiedziałem zawsze komu jaką pracę powierzyć. Każdy miał swoją „zdolność”. Nowi przybysze, jeśli chcieli, asymilowali się szybko. Zespół działał sprawnie. Była to maszynka, która działała. Ale oczywiście zespołu nie można zamienić na taśmę produkcyjną. W naszym zespole, przyrównując go do orkiestry, wszyscy byliśmy muzykami grającymi na różnych instrumentach.
AC: Wcześniej wspomniał Pan, że podczas pracy architektury się nie oglądało, żeby nie zamykać sobie głowy na różne rozwiązania. Czy kwestia braku dostępności i łatwości oglądania architektury pobudza kreatywność?
Wspominałem, że praca nad sprecyzowaną już koncepcją eliminowała u mnie na ten okres kontakt z literaturą zawodową z potrzeby skoncentrowania się na tym, co robiłem. Natomiast poza tym, miałem zawsze ścisły związek ze wszystkim, co mogło mnie nauczyć zawodu i powiększyć zdolność projektową, którą chyba każdy projektant chciałby uważać za kreatywną.
AC: A inne dziedziny: muzyka, teatr, kino? Co Pana inspirowało i inspiruje?
Zacznę od muzyki. Otrzymałem podstawowe wykształcenie muzyczne. Pierwsze spotkanie z rygorem, zasadami, rytmem, kontrastem, barwą, problemami wrażliwości, specyficznej pamięci i zasadami kompozycji. Kwestie obecne, jak później stwierdziłem, w równym stopniu co w architekturze, odnajduję w teatrze i kinie. Dla mego zawodu to inspiracja i warsztat.
AC: Jaki rygor?
Rygor matematyczny, istotny tak w architekturze, jak i w innych dziedzinach. Muzyka np. ma tak silny rygor matematyczny, na który nakładają się wszystkie subtelności, niuanse… To wspaniałe – nieskończona właściwie możliwość komponowania ze sobą elementów.
Zawsze czerpiemy skądś i od kogoś zapożyczamy. Kopiowanie mistrzów. Przejście choć kawałek tą samą drogą może być odkryciem. Uczyć się od Wrighta, Le Corbusiera, Alvara Aalto, czy Gaudiego nie po to, by kolekcjonować ich środki wyrazu, lecz aby wzbogacić własne.
AC: Czego się słuchało w czasie studiów, pracy?
Muzyki klasycznej lub współczesnej słuchaliśmy przez radio lub na koncertach. Słuchaliśmy jazzu na żywo i z płyt. Szerszy przekrój muzyki dwudziestego wieku udostępniało nam, wyjątkowo, studio nagrań Polskiego Radia przy ulicy Myśliwieckiej w Warszawie. Tu znajdowała się cała muzyka, której nie wolno było ani produkować, ani słuchać w Polsce. Znajomość z kompozytorem Witoldem Lutosławskim dodatkowo przybliżała do muzyki.
AC: A teraz czego Pan słucha?
Tego, co zawsze: muzyki klasycznej, współczesnej, jazzu i piosenkarzy francuskich: Georgesa Brassensa, Édith Piaf, Barbary (Monique Andrée Serf), Jacquesa Brela.
AC: A Gainsbourga?
Też, bo przecież słucham i innych. Ale przed nim na pewno jest Georges Brassens, którego właściwie całego umiem na pamięć. Dużo napisał i melodii, i tekstów. Często chodziłem do Bobino [Music Hall na Montaparnasse, XIV dzielnica Paryża, miejsce znane z występów francuskich piosenkarzy], żeby go słuchać. Warto, bo to znakomity facet – umiał bardzo dobrze operować słowem i świetnie związać to słowo z melodią.
AC: Co się oglądało, czytało?
Literaturę, tak jak i muzykę – klasyczną i współczesną. Filmy współczesne polskie, z Europy i ze świata. Wielkich reżyserów – Felliniego i Kurosawę. Poza tym był „Iluzjon”. W czasie stażu we Francji uzupełniłem swoją filmową edukację tym, czego nie widziałem w kraju, czyli np. dziełami Viscontiego. Jak się miało chwilę czasu, to szło się do kina.
AC: Pytanie o wyjazd do Francji. Czemu Pan wyjechał?
Zaczęło się od wyjazdu do Algierii. Był rok 1981 i w kraju panował stan napięcia związany z wydarzeniami politycznymi. Budimex zwrócił się do mnie z propozycją kooperacji w Algierii, w firmie SONATIBA. Przedmiotem kontraktu było zaprojektowanie 1500 mieszkań w mieście Tiaret, zniszczonym niedawnym trzęsieniem ziemi. Zwlekałem, śledząc tok wydarzeń. Skończyliśmy wtedy pierwszą z trzech części Zespołu Mieszkaniowego Moczydło i czekaliśmy na zatwierdzenie. Dalsze opracowania zostały wstrzymane. Ośrodek Handlowy II stopnia zlokalizowany na osiedlu Stegny czekał na otwarcie dalszego toku projektowania, zawansowana realizacja Zespołu Osiedli Wyżyny nie wymagała moich interwencji. Omówiłem sprawę w dyrekcji biura. Otrzymałem zapewnienie, że mój dwuipółroczny wyjazd nie będzie w kolizji z dalszym projektowaniem inwestycji. Zostawiałem przygotowany do dalszej pracy zespół i mogłem cyklicznie dozorować tok pracy. Zagwarantowane w kontrakcie stanowisko głównego projektanta pozwalało mi na takie dysponowanie czasem. Przyjąłem propozycję i wyjechałem.
Rozpocząłem realizację kontraktu. Z Warszawy przesłano mi egzemplarz zatwierdzonego projektu ZTE Zespołu Osiedli Moczydło. W biurze prace nie ruszały z miejsca. Był stan wojenny. Czas mijał. Dotarła do mnie wiadomość, że inwestycji nie będzie, nie będzie też ciągu dalszego projektowania Zespołu Handlowego na Stegnach. Skończyłem kontrakt. Wyjechałem na parę miesięcy do Paryża. Zastanawiałem się, co robić i zdecydowałem się kontynuować kooperację. Wynegocjowałem zwolnienie mnie z kontraktu. Wróciłem do Algieru i zacząłem szukać pracy. Znalazłem ją w ANAT – Agence nationale de l’Aménagement du Territoire, zarejestrowałem się w Przedsiębiorstwie Handlu Zagranicznego POLSERVICE i pracowałem tu jako urbanista do 1988 roku, po czym wróciłem do kraju.
Założyłem własną pracownię w Warszawie. Projektowałem i realizowałem do 1992 r. Projekt Zespołu 200 Mieszkań; został zakończony rozwiązaniem się spółdzielni, która była moim inwestorem. Szkoła dla dzieci niepełnosprawnych w Legionowie, uprzednio projektowana, była już w realizacji. Zostałem bez pracy. Nadarzyła się szansa, mój dobry znajomy, paryski architekt, zaproponował mi współpracę, którą przyjąłem i wyjechałem do Francji.
W Paryżu pracowałem 8 lat, projektowałem dużo, a zrealizowałem: zespół zabudowy jednorodzinnej w Giberville i dom dla ludzi w podeszłym wieku w Montargis, oraz renowację bloku mieszkalnego w Orli-Choisi. Skończyłem w roku 2000, kiedy to – na budowie – padłem ofiarą agresji, która pozbawiła mnie zdolności do kontynuowania pracy, obarczyła procesem i długim leczeniem. Wiązało mnie to na czas nieograniczony z Francją. Dochodziłem do wieku emerytalnego. Podjąłem następną decyzję, zbudować dom i w nim zamieszkać. Przedsięwzięcie zrealizowałem w ciągu czterech lat. Odpowiedzią na pytanie niech będzie powyższy opis przygody, jaką stało się dla mnie uprawianie zawodu architekta. Przygody, która mnie doprowadziła do miejsca, gdzie obecnie mieszkam.
Refleksje
AC: Czy interesował się Pan kulturą Japonii?
Tak, korzystając jedynie ze środków przekazu. Odebrałem wrażenie jedności twórcy z tym, co stworzył. Japończyka z jego architekturą, malarstwem, pismem… Podległych wspólnemu rytuałowi, w którym nie mieści się pojęcie usługowości. Wysublimowana, inna od europejskiej cywilizacja i architektura, z której wiele można zaczerpnąć.
AC: Też oswajać.
Oczywiście, oswoić do swoich własnych potrzeb. Zawsze czerpiemy skądś i od kogoś zapożyczamy. Kopiowanie mistrzów. Przejście choć kawałek tą samą drogą może być odkryciem. Uczyć się od Wrighta, Le Corbusiera, Alvara Aalto, czy Gaudiego nie po to, by kolekcjonować ich środki wyrazu, lecz aby wzbogacić własne.
AC: Aktualnie dosyć szeroko debatuje się nad podobnymi tematami. Nie tylko ochroną zabytków modernistycznych, ale np. ochroną wnętrz obiektów, o które dba się chyba z mniejszą pieczołowitością, niż o wygląd i stan obiektów z zewnątrz.
Przy realizowaniu rozwoju miasta nie można zaakceptować niszczenia istniejących wartości, wykluczenia planifikacji, mającej za zadanie prawidłowe zagospodarowanie przestrzeni dla potrzeb człowieka, tylko po to, by zrealizować jak najszybciej, jak największą kubaturę, i to w sposób, jaki jest najdogodniejszy dla dewelopera. Może to upodobnić obszar poddany takiemu działaniu do czegoś, co będzie określane w przyszłości jako chaotyczny zbiór przypadkowych inwestycji, połączonych komunikacją samochodową.
AC: Zastanawiam się, czy taka przestrzeń jest do uratowania?
Oczywiście, ale nie zapominając, że buduje się tylko dla człowieka i zaczynając od obszaru w zasięgu pieszym jako punktu wyjścia do dalszego planowania.
AC: Zawód architekta nie ma teraz tak dużego zaufania.
To nie jest kryzys zaufania, tylko tendencja usunięcia architekta z jego dotychczasowego miejsca w procesie inwestycyjnym. Miejsca wiodącego. Architekt projektuje całość mającego powstać dzieła, a pozostali protagoniści odpowiednie do ich kompetencji części. Architekt przeszkadza, bo tylko on wprowadza do procesu element humanistyczny, nieobecny w procesie inwestycyjnym, uproszczonym do wymiarów produkcji budowlanej.
Wrocław
Wrocław, maj 2018. Jan Szpakowicz wraz z małżonką odwiedzają nas podczas swojego pobytu w Polsce. Zwiedzamy miasto, oprowadzamy po Wydziale Architektury, oglądamy nowe i stare budynki. Podczas omawiania przyszłej wystawy udaje się jeszcze porozmawiać.
_______
Łukasz Wojciechowski: Był Pan dziś na Wydziale Architektury i widząc pierwszoroczne projekty studenckie powiedział, że to zna. Pan prowadził zajęcia w latach 60. XX w. Mamy rok 2018 i projekty są niemal identyczne?
Tak, chodzi o to samo. Bo nie może chodzić o coś innego!
ŁW: Jak Pan prowadził zajęcia?
Profesor Ihnatowicz [kierownik pracowni] był wspaniałym człowiekiem, który potrafił innym dać wolną rękę. Co jest ogromną szansą. I dał mi wolną rękę, i raczej był z tego zadowolony. Ja tym bardziej.
Zawsze rozmawiałem bezpośrednio z rozmówcą, a nie z audytorium. Chodziło o to, żeby zobaczyć, co druga osoba myśli, co chce zrobić i jak w tym można pomóc. Oczywiście były nadane ramy, pewna droga, kierunek działania, problem do rozwiązania… A potem tylko pilnowałem, żeby zanadto nie przekroczyć granic, trzymać się pewnych zasad. Nadrzędnym celem było sprawdzenie wyobraźni przestrzennej. Nie po to, żeby kwalifikować, tylko żeby się odpowiednio odnieść. Bo każdy, kto chce dotykać się do przestrzeni, powinien ten instrument kształcić. Ważna była praca zespołowa. Po pierwsze każdy patrzył na drugiego, co robi. Nie było rozmów sekretnych.
ŁW: Mówi Pan o zasadach, ale sam je podważał.
Co gorsza, nawet je ignorowałem [śmiech]. Jednak zawsze to była rozmowa o przestrzeni. Żeby nie było w niej wyrazów niepotrzebnych.
Funkcja to jest warsztat. Znajomość rzeczy. Propedeutyka. Natomiast, oczywiście, zostawia się miejsce dla inwencji, dla indywidualnego zagospodarowania przez człowieka. Tu można sobie pisać poematy na różne rodzaje działań.
ŁW: Pan projektuje przestrzeń elementarną…
Po to, żeby nie było zbędnych rzeczy. Bohater Dżumy Camusa ciągle poprawia pierwsze zdanie powieści, którą pisze… Smukła amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance…
ŁW: W powieści to może problem, ale Panu w architekturze udało się zatrzymać na jednym zdaniu, podstawowym, uniwersalnym…
Bo nigdy nie chciałem z niego wyjść! Może moja natura jest elementarna [śmiech]. Ale w każdym projekcie jest tyle względów, że trzeba tymi elementarnymi modułami inaczej operować. To byłoby straszne, gdyby zabawa była skończona, wymierna i można byłoby ją obliczyć na komputerze.
ŁW: W architekturze interesuje pana człowiek dynamiczny, nie statyczny podziwiający fasadę…
Inaczej nic by nie było. Byłby człowiek i nic. Ściana. To może wynika z tego, że zawsze mieszkałem w terenie zalesionym. Zawsze się wymijało drzewa. Nie chodziło się po pustej przestrzeni. Mówi się, że świątynia grecka mogła powstać tylko w określonym pejzażu, a gotyk tam, gdzie były lasy. Być może jest to jeden z wielu powodów, wątków, kolei losu…
ŁW: Projektuje Pan formy otwarte…
Otwarte i zamknięte, gdy jest to potrzebne. Jedne i drugie współpracują we wzajemnych relacjach i są sobie niezbędne.
ŁW: Poza elementami funkcjonalnymi, Pan projektuje przestrzeń, która jest niedopowiedziana.
Funkcja to jest warsztat. Znajomość rzeczy. Propedeutyka. Natomiast, oczywiście, zostawia się miejsce dla inwencji, dla indywidualnego zagospodarowania przez człowieka. Tu można sobie pisać poematy na różne rodzaje działań.
ŁW: Teraz to by chyba Pana architekturę zakwalifikowano jako brutalizm…
Tak to nazwano. Formy proste i elementarne nazwano brutalizmem, ponieważ nie były zmiękczone. Ale u mnie w domu było zmiękczenie, był las. Gdyby nie było lasu, nie zrobiłbym takiego domu. Brutalizm… to jest frazes, przepraszam. W moim domu widoczne deskowanie na betonowych kostkach to też jest zmiękczenie.
Mieszkałem w Zalesiu od dzieciństwa, w przestrzeni, która była naturalna. Był las, było dużo pól, była rzeka. Byłem wyczulony na wartości, które są każdemu potrzebne. Może dlatego nazywałem urbanistykę pejzażem, budowaniem środowiska człowieka… Wymiar urbanistyczny jest dopasowany do ludzi chodzących, a nie jeżdżących samochodem. Są jednostki, są wyspy, są piękne spacery – można obejść całe miasto, nie wpadając pod koła rozpędzonego pojazdu. To wszystko po to, aby człowiek mógł mieć swoje dystanse takie, jakie potrzebne są małemu, bardzo staremu i temu, który jest w sile wieku. Każdy ma swoją potrzebę, swój zakres… Wydaje mi się, że to jest urbanistyka z punktu widzenia humanistycznego. A dalej są problemy techniczne, ekonomiczne, polityczne, które nie zawsze idą w tę samą stronę.
ŁW: Pan zawsze kształtował krajobraz architekturą, łączył wnętrze z otoczeniem.
To może odwrotnie. Granice przestrzeni zewnętrznych są zabudową. Myśli się o nich tam, gdzie nie muszą się one ze sobą łączyć, jak o bryłach. Wtedy wszystko jest użyteczne, bo tym bryłom potrzebna jest przestrzeń, słońce, powietrze, widok itd., a wnętrza [urbanistyczne] wymagają swojego wymiaru, obrzeży, proporcji… Cała łamigłówka polega na tym, jak złożyć to w jedną całość, w której nie ma rzeczy niepotrzebnych. Szalenie proste [śmiech].
ŁW: Podobnie Pana dom własny można wyobrazić sobie bez szyb, jako urbanistykę.
Tak, szyby określały tylko strefę klimatyczną, a nie były ścianą. Może dlatego ten mój pierwszy projekt kursowy (Szkoła leśników w Kampinosie – projekt semestralny (1959)) , niezupełnie przyjęty pozytywnie na Wydziale, nie miał fasad. Bo jak jest szyba, to nie ma nic. Były widoki, były wnętrza, ale nie było ścian. Koncepcja może troszkę młodzieńcza, nie licząca się z przyzwyczajeniami odbiorców, ale… [śmiech].
ŁW: Ale łączenie wnętrza z zewnętrzem udaje się Panu realizować później w rzeczywistych budynkach. Kostki w domu własnym są zarówno w środku, jak i na zewnątrz domu.
Największą przyjemność mi sprawiło, jak ktoś znajomy wszedł i pytał: – A gdzie ten dom? A był już w środku. Nie był pewien, czy już jest w domu czy jeszcze na zewnątrz. Nie był to taki dom, jaki chciałby widzieć… Pamiętam też, jak siedząc w pracowni ułożyłem sobie kiedyś ten dom z pudełeczek, ktoś przyszedł i powiedział: – Robisz to teraz na początku, co normalnie robi się na końcu. Innym razem mój trener pływacki, Zygmunt Wieliński, przyszedł i powiedział, że wnętrze przypomina mu malarstwo Braque’a. Szarości, zielenie, czernie. Wspaniale. Byłem uhonorowany.
ŁW: Staff napisał, że budowanie zaczyna się od dymu z komina…
Ten dym może czasem dużo narysować i powiedzieć.
Epilog
Kiedyś dostałem zadanie, żeby napisać o drobnej formie architektonicznej, będącej w stanie zaniku. Gdzieś to mam i nikomu nie pokażę. To było troszkę jak przemówienie Salvadora Dalego, który na dworcu w Perpignan, gdzie przywiózł swoje obrazy, wygłosił wielkie przemówienie, którego wszyscy słuchali z namaszczeniem. Mówił różne rzeczy bardzo logiczne, tyle że tworzyło to czysty surrealizm. Dali zestawiał rzeczy zupełnie ze sobą niezestawialne, w totalnym zaprzeczeniu jakichkolwiek związków. Było w tym dla mnie i jest nadal, coś nieprzyjemnie bliskiego.
Fragment rozmowy pochodzi z publikacji Aleksandry Czupkiewicz i Łukasza Wojciechowskiego Module. The Architecture of Jan Szpakowicz, dostępnej na stronie Muzeum Architektury. Polska wersja publikacji ukaże się w styczniu 2021 roku.