Milicja w krainie czarów. Rozmowa z Krzysztofem Skibą
Jeszcze jako licealista Krzysztof Skiba współtworzył Ruch Społeczeństwa Alternatywnego. Jako student w 1987 roku założył Galerię Działań Maniakalnych, czyli łódzki odłam Pomarańczowej Alternatywy. Po transformacji ustrojowej znany jest przede wszystkim jako lider zespołu Big Cyc. Rozmowa o idei biernego oporu i braku przemocy, a także o tym dlaczego krasnoludki nie rzucały kamieniami.
Agnieszka Sosnowska: Spotykamy się dzień po Czarnym Proteście w całej Polsce – masowym strajku kobiet przeciwko zakazowi aborcji. Czy odnosi pan wrażenie, że jakieś elementy strategii wypracowanych w latach 70. i 80., są widoczne we współczesnych protestach?
Krzysztof Skiba: Trudno to porównywać. Rzeczywistość była inna. Oczywiście pewne elementy są wspólne – chociażby teatralizacja polityki. Na przykład bardzo mi się podobają pomysły teatralne czy rekwizyty, jak wykorzystanie wieszaków. Teatralizacja wieszaków pojawiła się nawet już wcześniej.
Odbyło się to zaraz po tym, jak list prezydium Konferencji Episkopatu Polski w sprawie zaostrzenia przepisów aborcyjnych został odczytany w polskich kościołach 3 kwietnia 2016 roku.
One wtedy świetnie zagrały. Wczoraj ze względu na pogodę była to bardziej demonstracja parasoli. Podobna demonstracja odbyła się w stanie wojennym w Gdańsku. To były połowinki stanu wojennego, czyli pół roku od jego wprowadzenia. Nie padał wtedy deszcz ani śnieg, bo był czerwiec. Aby odróżnić się od innych demonstracji, napisaliśmy żeby wziąć parasole. Niby taka ochrona przed słońcem. Chodziło jednak o to, żeby milicjanci nie robili zdjęć; żeby nie było widać twarzy. Taka demonstracja parasoli, ale nie tak duża, jak współczesna. Było nas z tysiąc osób, może tysiąc pięćset. Pewne elementy teatralizacji polityki są więc podobne. Na pewno też pojawia się podobna w duchu ironia w hasłach pojawiających się na transparentach. Z drugiej strony Czarny Protest był bardzo bojowy. Nie ma w tym żartu. Pomarańczowa Alternatywa robiła sobie raczej kpiny, często też kpiny z opozycji. Jest taki słynny transparent z napisem „jesteśmy za”, z którym szło się na końcu demonstracji i drugi z napisem „jesteśmy przed” na początku i do tego jakieś smerfy namalowane. Albo hasło „Uwolnić sierotkę Marysię!”. Dzisiaj to się wydaje zabawne, ale wtedy ludzie naprawdę siedzieli w więzieniach. Część opozycji mówiła więc, że to jakieś niepoważne działania. Po co się narażać takimi hasłami? Moja pierwsza akcja w Łodzi to były Niezależne obchody Dnia Dziecka. Już sama nazwa wydaje się dosyć absurdalna.
Nie odpowiadały nam formy oporu stosowane przez tak zwaną starą opozycję. To wszystko pędziło na jałowym biegu. Msze za ojczyznę, składanie wieńców, jakieś takie właśnie rachityczne manifestacje, które w ogóle niczego nie przynosiły.
Odwołanie się do strategii humorystycznej – żartów, kawałów – wynikało z przekonania, że można coś zmienić czy przeciwnie?Rozmawiając kiedyś z Zofią Kulik – znaną artystką aktywną jeszcze w latach 70., moją uwagę zwróciła jedna z jej wypowiedzi, w której twierdziła, że absolutnie nie wierzyła, że możliwa jest jakakolwiek zmiana systemu komunistycznego na inny. W jej pokoleniu taka myśl nie przechodziła nikomu do głowy. Wydawało się, że komunizm będzie trwał wiecznie.
W naszym pokoleniu w zasadzie było tak samo. I to do samego końca. W 1989 roku, kiedy trwały obrady Okrągłego Stołu, ludzie myśleli, że skończy się to zupełnie inaczej – że zaraz wjadą Rosjanie i wszystkich aresztują. Teraz, po latach ludzie mówią że było wiadomo, że ten system padnie. Nie. Nikt tego nie wiedział. Nikt nie przypuszczał, że tak się to wszystko ułoży. Kto bowiem wiedział, że pojawi się Gorbaczow, który ogłosił pierestrojkę i realizował „miękki kurs”? To wywołało ruch domina i wszystko zaczęło się wokół walić. Myśleliśmy, że może uda się wywalczyć, żeby cenzura była mniejsza albo żeby za pewne rzeczy nie zamykali. Ewentualnie, że gospodarczo system się załamie i zdechnie. I tak de factopo części było, gdyby nie Reagani jego sankcje, trwałoby to dłużej. Jednak to nie miało jedynie podstaw ekonomicznych, to się po prostu wywróciło i część elity czerwonych – czy władzy – doszła do wniosku, że trzeba się jakoś dogadać z opozycją. Na zasadzie: byliśmy komunistami, teraz będziemy kapitalistami. To było wtedy czytelne. Ale jak tylko władza zaczęła ustępować, to reakcje też były odmienne w różnych miastach. Na przykład w Gdańsku pałowano happeningi, kiedy ludzie przyszli z kukłą, która przypominała co prawda generała Jaruzelskiego, ale pełniła funkcję marzanny. Chodziło o to, żeby ją utopić. Wtedy młodzież została spałowana. Kogoś pobito tak, że miał trepanację czaszki. W tym samym czasie we Wrocławiu przyszło pięć tysięcy osób przebranych za krasnoludki i milicja ograniczyła się do fotografowania i sterowania ruchem. Oczywiście obserwowali to, ale nie interweniowali, bo doszli do wniosku, że nie ma sensu.
Warto tu przywołać wielokrotnie opisywany mechanizm, którym posługiwaliśmy się w Pomarańczowej Alternatywnie. W pewnym momencie wpadliśmy na prosty pomysł. Wiedzieliśmy, że zostaniemy zatrzymani. Każda taka manifestacja – czy Ruchu Wolność i Pokój (WiP) czy Niezależnego Zrzeszenia Studentów (NZS) – była bowiem uznawana za nielegalną i zwalczana w sposób siłowy. Genialny pomysł Pomarańczowej polegał zaś na czymś innym. Możemy oburzać się na to, że policja goni demonstrantów z transparentami, ale jest to obraz w miarę normalny i będzie to wyglądało podobnie w Hong Kongu, Wenezueli czy Warszawie. Tutaj nie mamy do czynienia z dziełem sztuki. Jeżeli władza goni demonstranta, to nie ma dzieła sztuki. Ale jeżeli władza goni krasnoludka? Tu zaczyna się już problem. Jeżeli przychodzi na demonstrację tysiąc krasnoludków i krzyczą „uwolnić sierotkę Marysię!” i milicja zaczyna ich wszystkich łapać, wyciągać i legitymować, później ciągać do radiowozu, to w tym momencie zaczyna się happening. Tym bardziej, że nie robiliśmy tego na wariata. To były rzeczy przygotowane. Były scenariusze i opracowywano różne pomysły. Oczywiście testowaliśmy też różne techniki, które później były coraz bardziej rozwinięte, a pomysły stawały się coraz bardziej wyrafinowane. Takim klasycznym przykładem jest zorganizowany przeze mnie happening Galopująca inflacja, na którym mieliśmy tabliczki z napisami „inflacja” i biegaliśmy. Milicja nas oczywiście wszystkich zatrzymała. I to było tak, jakby ZOMO czy milicja obywatelska były również uczestnikiem tego happeningu. Oczywiście nieświadomym. Ale de facto z punktu widzenia takiego performansu, oni byli pełnoprawnymi uczestnikami tej sztuki. Zatrzymali „galopującą inflację”.
A co było tuż przed tym, jak zorientowali się, że zostali obsadzeni w roli aktorów i przestali w zasadzie reagować na happeningi?
Faktycznie po czasie zauważyli, że zależy nam na tym, żeby nas zatrzymano. Oczywiście te zatrzymania, to nie było nic przyjemnego. Teraz łatwo się opowiada. Nie były one eleganckie – szczególnie w Łodzi, Warszawie i we Wrocławiu. Często były jakieś szarpaniny, pobicia. Bicie w twarz na komisariacie było czymś normalnym. Także dziewczyn. Ale po paru godzinach puszczali nas. Na szczęście to był już ten etap, bo do połowy stanu wojennego za takie rzeczy wsadzali od razu ludzi na rok do więzienia. W tym czasie jednak propaganda mówiła, że następuje normalizacja. Oczywiście siedzieli „twardzi” – Michnik i inni, którzy uważani byli za wrogów ludu[1]. Takich uczestników akcji ulicznych, jak my, zatrzymywano zwykle na czterdzieści osiem godzin. Czasem po dwóch godzinach już puszczano. Zdarzały się wypadki, że wyjątkowo uporczywych uczestników skazywano na kolegia typu miesiąc, dwa miesiące. Szczególnie jeżeli chodzi o Ruch Wolność i Pokój – pierwszy niezależny, pacyfistyczny ruch – na który milicja była szczególnie cięta. WiP też organizował różne happeningi w stylu przypominającym nieco Pomarańczowych. Nie były jednak tak masowe.
Z drugiej strony były też innego rodzaju sposoby działania, jak na przykład głodówki.
Tak, ale głodówek jakoś nie pałowano. Głodówki odbywały się albo w domach, albo w kościołach – w jakichś salkach parafialnych. Oni uważali, że to jest jakiś obcy teren. Starali się za to na przykład odciąć prąd albo telefon przestawał nagle działać. My z kolei działaliśmy na zasadzie próby demoralizacji służb bezpieczeństwa. Każdy człowiek – nawet milicjant – musi mieć poczucie sensu wykonywanej pracy. Jeżeli każą ci wykopywać dziurę i ją zakopywać przez cały dzień, to po trzecim razie zastanawiasz się po cholerę to robisz. Więc nawet milicja musi mieć jasno wyłożony sens swojej pracy. Im tłumaczono, że jesteśmy wrogami ludu. Zresztą te oklepane schematy propagandowe idealnie powtarzają się dzisiaj. To co się dzisiaj dzieje, to propaganda rodem z PRL – wzmacnianie figury obcego, przekonywanie, że niektóre postawy są antypolskie i na pewno ktoś to finansuje z zewnątrz. Wracając jednak do tematu, taki milicjant czuje się trochę dziwnie, kiedy zatrzymuje krasnoludka. I nie tylko krasnoludka, bo bywały takie happeningi, gdzie ludzie byli naprawdę fantastycznie przebrani. Na przykład karnawałowe happeningi, gdzie pojawiały się takie postaci z bajek, jak sierotka Marysia, Miś Uszatek czy Pinokio. I teraz proszę sobie wyobrazić, jak w takim radiowozie siedzi taka ekipa i jak komicznie to wygląda. Zresztą często wydłużaliśmy te akcje. Najpierw były puszczane pierwsze brygady, później ktoś przebrany wylatywał gdzieś z klatki. Jednych zwinęli, to pojawiali się następni. To działało wahadłowo. Więc po jakimś czasie w takim radiowozie znajduje się Królewna Śnieżka, Miś Uszatek, kilku krasnoludków. A milicjanci są przecież w mundurach, mają jakieś etaty w milicji, zawożą dalej tych przebierańców do aresztu. Taki człowiek wróci z pracy do domu i co on może powiedzieć żonie? Albo inna sytuacja: przychodzi, żona daje mu o piętnastej zupę pomidorową, wielką zupę pomidorową i dziecko pyta: „Tata, a co w pracy dzisiaj było?”. A on mówi: „No nic, zatrzymałem trzy krasnoludki i sierotkę Marysię, Misia Uszatka. Normalny dzień”. Oni zaczynali kapować, że coś jest nie tak; że ta praca to jest kompletna głupota. I w wymiarze symbolicznym zaczęli się demoralizować. Co to znaczy? To moment, kiedy żołnierz zaczyna się zastanawiać nad sensownością rozkazu. Pojawia się refleksja, czy to ma sens? Nie są chuliganami, nie wybijają szyb, no coś tam krzyczą, ale tak jak krasnoludki. I tak się powoli działo. Taką pierwszą wolność uliczną wywalczył sobie oczywiście Wrocław. Tam najpierw przestali przychodzić funkcjonariusze. Niestety „zaraza” pomarańczowej rewolucji już chwyciła i wszystko szybko zaczęło się rozprzestrzeniać.
Lata 1987–1990 to czas, gdy te zapoczątkowane przez Pomarańczową metody organizowania happeningu stały się wręcz modne. Trzeba pamiętać, że byliśmy wtedy młodzi. Nie odpowiadały nam formy oporu stosowane przez tak zwaną starą opozycję. To wszystko pędziło na jałowym biegu. Msze za ojczyznę, składanie wieńców, jakieś takie właśnie rachityczne manifestacje, które w ogóle niczego nie przynosiły.
Kiedy dzisiaj czytam manifest Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego, to wydaje mi się on bardzo naiwny – taki bardzo młodzieńczy i nazbyt radykalny. Nawet ultraradykalny, bo występujemy przeciwko wszystkiemu: przeciwko Kościołowi, przeciwko Solidarności, przeciwko komunie. Jak masz siedemnaście lat, to jesteś przeciwko wszystkim.
(…)
Wróćmy do okresu wcześniejszego. Ruch Społeczeństwa Alternatywnego został założony w 1983 roku. Byliście wtedy licealistami, mieliście po kilkanaście lat. Czy stan wojenny stał się dla pana pokolenia doświadczeniem formacyjnym?
Zdecydowanie tak. Gdyby generał Jaruzelski nie wystawił czołgów na ulicę, to prawdopodobnie nie byłoby Pomarańczowej, nie byłoby Dezertera, nie byłoby punk rocka polskiego, nie byłoby Big Cyca i nie byłoby wielu innych kapel czy grup teatralnych. Oczywiście nieco teraz wyolbrzymiam, ale coś w tym jest. Stan wojenny to było zdecydowanie przeżycie pokoleniowe i kiedy dzisiaj czytam manifest Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego, to wydaje mi się on bardzo naiwny – taki bardzo młodzieńczy i nazbyt radykalny. Nawet ultraradykalny, bo występujemy przeciwko wszystkiemu: przeciwko Kościołowi, przeciwko Solidarności, przeciwko komunie. Jak masz siedemnaście lat, to jesteś przeciwko wszystkim.
(…)
Brutalne pacyfikowanie strajków i rozbijanie demonstracji wywołało także nasz radykalizm. Warto podkreślić, że mieliśmy wtedy w perspektywie za parę lat iść ewentualnie do wojska, jeżeli nie przyjęliby nas na studia. Co prawda nawet na studiach miało się wojsko, a do wojska nam się w ogóle nie chciało iść, a tym bardziej do wojska generała Jaruzelskiego. Stąd wziął się u nas ten anarchizm, antymilitaryzm i taki antykomunistyczny radykalizm. Tym tłumaczę nasze psychiczne motywacje radykalnego myślenia. Na początku byliśmy w grupie kolporterskiej – rzucaliśmy ulotki Solidarności. Wtedy rzucałem w zasadzie wszystko, co było przeciwko komunie. Nie miało dla mnie znaczenia, czy to prawicowe ulotki Ruchu Młodej Polski. To był chyba ostatni moment, kiedy wszyscy byli razem. Znaczenie miało tylko to, kto jest przeciwko komunie. Później to się wszystko oczywiście rozsypało. Przez długi czas rzucaliśmy więc te ulotki Solidarności w ogóle ich nie czytając. Później jednak zaczęliśmy je czytać. I tak czytamy, a tam jakieś głupoty kompletne. Jakieś komunikaty związkowe, jakieś apele Lecha Wałęsy o porozumienie, a my już wtedy nie chcieliśmy się porozumiewać. Chcieliśmy się po prostu bić, podpalać komitety i walczyć z ZOMO. Tymczasem oni ciągle apelowali o jakąś solidarność, jakieś tam porozumienie narodowe. Stwierdziliśmy, że to jest kompletna głupota, nie można dalej już tego rzucać i musimy robić własne ulotki. Przystąpiliśmy do działania. Przeszliśmy przy okazji różne kursy drukarskie, bo te ładne maszynki z Japonii zostały niestety zagrabione przez SB. W związku z czym uczyliśmy się drukować na prymitywnych urządzeniach typu wałek. Nasączało się taką specjalną matrycę, kładło kartkę, przeciągało i to była jedna wydrukowana strona. Takie ulotki drukowało się często całą noc i potem połowa nakładu była nieczytelna, ale nam żal było tych ulotek i też je rozrzucaliśmy. Później dochodziło na przykład do takich sytuacji: moja ciotka przyszła do mnie do mieszkania i mówi „zobaczcie, co podziemie robi! To kompletnie nieczytelna ulotka”. Ponieważ całą noc to drukowałem i znałem na pamięć cały ten komunikat, więc wziąłem tę ulotkę i udałem, że czytam – wyrecytowałem z pamięci, co tam powinno być napisane.
Tak powstał Ruch Społeczeństwa Alternatywnego (RSA). Najpierw byliśmy grupą kolporterską, później zaczęliśmy drukować swoje ulotki, podpisaliśmy się, zresztą oszukańczo Solidarność Wybrzeża. Stwierdziliśmy jednak szybko, że uczciwie będzie działać pod własnym szyldem jako RSA. Koledzy napisali Manifest Radykalny, a ja się pod nim podpisałem.
Dzisiaj wiemy, że rola Wałęsy polegała też na wygaszaniu – był tym, który negocjował, raczej zatrzymywał niż nawoływał do użycia siły. Jak go postrzegaliście?
W tamtym czasie byliśmy bardzo anty-Wałęsowscy. Może nie od razu. To wszystko w nas dojrzewało. Wałęsa na początku stanu wojennego był uważany za świętego. Przede wszystkim był internowany, nie dał złamać się bezpiece, jak wrócił, witały go tysiące ludzi. Jerzy Urban mówił o nim, że to jest w ogóle prywatna osoba – nikt – i ponieważ „nie” pełni żadnych funkcji, można go puścić. A był przywódcą narodu! Tysiące ludzi go witało z kwiatami. Natomiast rzeczywiście Wałęsa był takim działaczem, który właśnie we wszystkich apelach domagał się postawy „siądźmy i porozmawiajmy”. Po latach doszedłem do wniosku, że miał rację. Tylko walka pokojowa miała sens. Natomiast w tamtym początkowym okresie, kiedy trwał stan wojenny, my chcieliśmy się po prostu bić. Każde pokolenie musi sobie porzucać kamieniami. No i porzucaliśmy sobie kamieniami i nic z tego nie wynikło, poza tym że gdzieś kogoś naszego spałowali, przewróciliśmy radiowóz, gdzieś wybiliśmy szybę w komisariacie. I tyle właściwie wolności z tego. Oczywiście to ma swój sens: daje jakiś upust energii. Jednak po jakimś czasie stwierdziliśmy, że w ten sposób wojny nie wygramy. Do tego musieliśmy jednak dojrzeć. To był pewien proces i nie przebiegł z dnia na dzień.
RSA jako jedna z pierwszym grup popierała radykalne manifestacje. Przede wszystkim naszym pomysłem była sprytna taktyka, żeby wchodzić w oficjalne pochody, kiedy Solidarność organizowała kontrpochody pierwszomajowe. Pierwszy maja był tak istotnym świętem komunistycznym, że nawet w stanie wojennym były oficjalnie organizowane pochody i ludzie maszerowali z transparentami. Raz weszliśmy w oficjalny pochód i zaczęliśmy krzyczeć „precz z komuną”. ZOMO dostało rozkaz pałowania i pałowali wszystkich jak leci, więc ten oficjalny pochód w popłochu zaczął uciekać, porzucając transparenty, a orkiestra swoje instrumenty. Doszło do kompletnego zamieszania. Taktyka była dosyć wredna. Wmieszanie się w tłum sprawiało, że milicja nie wiedziała kogo lać. Doszło nawet do ciekawej sytuacji, bo dołączyła się młodzież, która była zmuszana do udziału w oficjalnym pochodzie. Byli to uczniowie szkół łączności i różnych szkół mundurowych, którzy po prostu poodwracali, pościągali swoje mundurki szkolne, ponakładali je odwrotnie, żeby nie było widać tarcz, po których można ich było zidentyfikować i zaczęli atakować ZOMO od strony Wrzeszcza.
Z jednej strony byli anarchiści, z drugiej strony doszli bojowi kibice Lechii Gdańsk. Kibice mają porachunki z policją w każdym ustroju – czy w takim, czy w innym – a wtedy byli bardzo patriotycznie nastawieni. Tak zaczęły się ponad godzinne rozruchy w mieście, Ta prowokacja do dzisiaj uznawana jest za jeden z istotnych sukcesów RSA. Wtedy też pojawiły się po raz pierwszy na manifestacji czarne sztandary. RSA był o tyle ciekawym ruchem, że jako pierwszy postawił na ostrzu noża sprawę służby wojskowej. Nie chcieliśmy odpracować służby, tylko jej całkowitej likwidacji, a także wojska zawodowego. Wtedy wydawało się to absurdalnym postulatem. Dopiero po latach stało się rzeczywistością. W 1985 roku powstał też Ruch Wolność i Pokój, do którego część z nas się zapisała. Był to ruch pacyfistyczny, który miał duże poparcie „starej” opozycji. Z RSA nikt z dawnej opozycji nie chciał się identyfikować ze względu na radykalizm. RSA z założenia było jakby w kontrze do pomysłów Wałęsy i podziemnej Solidarności.
Później naczytaliśmy się trochę Gandhiego i przekonaliśmy się do idei biernego oporu, na przykład sittingów. Pierwszy sitting protestacyjny w Polsce odbył się 3 października 1986 roku w Warszawie przy Domach Towarowych Centrum. Urządzili go moi koledzy z Ruchu Wolność i Pokój. Nikt nie wiedział, jak zareagować. Milicja też nie wiedziała, jak się za nich zabrać i zwinięto ich dopiero po trzydziestu minutach protestu. Wszyscy doszliśmy do wniosku, że takie akcje przynoszą więcej niż bezpośrednia konfrontacja. Zresztą, mówiąc wprost – siła ognia była po ich stronie. Ile można rzucać kamieniami czy wywijać butelkami z benzyną? To w ogóle na dłuższą metę nie miało sensu i nie dawało szans na zwycięstwo. W tym sensie wybór drogi non violencebył o wiele bardziej skuteczny i później stosowany także przez Pomarańczową Alternatywę. Mam teorię, dlaczego Pomarańczowa nie do końca udała się w Gdańsku. Ludzie w tym mieście byli zbyt radykalni. We Wrocławiu zaś wręcz szkolono, jak się zachować. Pierwsza zasada: nie bijemy się z ZOMO. Bierny opór polega na tym, że nie pomagasz milicji. Oni muszą cię wziąć za ręce, za nogi, doprowadzić do radiowozu i jeszcze do niego wsadzić. Możesz stawiać opór na zasadzie zgłaszania sprzeciwu, ale kiedy cię wezmą, nie szarpiesz i nie bijesz się z nimi. To jest zasadnicza różnica. Ewentualnie opóźniasz ich działania poprzez swoje zatrzymanie. Są to do dzisiaj stosowane metody. Przypinasz się na przykład łańcuchami, żeby zatrzymanie trwało dłużej. W Gdańsku były tak bojowe grupy, że te happeningi nie do końca się udawały. Jak zrobili happening z marzanną i zobaczyli, że tłuką ludzi, to od razu chwycili kamienie i zaczęli się bić. Kończyło się więc bijatyką, a to już nie do końca był happening. A właśnie cała „fajność” akcji Pomarańczowych polegała na tym, że krasnoludki nie rzucały kamieniami. One potrafiły być złośliwe i wiedziały jak dokuczyć władzy. W Pomarańczowej nie było jednak nienawiści, był żart, gry i zabawy słowne. Na przykładach manifestacja na pierwszy dzień wiosny, czyli 21 marca. Słynne porządki wiosenne, a my robimy „czystki partyjne”. Mieliśmy jakieś miotły jako „służby oczyszczania” i duży transparent z napisem „Szczęść Boże komunistom” albo „Niech żyje Karol Marks i jego szatańskie wersety”. Albo na przykład wizerunek Lenina w czapce krasnoludka, idealny sposób na nieagresywne ośmieszenie symbolu. Ironia, kpina, ale bez prymitywnych haseł. Nasze akcje zawsze były inteligentne i lekkie. Pamiętam też, że w Warszawie był taki happening, gdzie pojawił się transparent „Milicja w krainie czarów”. To było nawiązanie do „Alicji w krainie czarów”. To rzeczywiście była milicja w krainie czarów! Nie wiedzieli, co się dzieje – tu ktoś przebrany za krasnoludka, tam jakiś absurdalny napis na transparencie, okrzyki też raczej surrealistyczne. Tymi akcjami ośmieszaliśmy system i dawaliśmy trafny komentarz do rzeczywistości. Prosty zomowiec na ogół tego nie rozumiał i był wściekły. Podsumowując, strategia RSA była początkowo zupełnie inna niż Pomarańczowej Alternatywy.
Rozmowa pochodzi z książki Agnieszkie Sosnowskiej Performans oporu (wyd. Fundacja Bęc Zmiana i Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie).
[1] Adam Michnik został zwolniony z więzienia na mocy amnestii w 1986 roku.
Przypisy
Stopka
- Osoby autorskie
- Agnieszka Sosnowska
- Tytuł
- Performans oporu
- Wydawnictwo
- Fundacja Bęc Zmiana i Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie
- Data i miejsce wydania
- 2018, Warszawa
- Strona internetowa
- beczmiana.pl