Mam problem z hasłem lokalność. Rozmowa z Anną Jackowską
Filip Pręgowski: Toruńska Galeria Sztuki Wozownia wywodzi się z sieci dawnych BWA, czyli Biur Wystaw Artystycznych, które, jak sarkastycznie zauważyli kiedyś Michał Kaczyński i Łukasz Gorczyca, były w latach 80. bastionami złej sztuki późnego PRL (to oczywiście dyskusyjna teza). Biura Wystaw Artystycznych, zwane przez krytyków dawnego pisma „Raster” „Bułami”, w ramach transformacji usamodzielniły się i przeszły pod opiekę samorządów lokalnych – w przypadku Wozowni był to rok 1992. Kaczyński i Gorzyca pisali także, że konflikty między dyrekcjami byłych BWA a utrzymującymi je samorządami pojawiają się wówczas, gdy dyrektor zamiast eksponować sztukę lokalnego środowiska artystycznego decyduje się na organizowanie wystaw dobrej sztuki lub interesuje się tym, co dzieje się w tzw. mainstreamie. Opis ten jest może zbyt zerojedynkowy, ale Wozownia nie jest przesadnie przywiązana do lansowania lokalnego środowiska artystycznego, prawda?
Anna Jackowska: Same „Buły” też zostały przedstawione przez krytyków „Rastra” dość zerojedynkowo i nie do końca prawdziwie. Toruńska galeria BWA pokazywała w tych strasznych czasach akurat dość dużo ciekawych wystaw; był Dwurnik, Nowosielski, Szajna, kilka razy Hasior, Jan Berdyszak, a dzięki kontaktom z British Council pojawiła się na przykład przekrojowa wystawa fotografii brytyjskiej. Była też wystawa (zdaje się, że w roku 1980) Lata siedemdziesiąte. Nowe malarstwo amerykańskie – najpierw w Toruniu, a dopiero potem w Muzeum Narodowym w Warszawie. Zatem i w „Bułach” zdarzały się dobre rzeczy. Natomiast z lokalnością mam pewien problem, bo nie wiem dlaczego mielibyśmy aż tak bardzo gloryfikować to, co lokalne. Oczywiście jest tak, że jeśli jako galeria zajmujemy się jakimś zagadnieniem i są odnoszące się do niego propozycje artystyczne z Torunia i gdzieś z Polski, to wybiorę toruńską, ponieważ uważam, że Wozownia jest miejscem, gdzie artyści z regionu powinni także być prezentowani. Generalnie mam nadzieję, że profil galerii jest otwarty i że jest to przestrzeń (bardzo mi zależy, żeby tak było), gdzie można pokazywać to, co się dzieje aktualnie w sztuce i rozmawiać o tym. Jednocześnie, o ile pamiętam, (przynajmniej odkąd jestem dyrektorką) nie było roku, w którym w ogóle nie pokazywalibyśmy artystów toruńskich. W tym roku będzie Marian Stępak, niedawno skończyła się wystawa młodych artystek z toruńskiej uczelni, w zeszłym roku mieliśmy Katarzynę Tretyn-Zečević z multimedialnym, kosmicznym projektem, była Natalia Wiśniewska, pokazywaliśmy Michała Kokota.
Natomiast profil galerii ukierunkowują główne zagadnienia, którymi się już od dłuższego czasu zajmujemy. Po pierwsze, jako jedna z pierwszych galerii w Polsce programowo zajęliśmy się promowaniem sztuki artystów najmłodszego pokolenia – studentów i absolwentów. Pozwala na to układ galerii; prócz dwóch głównych sal mamy też dwa niewielkie pomieszczenia, które spokojnie można powierzyć młodym artystom i obserwować, co z tego wyniknie. Jest to zarówno promocja, jak i pewne nastawienie na eksperyment. Drugą kwestią jest różnorodnie pojmowane ciało i cielesność. Raz pojawia się ono na sposób postkonceptualny, jak u Małgorzaty Dawidek-Gryglickiej, innym razem prezentuje się bardzo plastycznie, jak w fotografii Izy Łapińskiej (którą aktualnie prezentujemy), a kiedy indziej seksualnie, jak w pracach Tomka Rogalińskiego. Sądzę, że odnoszenie się do ciała zawsze będzie ważne dla artystek, artystów i dla odbiorców. Wreszcie, staramy się, aby to, co pokazujemy odnosiło się do rzeczywistości, która jest tu i teraz, a więc, żeby nie były to tylko i wyłącznie gry estetyczne, formalne.
A jakie są relacje galerii z toruńskim oddziałem ZPAP?
Wozownia jest dawnym BWA, więc związki z ZPAP kiedyś były bardzo ścisłe, choćby dlatego, że galerie BWA powstały z inicjatywy ZPAP. Te związki w różnych miejscach w Polsce zrywały się wcześniej lub później albo były kontynuowane. W Toruniu ścisła współpraca trwała dość długo. I może za długo… Rzeczywiście, wydaje mi się, że już od pewnego czasu ZPAP w takiej formie, w jakiej istnieje, ma niewielkie znaczenie.
Galeria przez wiele lat z rzędu prezentowała coroczny środowiskowy przegląd sztuki, organizowany przez toruński ZPAP, czyli „Salon wiosenny. Dzieło roku”.
Odkąd jestem dyrektorką Wozowni ten przegląd był jedyną albo jedną z bardzo niewielu imprez, które toruńskie ZPAP organizowało, by legitymizować swoje istnienie. I faktem jest, że nie byłam bardzo szczęśliwa, że te wystawy znajdowały się w programie Wozowni.
One po prostu nie były dobre.
One były niedobre, ale, z drugiej strony, z czasem uświadomiłam sobie, że jednak miały swoje znaczenie – znaczenie salonu, imprezy o charakterze bardziej społecznym niż artystycznym.
Samo pojęcie „salon” jest raczej pojęciem archeologicznym.
Oczywiście. I były to przede wszystkim spotkania towarzyskie. Jakość artystyczna prac nie była najważniejsza. I z takiego punktu widzenia łatwiej było mi te imprezy zaakceptować. Ale ostatecznie nie rozpaczałam, kiedy przestaliśmy je pokazywać. Wracając do ZPAP, wierzę, że dla niewielkiej części członków tego związku jego istnienie ma jakieś znaczenie, natomiast od bardzo dawna nie ma on żadnego wpływu na kształtowanie środowiska.
Nasze pozawystawiennicze działania wynikają też z pewnej niecierpliwości pracowników i mojej, że kiedy już zrobimy wystawę i ona trwa miesiąc czy półtora, to dobrze, żeby w trakcie też coś się działo. Jest to więc potrzeba tworzenia z galerii miejsca żywego, działającego na co dzień. I to się sprawdza.
Osobą współpracującą z Wozownią jest historyczka i krytyczka sztuki z Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu – profesor Marta Smolińska. To kuratorka najbardziej wyrazistych wystaw w Wozowni, takich jak np. zbiorowe wystawy problemowe: Wyspy i atole. Mapowanie wyobraźni (2017), badająca kulturowy fenomen mapy i jej relację z terytoriumczy, Mdłości (2014) – wystawa młodych artystów z Poznania, którzy w swoich działaniach demonstrowali rolę wstrętu jako doświadczenia artystycznego. Marta Smolińska była również kuratorką najciekawszych indywidualnych wystaw z ostatniego okresu, jak Człekopejzaż Ewy Kuryluk i Akupiktury Beaty Ewy Białeckiej z 2017 roku, świetnej wystawy malarstwa Marcina Zawickiego Zarodki z przełomu 2016 i 2017 roku czy wystawy Marcina Berdyszaka Praktyki codzienne w czasach konsumpcji (2014). Jak zaczęła się współpraca ze Smolińską?
To prawda, Marta przygotowuje wspólnie z nami sporo wystaw. Ale chciałabym zaznaczyć, że równie ważną postacią dla charakteru galerii jest Małgorzata Jankowska. Małgosia kilkanaście lat temu zainicjowała „PrezentAkcje” i „Laboratorimu sztuki”, które istnieje jako eksperymentalna przestrzeń wystawiennicza. Organizowała też spotkania z najbardziej znanymi teoretykami i artystami multimediów, jak Ryszard Kluszczyński, Piotr Wyrzykowski, Piotr Krajewski. Prezentowała filmy Józefa Robakowskiego, organizowała spotkania z Łukaszem Rondudą. Odnosząc się jeszcze do lokalności – to Małgosia Jankowska właśnie próbowała stworzyć w Wozowni miejsce, które aktywizuje i łączy środowiska artystyczne. Przygotowywane przez nią duże wystawy problemowe, jak na przykład Słodycz i zwątpienie czy Targi Nowej Sztuki były wydarzeniami, w których brały udział artystki i artyści związani z Wydziałem Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Inną sprawą jest to, że akurat te imprezy nie miały kontynuacji i nie sprawiły, że nasze środowisko stało się silniejsze. Choć może kilku młodym artystkom czy artystom dodały odwagi?
Wracając do Marty Smolińskiej – zaczęło się od akcjonistów wiedeńskich, czyli dosyć krwawo. Pierwsze wystawy, które Marta zaproponowała, gdy pracowała jeszcze w Katedrze Historii Sztuki na Wydziale Nauk Historycznych UMK, dotyczyły twórczości Heinza Cibulki, zarówno związanego z wiedeńskim akcjonizmem, jak i dokumentującego to zjawisko, oraz jego partnerki Magdaleny Frey, tworzącej sztukę ostro feministyczną. W jednym i w drugim wypadku były to fotografie. To były wystawy, które zdecydowanie zachęcały do dalszej współpracy z Martą Smolińską. Później pokazywaliśmy działania należącej też do kręgu wiedeńskiego grupy Alien Productions. To performerzy pracujący między innymi z dźwiękiem, których działania kontynuowane są w internecie – był to, jak sądzę, pierwszy w Toruniu pokaz prac autentycznie interaktywnych, co dla galerii było też nowym doświadczeniem. A potem miała miejsce cała seria wystaw indywidualnych i problemowych. Współpraca jest kontynuowana, mimo, że Marta nie pracuje już w Toruniu. W tym roku będziemy przygotowywać wystawę Bettiny Bereś.
Ale kontynuujemy też współpracę z Małgorzatą Jankowską, która teraz jest częściej w Gdańsku niż w Toruniu, ale może dzięki temu jest jeszcze bliżej problemów relacji nauki i sztuki. I to jest ścieżka, którą chcielibyśmy razem z Małgosią podążać.
Mówiła pani, że chciałaby, aby przestrzeń galerii była nie tylko miejscem pokazywania sztuki, ale także rozmawiania o niej. Wozownia organizuje bardzo dużo wykładów, spotkań, promocji książek. Jest cykl „Architektura w Wozowni”, rozmowy o książce autorskiej, o projektowaniu graficznym i typografii, o sztuce feministycznej, o relacji sztuki i nauki i wiele innych. Zapraszani są na nie zarówno historycy sztuki i krytycy z UMK, jak i z innych ośrodków uniwersyteckich. W ramach spotkań w galerii gościli między innymi Rene Block, Ewa Toniak, Luiza Nader, Andrzej Turowski, Piotr Piotrowski, Ewa Domańska i wiele innych osób. Czy tego typu aktywność jest odpowiedzią na potrzeby środowiska czy raczej wynika z chęci szukania potencjalnych odbiorców?
Myślę, że obie te rzeczy po trochu. Mam też świadomość jak wygląda edukacja artystyczna od pierwszej klasy szkoły podstawowej – po prostu jej nie ma. Zaczęło to być coraz bardziej widoczne w odbiorze sztuki przez młodzież, ale też przez dorosłych. Jest to kompletne niezrozumienie i kompletny brak zainteresowania. I nie chodzi przecież o to, żeby każdy był wykształconym znawcą malarstwa, rzeźby czy grafiki, ale o świadomość, że w galerii można zobaczyć jednak coś innego niż to, co widuje się na co dzień. A to, co zobaczymy, pozwala czasem lepiej rozumieć siebie lub rzeczywistość. Nasze działanie na tym polu wynika więc z przekonania, że edukacja artystyczna w taki czy inny sposób powinna się odbywać. Jest też takie oczekiwanie, i to nie dotyczy przecież tylko Torunia, że część odpowiedzialności za edukację artystyczną wezmą na siebie galerie. Oczywiście nie tak, żeby sprzyjać gustom odbiorców, lecz żeby nawiązać kontakt. Ale nasze pozawystawiennicze działania wynikają też z pewnej niecierpliwości pracowników i mojej, że kiedy już zrobimy wystawę i ona trwa miesiąc czy półtora, to dobrze, żeby w trakcie też coś się działo. Jest to więc potrzeba tworzenia z galerii miejsca żywego, działającego na co dzień. I to się sprawdza. Wystawy mają swoją frekwencję i spotkania też, ale przyciągają one zupełnie innych odbiorców.
Niesamowicie wyglądała frekwencja na promocji książki Pawła Pachciarka o twórczości Yaomi Kusamy.
To prawda. I fascynujące jest to, że w zasadzie nie wiadomo dlaczego na ten czy inny wykład przychodzi aż tyle osób. W przypadku „pani od kropek”, jak nazywana jest ta artystka, zabrakło nam krzeseł, a mamy ich sporo. I nie zdarzają się wykłady, na których byłoby mniej niż kilkanaście osób.
W Wozowni odbywa kilka wystaw cyklicznych, ale przynajmniej dwie z nich miały lub mają ogólnopolską renomę. Mam na myśli Triennale Małych Form Malarskich prowadzone przez Teresę Dudzińską i Międzynarodowe Triennale Grafiki „Kolor w Grafice”, którego kuratorem kilkakrotnie był Mirosław Pawłowski. To są i były wizytówki Wozowni, ale jedna z nich – Triennale Grafiki – już się nie odbywa. Czemu?
No właśnie. Problem chyba polega na tym, że ono po prostu przestało być zauważane! Triennale Grafiki odbywa się regularnie. W tym roku będzie kolejna, dziewiąta edycja, chociaż rzeczywiście coś jest na rzeczy z widocznością tej imprezy.
Marianna Olechnicka, dyrektorka BWA w latach 1968-1991 i osoba, która nadała galerii zasadniczy kształt, dążyła do tego, aby odbywały się trzy cykliczne imprezy dotyczące malarstwa, grafiki i rzeźby (były to czasy, kiedy obowiązywał wyraźny rozdział dyscyplin artystycznych). Pierwsze powstało Triennale Grafiki (wtedy jako impreza ogólnopolska, nie międzynarodowa), potem Biennale Małych Form Malarskich, które z czasem zmieniło formułę na triennale. Były też Ogólnopolskie Wystawy Medalierstwa. Te ostatnie umarły śmiercią naturalną, a organizowane były w czasie, kiedy medalierstwo było ważną dziedziną aktywności artystycznej (trudno mi teraz zrozumieć dlaczego) i także w Toruniu było dużo medalierów. Natomiast zarówno impreza malarska, jak i graficzna są kontynuowane. Triennale Grafiki zmieniło się, ponieważ kolor, który był elementem określającym jego charakter w latach 80. był wówczas czymś nowym i intrygującym dla tej dyscypliny, a dziś, jako całkiem powszechny, nie jest już wyróżnikiem Triennale. Od kilku edycji kolejne Triennale mają swój podtytuł; w tegorocznej będzie on brzmiał „Hybryda”, co się odnosi między innymi do łączenia w jednej realizacji różnych doświadczeń w budowaniu obrazu.
Chciałbym teraz zapytać o rzecz, z którą instytucje kultury w Polsce muszą się zmagać od czasu do czasu (ostatnio niestety częściej). Jak wiemy, istnieją u nas silne zakusy cenzorskie wobec sztuki. Wozownia ma też na tym polu swoje doświadczenia – chodzi mi o wystawę Pola energetyczne Przemysława Obarskiego, która była planowana w 2008 roku, ale nie doszła do skutku z powodu protestu Marka Żydowicza i jego listu do marszałka województwa, w wyniku którego zrezygnowała pani z jej otwarcia. Jak to wyglądało? Czy zdarzały się pani inne tego typu sytuacje?
Nie zdarzały się. To było pojedyncze, niezwykle emocjonujące wydarzenie. I jeśli mówimy o cenzurze, to nie był to jej książkowy przykład. Nie było urzędników, którzy przychodzą i z jakichś powodów zamykają wystawę, nie zrobiłam tego też ja. Zaczęło się od zawiadomienia czy doniesienia Marka Żydowicza do Urzędu Marszałkowskiego, który wystawy nawet nie widział, bo ona nie została zrealizowana. Kontrowersja polegała na tym, że Przemek Obarski zajmował się problemem starożytnych znaków i symboli oraz ich obecności we współczesnej kulturze. Były więc w jego pracach znaki solarne, w tym swastyki, obecne w większości kultur i religii świata. Tymczasem Marek Żydowicz dopatrzył się w wystawie prowokacji obrażającej uczucia i pamięć ofiar nazizmu. Marszałek zrobił natomiast najlepszą rzecz, jaką mógł wtedy zrobić – zaprosił do siebie dyrektorów wszystkich instytucji kultury w Toruniu z pytaniem o opinię na temat wystawy. Opinie były różne, ale zdania Żydowicza, że wystawa nie powinna być pokazana, raczej nikt nie podzielał. Jednak w związku z tym, że cały ten problem został uproszczony i dodatkowo zmanipulowany przez lokalną telewizję TVN, Przemek zrezygnował z wystawy.
Czyli to była jego decyzja?
Ja go nie namawiałam. Staram się nie zmuszać artystów do żadnych ruchów, ani w jedną, ani w drugą stronę. Przemek nie chciał tego pokazywać w takim kontekście, zupełnie różnym od jego intencji. Umówiliśmy się, że zrobimy wystawę w innym terminie. I rzeczywiście zrobiliśmy. Nie była to dokładnie ta sama wystawa, choć nadal chodziło o działanie dawnych symboli na współczesnego człowieka, ale odbyła się już bez kontrowersji.
Dziś do znaczących artystów z naszego środowiska zaliczyłabym na przykład Elżbietę Jabłońską i z trochę innego pola sztuki Lilianę Piskorską – obie są artystkami aktywnymi także poza lokalnym środowiskiem. Tworzą się małe środowiska, jak galeria Miłość czy niezależne centrum artystyczne Kulturhauz. Jednak nie mają one jakiejś szczególnej roli konsolidującej; były albo są raczej dość hermetyczne.
W 2008 roku w Toruniu powstała zupełnie nowa instytucja – Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”. Jak na miasto wielkości Torunia dwie finansowane ze środków samorządowych galerie sztuki współczesnej to ewenement. Czy istniał kiedykolwiek jakiś pomysł współpracy między obiema instytucjami, choćby po to, żeby podzielić się zakresem działań, określić cele i założenia? Czy Rada Programowa CSW interesowała się doświadczeniami Wozowni w zakresie wystaw i edukacji artystycznej? Czy może Wozownia próbowała się jakoś określić na nowo w związku z powstaniem CSW?
Krótko po powstaniu CSW mieliśmy sygnały ze strony samorządu, że skoro powstało nowe, duże centrum sztuki, to może Wozownia nie jest już potrzebna. Nie było to miłe, ale zmusiło nas do próby wytłumaczenia charakteru jednej i drugiej instytucji. A są one tak różne, że nie ma problemu z tym, by obie istniały. CSW jest dużą instytucją, ma księgarnię, kino, czytelnię, kawiarenkę. Wozownia jest tylko galerią, gdzie prezentujemy wystawy i organizujemy spotkania. Nasze wystawy różnią się zasadniczo – my nie jesteśmy w stanie pokazać tego, co jest prezentowane w CSW, z kolei niektórych naszych wystaw nie można pokazać tam, bo trzeba by wybudować taką przestrzeń, jaką my dysponujemy. Ale sytuacji, w której dyrektorzy obu instytucji spotykaliby się i dzielili programem nie było i wydaje mi się, że jest to nierealne. Staramy się natomiast nie wchodzić sobie w drogę w kwestii godzin otwarć – zostało ustalone, żeby nie były to te same pory. Nie zapraszamy też tych samych gości w ramach wykładów i spotkań autorskich – jeśli coś się odbyło w CSW, my tego nie robimy i odwrotnie.
Skoro mowa o CSW, nasuwa się oczywiście pytanie o kontrowersje wokół wyboru obecnego dyrektora, Wacława Kuczmy, bydgoskiego artysty, przedtem wieloletniego dyrektora bydgoskiego BWA. Został on powołany na stanowisko decyzją prezydenta Torunia w 2015 roku, mimo negatywnej opinii Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz faktu, że komisja konkursowa najwyżej oceniła kandydaturę Stanisława Rukszy, postrzeganego już wtedy jako jednego z najciekawszych kuratorów sztuki w Polsce – wówczas dyrektora programowego CSW Kronika w Bytomiu, dziś szefa szczecińskiej Trafostacji Sztuki. Wątpliwości budzi też jakość i sens wielu wystaw, które odbyły się w CSW od czasu wyboru nowego dyrektora.
Z konkursami jest problem, bo często się tak zdarza, że organizator traktuje wynik konkursu jedynie jako głos doradczy i być może takie są zapisy w regulaminach niektórych konkursów, nie mam pojęcia. Czasami wychodzi to na dobre, czasami nie. Ja wspominam okres, kiedy kuratorką programową CSW była Dobrila Denegri. Pokazywane tam były wtedy wystawy o znaczeniu nawet nie tyle ponadlokalnym, ale międzynarodowym. Tak właśnie zapamiętałam wystawę Statek kosmiczny Ziemia z 2011 roku, zbudowaną wokół koncepcji Richarda Buckminstera Fullera, która prezentowała zupełnie nowe podejście do sztuki, gdzie obiekt odgrywa też zupełnie nową rolę. Była też świetna, wieloelementowa Arena, gdzie punktem wyjścia była artystyczna sylwetka Josepha Beuysa. Wystawy Dobrili Denegri były nową jakością w polskim wystawiennictwie. Ale, co ciekawe, nie trafiały jednak do głównego obiegu. I tak Warszawa, ewentualnie Kraków czy Poznań były tymi ośrodkami, o których się pisało. Dobrila robiła bardzo dobre wystawy, które znikały bez szerszego oddźwięku. Natomiast odnośnie dzisiejszej sytuacji, myślę, że wszyscy pamiętamy frekwencję, jaka była w CSW kiedyś i jaka jest dzisiaj…
Toruńskie środowisko artystyczne posiada swoją tradycję, w której funkcjonują legendarne zjawiska, takie jak Grupa Działania (później Grupa 111) – Bogdan i Witold Chmielewscy, Wiesław Smużny, Andrzej Maziec, Stanisław Wasilewski, Grupa Toruńska (Stanisław Borysowski, Barbara Narębska-Dębska, Tymon Niesiołowski, Mieczysław Wiśniewski). Na toruńskiej uczelni pierwsze kroki stawiał Józef Robakowski i Oskar Dawicki, przez krótki czas w latach 70. Galerią Punkt w Toruniu kierował Jerzy Ludwiński. Czy dostrzega pani w Toruniu inne zjawiska, które mogłyby konkurować z tymi legendami?
Nie bardzo widzę, ale też nie wiem, czy to jest takie złe. Czasy, w których powstawała Grupa Lucim, czy Grupa Toruńska, to była zupełnie inna rzeczywistość. Dziś do znaczących artystów z naszego środowiska zaliczyłabym na przykład Elżbietę Jabłońską i z trochę innego pola sztuki Lilianę Piskorską – obie są artystkami aktywnymi także poza lokalnym środowiskiem. Tworzą się małe środowiska, jak galeria Miłość czy niezależne centrum artystyczne Kulturhauz – kiedyś za ważny pod względem kulturotwórczym uważany był też klub NRD. Jednak nie mają one jakiejś szczególnej roli konsolidującej; były albo są raczej dość hermetyczne. Poza tym, jak już powiedziałam, mam problem z hasłem lokalność, bardzo dziś ważnym podobno. Bo co ono teraz znaczy? Nie sądzę, aby przy dzisiejszych możliwościach przemieszczania się, komunikacji i zwiedzania różnych miejsc tworzenie i umacnianie lokalnych środowisk miało jakiekolwiek znaczenie. A wracając do tego, co mówiłam wcześniej o Małgorzacie Jankowskiej – ona właśnie próbowała konsolidować lokalne środowisko. Wystawy zbiorowe, które organizowała, prezentowały twórczość młodych toruńskich artystek i artystów. Imprezy, jak „Targi Nowej Sztuki”, były imprezami dla twórców toruńskich; były też cykliczne wystawy wymiany ze środowiskiem łódzkim i poznańskim, które dawały szansę zaprezentowania się w nich toruńskim artystom. Ale nie zaowocowało to konsolidacją środowiska czy stworzeniem jakiegoś nowego, prężnego miejsca. Może to nie jest potrzebne teraz?
Czyli nasuwa się taki wniosek, że zjawiska, które pamiętamy jako legendarne, powstawały w czasach PRL, zazwyczaj w opozycji do oficjalnego obiegu i z potrzeby tworzenia jakiejś alternatywnej wspólnoty, a dziś, w czasach wolności i łatwości komunikacji, mamy raczej do czynienia z rozproszeniem niż konsolidacją?
Tak mi się wydaje. Jeśli tworzą się grupy, to w związku ze „sprawą” – jak ostatnio dobra akcja, zwracająca uwagę na brak artystek na wystawie I po co nam wolność? w toruńskim CSW. I nie sądzę, żeby to była sytuacja dotycząca wyłącznie Torunia. Jeśli mówimy na przykład o Poznaniu, w którym, przynajmniej przez jakiś czas było bardzo silne środowisko artystyczne, to musimy też wziąć pod uwagę, że było tam mnóstwo różnych, małych, prywatnych galerii sztuki oraz funkcjonowały galerie pod patronatem Akademii Sztuk Pięknych, dziś Uniwersytetu Artystycznego.
A w Toruniu poza galerią Miłość, która jednak zawiesiła swoją działalność, nie ma żadnej prywatnej galerii sztuki.
No właśnie.
Na koniec chciałbym zapytać o warunki ekspozycyjne galerii. Na tle nowych czy wybudowanych w duchu powojennego modernizmu galerii sztuki współczesnej Wozownia jest dość wyjątkowa. Od 1997 roku mieści się w dziewiętnastowiecznym budynku pruskiej wozowni artyleryjskiej (wpisanej do rejestru zabytków). Znakiem rozpoznawczym wnętrza, zarówno dolnego, jak i górnego piętra, są ciemne, drewniane filary. Każda wystawa musi brać filary pod uwagę; nie sposób zignorować ich wyrazistych, czarnych sylwetek. Czy słupy i stare zabytkowe wnętrze są siłą galerii, czy raczej pewną trudnością, z którą trzeba się zmagać w trakcie przygotowywania wystaw?
Słupy mają ogromne znaczenie i są zdecydowanie plusem. Jeżeli artyści zgłaszają się z propozycją zorganizowania wystawy, od razu odsyłam do zdjęć i zapraszam, żeby przyszli i zobaczyli przestrzeń.
A czy zdarzyło się, że ktoś zrezygnował z wystawy ze względu na słupy?
A gdzie tam! (śmiech) Ale zdarzało się, że artyści byli zaskoczeni (na przykład ostatnio Artur Trojanowski), bo czym innym jest oglądanie wnętrza na zdjęciach, a czym innym wejście do przestrzeni. Nie myślę jednak, żeby słupy były aż tak bardzo dominujące. Byli artyści, którzy wykorzystali je jako część własnej artystycznej instalacji (na przykład Jerzy Olek ze swoimi fotografiami na wystawie Bezwymiar iluzji w 2000 roku, który w górnej sali nie pokazał nic innego, jak zdjęcia tej właśnie sali, zaprezentowane na słupach). Na działaniach ze słupami opierała się także wystawa Jana Berdyszaka Słupy i reszty z 2007 roku. Myślę, że większość artystów zdaje sobie sprawę z tego, jakie są przestrzenie Wozowni i uwzględniają słupy w swoich planach. Zresztą dają się bardzo dobrze wykorzystać podczas realizacji różnych wystaw. Ich obecność można też zneutralizować odpowiednią aranżacją wnętrza, jak to zrobiliśmy ostatnio dla fotografii Izy Łapińskiej na wystawie Obraz kliniczny, dzieląc przestrzeń w taki sposób, że zamiast naw powstały niewielkie pomieszczenia.
Dziękuję za rozmowę.