Miasto szorstkie
Jak głosi mądrość memów, są we mnie dwa wilki. Jeden mówi: „Osiadaj, nawykaj, pomnażaj dobra, chomikuj”, a drugi: „Trzeba zawsze być gotowym, aby ruszyć w dalszą drogę”. Do dzisiaj nie doszły do porozumienia. Wielu ludzi, niesionych zachowawczym sentymentem, wierzy, że powinnością człowieka jest umrzeć tam, gdzie się przyszło na świat, jakby w kodzie pocztowym był zapisany los. A może chcieliby móc je wypełnić, przywiązani na dobre i na złe do swoich małych ojczyzn, lubiący kojącą powtarzalność tych samych tras i miejsc, lokalnych nazw stawów, wzgórz i łąk (które mają swoje toponimiczne wzorce: być może policzono, ile jest w Polsce „Manhattanów”, „Górek” i „Skałek”, ile Zalesi, Zatorzy, Zawodzi), copiątkowych pizz i piwa w tej samej knajpie. Łatwo wsiąknąć w taki rytm, wtulić się w adres zameldowania, poczuć się częścią ekosystemu. W ekosystemie wszak każdy ma swoje zadanie. W świecie, w którym wszystko jest znajome, życie samo się toczy. Dobrze nie musieć już szukać. Móc kupić sobie meble, które szkoda wyrzucić, nie takie najtańsze, studenckie – a nawet móc przywiercić coś do ścian. Zrobić większy remont. Posadzić coś w ogródku. Kandydować na radną. Zaplanować coś na „za dwa lata”. Jeśli wyjechać, to z konkretnym planem: na chwilę, żeby zarobić, wrócić, postawić własny dom. Drugi wilk odzywa się głosem Bruce’a Springsteena z Born to run i podpowiada: „Get out while you’re young”. Zmykaj, bo inaczej komfort maminego ciepła szybko zacznie ci ciążyć, jakby ciepłe kapcie okazały się zrobione z betonu. To, co innych uspokaja, ciebie doprowadzi na skraj implozji. Nie zaznasz tu spokoju, bo jesteś z innej gliny; kwadratowy klocek nijak nie wejdzie do trójkątnego otworu. Pragnienie ucieczki od marazmu, który powoli zgniata duszę i w którym grzęźnie się na zawsze, od przewidywalności, która zamiast koić sanatoryjnym rytmem, wpędza w klaustrofobię, potrafi być tak przemożne, że niemal rozrywa żebra. Podobno – jeśli wierzyć popularnym quizom – „musimy się stąd wydostać” to najczęściej powtarzające się w filmach zdanie; zaraz po „kocham cię”.
*
Można powrót w rodzinne strony uzasadniać tym, że dorosło się do tego, by zapuścić korzenie, że wreszcie mierzy się zamiary na siły, a nie kozacko odwrotnie, że zrozumiało się, co jest w życiu ważne, i można stawić czoła wyzwaniom. Takie są filmy o powrotach w rodzinne strony. Tak naprawdę to przypowieści stoickie, uczące akceptacji tego, że nie przekroczymy samych siebie i niezależnie od tego, ile razy zmienimy adres, nie przeskalujemy własnej głowy.
„Destrukcyjny charakter” ze słynnego eseju Waltera Benjamina „znał tylko jedną maksymę: robić miejsce” i wszędzie widział drogi wyjścia, więc nieustannie stał na rozdrożu. Zdarzało mi się to nieraz. Nie jestem człowiekiem nomadą, który mógłby zmieścić swój dobytek w jednym plecaku i w walizce, jak bohaterka filmu Mikrosiedlisko Jeon Go-woon, budząca podziw swoim uporem w bronieniu skromnej autonomii i prawa do życia po swojemu. Może i bym chciała, lecz zbyt często budzi się we mnie wewnętrzny chomik. Jak miło kupić sobie na targu staroci zupełnie niepotrzebną i nieporęczną rzecz! Lecz by móc ją kupić, trzeba mieć gdzie ją postawić. Zbyt łatwo i często przywiązuję się do marginałek – i tych we wspomnieniach, i tych naprawdę posiadanych. Dlatego wspaniale było kupić sobie Duży Mebel, gdy na pewien czas znowu zamieszkałam w domu rodzinnym. Wydawało mi się nawet, że już tam zostanę; że można przecież polubić swoje małe życie, że jest jakiś szlachetny znój w turlaniu się na odległą stację kolejową przez leśne błoto i w prepperskiej zapobiegliwości – w kupowaniu jedzenia na zapas, bo najbliższy sklep znajduje się zbyt daleko. Może kolejna wyprowadzka po takim powrocie jest najbardziej gorzkim doświadczeniem, bo to pożegnanie się z iluzją odpowiedzialności. Można powrót w rodzinne strony uzasadniać tym, że dorosło się do tego, by zapuścić korzenie, że wreszcie mierzy się zamiary na siły, a nie kozacko odwrotnie, że zrozumiało się, co jest w życiu ważne, i można stawić czoła wyzwaniom. Takie są filmy o powrotach w rodzinne strony. Tak naprawdę to przypowieści stoickie, uczące akceptacji tego, że nie przekroczymy samych siebie i niezależnie od tego, ile razy zmienimy adres, nie przeskalujemy własnej głowy. Czułam się zahartowana i dziarska, ale pękłam. Widocznie nie dorosłam. Chciałam tramwaju z przewidywalnym rozkładem jazdy. Chciałam sklepu spożywczego. Chciałam nieubłoconych butów.
*
„Nie wolno przywiązywać się do czegoś, czego w razie wpadki nie porzucisz w ciągu trzydziestu sekund”, mówi bohater grany przez Roberta De Niro w Gorączce Michaela Manna. Długo mi imponowało to zdanie, przejęłam je na pewien czas jako swoje, i dlatego, gdy przez chwilę nie miałam nic do stracenia, zamarzył mi się Szczecin. Skoro mogłam przenieść się dokądkolwiek, dlaczego nie tam, gdzie najdalej? Gdziekolwiek dotąd nie mieszkałam, Szczecin zawsze był daleko, a jeszcze jego niedostępność, czasoprzestrzenne przygody przenoszące wstecz o dekadę przez konieczność wielogodzinnego turlania się starą przedziałówką, wypełnioną po brzegi pasażerami równie obładowanymi prowiantem jak ja. Tak, wyprawa na Pomorze Zachodnie to nie bułka z masłem. Nawet w 2020 roku można było poczuć się jak król dzikiego pogranicza. W głowie wręcz odruchowo włączała się mi piosenka Nim wstanie dzień Edmunda Fettinga z filmu Prawo i pięść:
Słońce przytuli nas do swych rąk.
I spójrz: ziemia aż ciężka od krwi,
znowu urodzi nam zboża łan,
złoty kurz.
[…]
Dzieci urodzą się nowe nam.
I spójrz: będą śmiać się, że my
znów wspominamy ten podły czas,
porę burz.
Pomorze Zachodnie niosło ze sobą pakiet ekscytujących obrazów, toposów i fantazji; wizje ludzi, których mimo odmiennych życiorysów łączyło to, że nie mieli nic do stracenia, rozbitków niesionych nadzieją. Jawiło się, ze swoimi ślusarskimi ornamentami, chropowatymi fasadami domów budowanych zgodnie z regułami Heimatstilu i wszechobecną rdzą, miastem szorstkim, dla ludzi solidnej roboty.
Gdy pojechałam do Szczecina na mały rekonesans, kusiła mnie perspektywa zostawienia na drzwiach tabliczki z napisem: „Wyjechałam w Zachodniopomorskie, nie szukajcie mnie”. Podczas kryzysu finansowego w 1819 roku wielu obywateli młodego państwa Stany Zjednoczone pozostawiało na drzwiach skrótową informację: „GTT” – gone to Texas. W ten sposób informowali bliskich, że w poszukiwaniu szans na nowe życie uciekli przed długami do Teksasu, wówczas należącego do Meksyku. Zapomniane już dzisiaj nieco powiedzenie kojarzyło się z jednej strony z ludźmi chcącymi tuszować swoje szemrane interesy i wątpliwej moralności uczynki, ale też z możliwością rozpoczęcia wszystkiego od nowa, od czystej karty. Region, który znałam z pocztówek, opowieści, urywków i skrawków, pamiętanych bardzo powierzchownie wycieczek z czasów dzieciństwa (znów długie wyprawy wyładowanym po falbany maluchem, z postojem na drzemkę w Czaplinku), wydawał się otwierać niebywałe możliwości. Rezerwuar wspomnień zawierał opowieść babci o podróży tak egzotycznym wehikułem jak wodolot, poza tym kadry z promu w Świnoujściu, znanego mi tylko z opowieści brata dziadka, leśniczego na Wolinie. Ale byłam też już po studiach etnograficznych, wiedziałam, że prawdę niosą ze sobą raczej mikrohistorie (czy „przeciwhistorie”, jak pisała Ewa Domańska), że to, o czym się nie mówi, bywa tak samo ważne jak to, o czym mówi się najwięcej – i że w mitologii ziem zachodnich jest wyrwa, cisza otulająca okres „wielkiej trwogi”, która nie pasuje do opowieści o powrocie do macierzy i przyjaźni polsko-radzieckiej. Czytałam przecież książki Zyty Oryszyn, gęste od niepokoju. Wiedziałam, że dla wielu przybywających do Nadodrza stanem ducha była nie pionierska nadzieja na nowe jutro, nie zapał do codziennego wysiłku, a raczej życie ludzi ruin, siedzenie jak na szpilkach, w wiecznym obozie przejściowym. Wiedziałam, że ulegam mitowi, że chciałabym, by rzeczywistość była jak film przygodowy, w którym mogę zostać miniaturową królową dzikiego pogranicza. Po mojej przygodzie z mieszkaniem poza miastem byłam przecież gotowa zakasać rękawy. Pomorze Zachodnie niosło ze sobą pakiet ekscytujących obrazów, toposów i fantazji; wizje ludzi, których mimo odmiennych życiorysów łączyło to, że nie mieli nic do stracenia, rozbitków niesionych nadzieją. Jawiło się, ze swoimi ślusarskimi ornamentami, chropowatymi fasadami domów budowanych zgodnie z regułami Heimatstilu i wszechobecną rdzą, miastem szorstkim, dla ludzi solidnej roboty. Jakby trzeba było wstawać tu nadal codziennie rano, by przynieść wody w cebrzyku, albo na co dzień chodzić w fartuchu hutniczym. Poznałam tutejszych wynalazców, techników, fachowców, samouków, którzy umieli wyczarować nowe sprzęty ze znalezionego szrotu, ale też stwarzali sami siebie ze zdobytej wiedzy, jak asamblaże. Jak ten człowiek z Wolina, który uczył się z leksykonów i krzyżówek i usprawniał wszystko, co napotkał na swojej drodze; gdy tylko się tu osiedlił niedługo po wojnie, skonstruował urządzenie do wygodnego wyciągania łodzi na ląd. Jednocześnie wszystko tu było niewyobrażalnie miejskie. Szerokie aleje, sekwencja placów i rond, skwery, bramy, klekoczące tramwaje, mosty i przemysłowe połacie widziane z okien. Tu dopiero można byłoby uprawiać biedny, skromny, ale jednak flaneryzm. Trochę jak Benjamin, trochę jak Wong Kar-Wai: późnym wieczorem jadłam tu, w barze, zupę, całkiem sama, nie wiedząc jeszcze, co przyniesie kolejny dzień. A chciałam, żeby mnie niósł. Wreszcie bliskość granicy, a wiedziałam, że ludzie, którzy żyją na takich terenach, to ludzie porozumienia, bo nigdy nie wiadomo, czy granica jest dana na zawsze. Na wsobność i pryncypialność nie ma tu miejsca; nie sposób poczuć się jak w niektórych miejscach niedotkniętych przez migrację, gdzie owszem, poczęstują cię ciasteczkiem, ale nowych mieszkańców już sobie nie życzą. Tu, wśród swobodnie dryfujących cząsteczek, nie można się zbytnio zasklepiać. Trzeba negocjować, trzeba się dogadywać. Mikrohistorie i zapomniane badania terenowe, teksty z „Etnografii Polskiej” i „Ludu” ujawniały, jak poznawali się tu przecież Kresowiacy z Wielkopolanami i jak uczyli się od siebie nawzajem; jak ci, którzy na śniadanie jadali zupę i kartofle, bez wahania porzucali stare przyzwyczajenia dla wygodniejszych kanapek, jak przebudowywali piece, by piec w nich takie chleby, jakie sami lubili, i bielili tapetowane ściany po wiejsku – ale zdobili je poniemieckimi jeleniami na rykowisku. Jak szybko zmieniał się obyczaj: nieprzywiązani już do ziemi i aprobaty gromady, mogli, na dobre i na złe, układać życie zgodnie z własnym wyborem, nawet gdy przeprowadzka nie nastąpiła z własnej woli. Poślubić nie kogoś, kogo wybrali rodzice, a tego, na czyj widok serce szybciej bije – doszło do tego właściwie dopiero co, a przecież to przewrót kopernikański! Czułam naturalną sympatię i podziw wobec tych ludzi, samodzielnych i dzielnych. Myślałam, że nie ma lepszego miejsca na otwarcie nowego rozdziału niż to, w którym tak wielu musiało budować od zera własny świat. Jak Benjaminowski „destrukcyjny charakter”, również nie widziałam wokół siebie niczego trwałego, lecz same drogi. „Gdzie inni natrafiają na ściany i góry, on nawet tam zauważa wyjście” – stwierdza Benjamin. Chciałam zacząć na nowo tam, gdzie w twarz wiałby mi mocny wiatr znad Odry. Los wybrał inny kierunek. Szczecin pozostał dla mnie miastem wyobrażonym.
*
Kto przeprowadza się, a jednocześnie zajmuje się zawodowo badaniem nostalgii, musi być sam dla siebie w jakimś stopniu psujzabawą. Lektura tekstów Swietłany Bojm przypomina bowiem, że obraz nostalgiczny to taki o podwójnej ekspozycji, w którym rzeczywistość i wyobrażenie czasu i miejsca nachodzą na siebie, a „w momencie, gdy próbujemy wtłoczyć ją w pojedynczy obraz, rozsadza ona ramę albo przepala kliszę”, jak pisze Bojm w Nostalgii jako źródle cierpień. Przeszłość jest uwodzicielska tylko jako widmo, jako fantazja. Napełnia kadry sprzed lat złotym światłem, które zmiękcza wszelkie krawędzie. To dlatego ludzie mają skłonność do mówienia o każdym starym zdjęciu, że jest piękne. Badacz pamięci nie potrafi już dać się bez reszty ponieść tej fantazji. Próba nostalgicznego powrotu do znajomych miejsc musi zakończyć się niepowodzeniem. Ale takim samym złudzeniem jest ulga, o której myślimy, gdy pojawia się możliwość rozpoczęcia od zera, wytyczania własnych tras na nowym terenie. W pewnym momencie i one staną się przecież równie wytarte, oczywiste i sprawdzone, jak te, które porzuciliśmy.
*
Prawdopodobnie setki tysięcy ludzi w Polsce mają dziś inny adres zamieszkania niż zameldowania; ten drugi jest już właściwie symbolicznym, a jednak uparcie zanurzonym w prawie reliktem. I mimo uproszczeń w procedurach – wymeldowanie nie wymaga już przecież stawienia się osobiście w urzędzie – ludzie niechętnie rezygnują z tych wątłych kotwic trzymających ich w rodzinnych miejscowościach. Pozostaje się tylko domyślać, czy dlatego że nie ma to już znaczenia, czy dlatego że wierzą, że na wszelki wypadek lepiej nie przecinać tej nici, jakby miała służyć za amulet, a może odpowiednik żelaznego prowiantu.
Ja również nadal tego nie zrobiłam.
Fragment pochodzi z publikacji Przeprowadzki wydanej w 2022 roku przez TRAFO Trafostację Sztuki w Szczecinie pod redakcją Michała R. Wiśniewskiego.
Olga Drenda — pisarka, tłumaczka, etnolożka i antropolożka kultury. Autorka m.in. książek Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji, Wyroby. Pomysłowość wokół nas (Nagroda Literacka Gdynia 2018, nominacja do Paszportu Polityki) oraz Słowo humoru. Prowadzi stronę Duchologia poświęconą śladom codzienności lat 80. i 90.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby autorskie
- Sylwia Chutnik, Anna Cieplak, Agnieszka Wolny-Hamkało, Olga Drenda, Łukasz Najder, Anna Brzezińska, Weronika Murek, Michał Witkowski, Sławomir Shuty, Michał R. Wiśniewski (red.)
- Tytuł
- Przeprowadzki
- Fotografie
- Justyna Kaczmarek
- Wydawnictwo
- TRAFO Trafostacja Sztuki w Szczecinie
- Data i miejsce wydania
- Szczecin, 2022