Krew powoduje zmianę. Rozmowa z Robertem Kuśmirowskim
Agata Trzebuchowska: Twoja wystawa KREW-WERK zestawia prace artystów z pracami pacjentów szpitali psychiatrycznych. Dlaczego się za to zabrałeś?
Robert Kuśmirowski: Ujmują mnie postawy twórcze osób osadzonych w szpitalach psychiatrycznych, gdzie człowiek ma swój zamknięty świat, często na nowo wygenerowany przez leki czy chorobę. Ten temat badam już od dwóch lat, odkąd rozpocząłem pracę nad pierwszą wystawą PALINDROM (w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie – przyp.red.). Uważam, że te postawy twórcze są silniejsze i lepsze od tych proponowanych przez salony sztuki współczesnej. Nie chodzi mi o takie proste wartościowanie „lepsze, gorsze”, tylko o to, co mocniej na mnie działa, co we mnie dłużej zostaje. Obie te wystawy są spełnieniem moich oczekiwań względem sztuki. Wierzę jednak, że w takiej formie zostaną także zauważone przez innych, którzy zadają sobie podobne co ja pytanie: co zrobić, żeby skomunikować się z drugim człowiekiem? Oczywiście nie jest to wcale proste, bo ci wymykający się systemowi ludzie bywają nieufni i niechętnie dopuszczają do siebie innych. Musiałem włożyć masę wysiłku, stworzyć odpowiednią przestrzeń i warunki do tego, żeby zaproszeni artyści choć trochę zaprzyjaźnili się ze mną i moją propozycją. Ostatecznie i tak paru prac nie udało mi się zdobyć. Najczęstszym powodem był lęk przez zniszczeniem albo niepochlebną opinią. Najtrudniej było ze szkicownikami. Dla artystów są jak serce. Kogo stać na to, żeby je sobie wydrzeć?
Większość zaproszonych do współpracy jednak się na to zdecydowała. Jak ich przekonałeś?
Zaproponowałem inkubator, który jest gwarantem szczególnej ochrony i bezpieczeństwa, także co do praw autorskich. Szkicownik to świętość. Odsłania najintymniejsze światy autora. To miejsce, w którym prace dopiero się rodzą i rozwijają. Zapełnianie każdej kolejnej strony jest aktem sztuki, dąży do pewnej kulminacji. Jeden z artystów nie chciał mi dać swojego szkicownika, bo go jeszcze nie skończył. Pozwoliłem sobie tylko zeskanować parę rysunków. Zachowałem ich format i wydrukowałem na dobrym papierze. Fajnie to wyszło, choć charakter pracy radykalnie się zmienił.
Zwiedzający rzeczywiście podchodzili do tej inkubatorycznej biblioteki ze wzmożoną troską i uwagą. Mnie natomiast gest przeglądania szkicowników w białych rękawiczkach skojarzył się z czymś jeszcze – ze stawianiem diagnozy, wyznaczaniem granicy między normą a szaleństwem.
To trafne skojarzenie. Moją rolą i celem tej wystawy jest podniesienie do rangi sztuki prac artystów, których system na wystawiennicze salony nigdy by nie wpuścił. Świadome niepodpisywanie autorów służy zatarciu granicy między „chorym” i „zdrowym”. Kto w takim układzie rozpozna, która praca wyszła spod ręki docenionego twórcy, a która należy do pacjenta? Wystawę ułożyłem w dwóch salach. Pierwsza jest medyczna – znajdują się w niej prace, które wymagają opieki klinicznej. Ich autorami są zarówno uznani artyści, jak i pacjenci zamkniętych oddziałów. Nie prowadziłem jeszcze zabawy statystycznej, więc nawet nie wiem, ile mieści się w niej prac „chorych”, a ile „zdrowych”. Część druga nie ma żadnej kategorii. Udało mi się wyodrębnić poszczególne ściany, które układają się w rytmiczną i emocjonalną całość. Najłatwiejsze i „najzdrowsze” prace znajdują się na początku. Ich słodycz przenika się z fantastycznymi i surrealistycznymi przedstawieniami, które z kolei przechodzą w coraz bardziej mroczne obrazy. Właśnie ta ostatnia, ponura ściana najbardziej mnie zajmuje, bo sam się wywodzę z tej melancholijnej frakcji.
Co to znaczy, że prace wymagają opieki klinicznej?
To znaczy, że w społecznej optyce uchodzą za wykwity „chorej” wyobraźni. Ich autorzy z całą pewnością nie są przy „zdrowych” zmysłach. Ja natomiast uważam, że to pozytywni szaleńcy, warci i wymagający opieki galeryjnej. Zamiana przymiotnika „galeryjna” na „kliniczna” ma na celu podkreślenie charakteru tej opieki. Ona jest czuła, chorobowa, delikatna, bo to są prace z wrażliwej skóry. Gdyby znalazły się w sali wyżej, zostałyby pożarte przez intensywność i zdecydowaność przedstawień. W sali medycznej, wraz z innymi estetycznie i charakterologicznie tworzą jakąś rodzinę. Szczęśliwie ten podział narodził się naturalnie, bo nie wiem, jak podzieliłbym tak zgeometryzowaną galerię, mając do dyspozycji tylko dwa małe pomieszczenia. Sala kliniczna objawiła mi się po rozłożeniu prac, później szukałem samych układanek. Druga była dla mnie znacznie trudniejsza. Nie spodobała mi się, ale musiałem ją jakoś okiełznać. Siedziałem długie dni z wybranymi pracami i nie mogłem znaleźć żadnego łańcuszka, który by je wszystkie połączył. Zaufałem intuicji i energii, którą wysyłały same przestawienia. Wybrałem te prace, które wprowadzają niepokój i ustawiłem je pod ścianą. Zrobiło się czarno. Wieszałem je tak, żeby zmieścić im dalej, tym więcej, potęgując tym samym poczucie dyskomfortu, generując obłęd.
Nie pierwszy raz twoją ekspozycją rządzi zasada horror vacui. Jednak w tym szczególnym kontekście, poczucie duszności i dyskomfortu zyskuje dodatkowe znaczenie.
Same prace zawierają w sobie zwielokrotnienie i nadmiar. To narzuciło rytm wystawy. W niektórych przypadkach specjalnie nawet kadrowałem obrazy, żeby wzmocnić ten efekt. Tak było z pracą Agnieszki Łukaszewskiej, która na szczęście entuzjastycznie przyjęła moją diabelską ingerencję. Dla artystów takie zabiegi bywają interesujące, bo sami dowiadują się czegoś nowego o swoich pracach. Z całym poszanowaniem dla twórcy, eliminowałem z przedstawień rozpraszające dla reszty elementy, zachowując to, co najcenniejsze. W układaniu wystawy najważniejsze jest to, jak obrazy współpracują z innymi. Chodzi nie tylko o emocjonalny i kolorystyczny zapis, ale także o masę. Jeśli na górze mamy roślinę, a na dole postać, wiadomo, że sylwetka optycznie wydaje się cięższa. Tę prawidłowość trzeba uwzględnić, żeby nie zaburzyć praw fizycznych. W Polsce wciąż obowiązuje szkoła przywieszania prac na jednym gwoździu. Jeśli kompozycja zaczyna ciążyć, trzeba w tej części coś dorysować lub wymazać. To są tak zwane ciężary nieistniejące. Warto podkreślić, że w tym obsesyjnym nagromadzeniu nie chodzi o to, żeby zaimponować ilością prac czy rozległością tematu, ale o to, żeby domknąć tę palindromiczną układankę. Trzy prace niestety wróciły do magazynu, bo nie znalazło się dla nich odpowiednie miejsce na wystawie.
Na czym polega palindromiczny charakter ekspozycji?
W 2015 roku, kiedy robiłem pierwszą wystawę o wspomnianym tytule, polegał on na takim ułożeniu prac, żeby jedna wynikała z drugiej i odwrotnie. W KREW-WERK ta palindromiczność jest nieco mniej widoczna ze względu na binarny układ wystawy. Wybrzmiewa głównie w tytule KREW-WERK. Praca fizyczna podkręca krew i trafia do umysłu twórcy, czym powoduje zmianę. Mnie osobiście zmienia wysiłek. Kiedy pracuję, wpadam w transy, rausze, tracę poczucie dnia i nocy, dłużej jestem w stanie posiedzieć przy detalach, bo wtedy dochodzi do kreacji prawdziwej, głębokiej. Jeśli pracujemy od ósmej do piętnastej, to już siedzimy w systemie. Nie jesteśmy sami, nie jesteśmy sobą. To zaproponowany schemat, do którego idealnie się dostosowaliśmy.
Czym różnią się od siebie te wystawy?
O ile ta pierwsza miała mnóstwo rozszerzeń tematycznych, drugą zawęziłem do jednego wątku. W sumie rozpoznałem cztery: oczy, grzyby, erotyka i religia. Nieśmiało przewijały się też inne – akty sportu czy wyczynu- ale te wyżej wspomniane powtarzały się najczęściej. Kiedy zbierałem materiały do KREW-WERK, dopadło mnie tyle spojrzeń, że wybór padł na oczy. Stół z wyłożonymi kartkami, który znajduje się na wystawie, to tak zwane tropy dalsze, bo ten temat nigdy się nie kończy. Druga wystawa jest w tym sensie kontynuacją pierwszej, że daje nam podstawy do rozmyśleń, ile prac mogłoby się jeszcze znaleźć w PALINDROMIE, jaka to rozległa masa. Ale trzeciej wystawy na ten temat już nie będzie. Tylko człowiekowi bez wyobraźni byłaby potrzebna.
Motywem centralnym KREW-WERK są oczy, a właściwie ich nagromadzenia. Ta multiplikacja spojrzeń to wyraz nadwzroczności, o której wspominasz w tekście kuratorskim, czy raczej wynik schizofrenicznego osaczenia?
Pewnie zauważyłaś, że nie patrzę w oczy. Nie potrafię, są dla mnie zbyt silne. Mam tak odkąd pamiętam. Oczy przenoszą mnóstwo energii oraz informacji o danym osobniku. W dorosłym życiu wielokrotnie słyszałem, że sobie nie poradzę i nikt mnie do roboty nie weźmie, bo nie patrzę w oczy. Taka głupota ludzka. Ktoś, kto jest lisem z charakteru, potrafi przeszyć człowieka na wylot i wyciągnąć najskrytsze informacje na jego temat. U zwierząt na przykład powstają mutacje i wielooczy, które mają na celu zmylenie przeciwnika, żeby stracił rachubę, gdzie głowa, a gdzie ogon. To zwielokrotnienie spojrzenia przejawia się w pracach. Sam jestem ciekaw, dlaczego. Przyczyny przeze mnie wyczytane są raczej smutne. W mojej interpretacji multiplikacja oczu jest zapisem tego, co widzą autorzy – rejestracją wady wzroczności. Odpowiada za nią błąd rogówki, który powoduje zwielokrotnienie motywów. To majak, który z chwilowej ślepoty przekształca się w natrętną plamę. Trochę tak jak z patrzeniem na słońce. Po chwili naświetlenia, gdzie nie spojrzysz, pojawia się czarna kropka. Tu zachodzi podobny mechanizm. W pierwszym odbiorze może wydawać się, że to oko, ale tak naprawdę to próba przeniesienia tego widoku „bezwzroczności”, który pojawia się w rogówce. To jest ta smutna wersja. Szczęśliwa jest taka, że prace są wynikiem świadomych poszukiwań i zacierania granic między formami. Czy to jest jeszcze twarz, czy to coś zupełnie innego? Majak, który wczoraj się przywidział, czy to się dzieje tu i teraz? To są ciekawostki, których prawdopodobnie nigdy nie poznamy. To jest w tym wszystkim najciekawsze i najbardziej mnie kręci. Zawsze będzie mi zależało na wystawie, która mnie douczy, dożywi, doprowadzi do euforii, a chodzę po tych światowych wystawach i nic mnie do niej nie doprowadza.
Czy można w ogóle mówić o czymś takim jak sztuka charakterystyczna dla osób chorych psychicznie? Jeśli tak, co ją wyróżnia?
Gdybyśmy spojrzeli na wystawy ośrodków psychiatrycznych, powiedzielibyśmy, że owszem i jest to sztuka tandetna, bez wyrazu i emocji. Jeśli jednak posiedzimy na poważnie z pacjentami, okaże się, że oni chcieliby malować co innego, ale nie mają szans. Muszą wykonywać świąteczne pierdółki, zajączki, srączki, zamiast robić swoje. System ich infantylizuje. Szczególnie to widać, gdy porówna się polskie kolekcje z zachodnimi, gdzie instytucjom chce się głębiej poszperać i wydobyć energetyczne prace, które zostały wykonane na przykład zanim pacjent trafił do szpitala. To fascynujące zagadnienie, co się dzieje z kreacją po podaniu leków. Niektórzy artyści świadomie wspomagają się różnymi substancjami albo skrajnymi stanami psychofizycznymi, żeby doświadczyć tej surrealności, która innych jednostkom jest po prostu dana. Na wystawie KREW-WERK jest ciekawy przypadek pana Kołyszki. We wczesnym okresie twórczości wykazywał ewidentne zapędy realistyczne, które niestety nie doczekały się kulminacji, bo choroba spławiła go na takie manowce kreślarskie, że dziecko lepiej by sobie poradziło. A u innych, odwrotnie – realizm potrafi być zabójczo perfekcyjny. Wtedy najciekawsze są sny i wizje, które go wykrzywiają. Ktoś potrafi realistycznie przedstawić jabłko, ale w jego optyce owoc przechodzi płynnie w kształt banana. To jest piękne i milion razy ciekawsze niż dowolny inny rysunek ukazujący oddzielnie jabłko i banana. Te prace proponują lepsze światy dla tych, którzy mają wygłodniałe oczy.
Dziś szaleństwo utożsamia się z brakiem „rozumności”. Nie zawsze jednak tak było. Przed pojawieniem się myśli oświeceniowej widziano w nim źródło wyższej mądrości – sposób doświadczania przez rozum tego, co niewidzialne. Czy taka wizja szaleństwa jest bliska twojej definicji?
Zdecydowanie, dlatego wśród „szaleńców” szukam autorytetów i inspiracji. Podpatrywanie ich pracy rozszerza nie tylko moje definicje sztuki, ale także wiedzę o świecie. Wariat to alchemik, najlepiej scalający wszystkie nauki. Nie potrzebuję specjalistów typu biolog czy fizyk, tylko kogoś, kto podróżuje bez barier po tych wszystkich dyscyplinach. A tylko tym „szalonym” to się udaje.
Cały czas się od nich uczę. Sam jestem multidyscyplinarny. Mam za sobą doświadczenia muzyczne, próbowałem swoich sił w technikach budowlanych i frakcjach produkcyjnych, choćby włókienniczych. To wszystko razem popchnęło mnie w kierunku sztuk wizualnych, bo poczułem, że znajdę w nich najwięcej pożywki. A tak naprawdę mógłbym być wynalazcą. Tylko w dzisiejszym świecie wynalazca musi być podporządkowany poważnej katedrze i uważać, żeby nie wyskoczyć ponad nosek profesora. Kiedyś zdawało się patent i wchodziło na szczyt. Teraz jest to niemożliwe. Nawet jeśli wymyślisz coś super dobrego, wielkie korporacje natychmiast to wykupią i odłożą na półkę. O tobie nikt nie usłyszy.
Twoją wystawę odczytałam w duchu antypsychiatrycznym. Czy takie przyświecały ci intencje? Choroby psychiczne nie istnieją?
Myślę, że nie istnieją choroby psychiczne, które wymagają hospitalizacji. Natomiast bez wątpienia istnieją ludzie, których należy otoczyć troską i opieką. Światy, w które wędrują, nie licują z tym narzuconym przez „normatywną” większość. Takie jednostki się odrzuca i stygmatyzuje. Nazywa pierdolniętymi, w najlepszym wypadku chorymi, próbuje jak najszybciej odizolować i sproszkować. Istnieją społeczności, gdzie takimi osobami opiekuje się rodzina. Szpitali psychiatrycznych właściwie tam nie ma lub stoją puste. Ideał. Skrajnie odmienne stanowisko zajmuje Indonezja, gdzie lęk przed innością i odraza są tak silne, że „chorych” wywozi się do tak zwanych „mental prisons”, z dala od społeczeństwa i zakutych w kajdany zamyka w klatkach. Nie do pojęcia, że takie rzeczy naprawdę mają dziś miejsce. Prawda jest taka, że wszyscy jesteśmy w różnym stopniu sprocentowani. To, w jakim, zależy od wielu bardziej lub mniej prozaicznych czynników: gdzie, jak i z kim żyjemy oraz ile mamy odwagi. W dzieciństwie każdy jest trochę chory. Każdy odbiera świat inaczej aż do momentu, kiedy integracja społeczna mu tej magliny niezapośredniczonych doświadczeń nie usystematyzuje. Mnie na przykład wkręcali, że groszek to kulki ze styropianu. Wspaniałe jest to, jak daleko dzieci potrafią zawędrować wyobraźnią. Co ciekawe, pomaga im w tym tak dziwny przedmiot jak katecheza, bo przedstawia zjawiska, których nie można zobaczyć. Dzieci szybko uczą się wypracowywać formułki tłumaczące ich własne zachowania. Kiedy coś nabroiłem w domu, szykowałem sobie opowieść, która dałaby wiarę, że było tak, a nie inaczej. To są cudne prawa dzieciństwa. Tę umiejętność należy w sobie i innych jak najdłużej pielęgnować. Bez niej nie będzie narybku na ciekawe prace.
Sam spędziłeś dzieciństwo w szpitalu. Co najsilniej zapamiętałeś z tego okresu?
Dzieciństwo jest wielkim przeżyciem. Oceanem niedorzecznych zdarzeń, niewyjaśnionych sytuacji, eksploracją nieznanego. W szpitalu nie ma dzieciństwa, jest tylko chęć przeżycia, która uruchamia się we wszystkich ekstremalnych sytuacjach. Szpital w czasach komuny był gorszy niż więzienie. Białe ściany i kafelki. Żeby przetrwać i nie zwariować, cały czas sobie powtarzałem, że to wojna, która zaraz się skończy, a ja wrócę do domu. Kiedy było naprawdę źle, wkręcałem się, że wszyscy ludzie wokół mnie są podstawieni przez moich rodziców, że to tylko taka gra, eksperyment.
Podobno rysowałeś po zdjęciach rentgenowskich i grałeś na płytkach PCV?
To było jedyne co miałem pod ręką w izolatce. Pierwsze lata życia to czas największego rozwoju osobnika. Jeśli twórcze potrzeby nie zostaną wówczas zaspokojone, odpowiedzialne za nie receptory już się tak pięknie nie rozwiną w dorosłości. Tak jest ze wszystkim – z elastycznością kości, oddychaniem pod wodą. Plastyczność ciała i psychiki jest wtedy największa. Dzieciak wszystko zniesie. Największą traumę sobie wytłumaczy, jeśli zna kilka bajek. Tylko dzisiaj dzieci hibernuje się w domach. Kiedyś całymi dniami bawiło się na dworze. Z okna mama zrzucała kawałek chleba z musztardą i dalej heja ho po drzewach. Najlepszy poligon doświadczalny. Hartuje odporność i osobowość. Od dwudziestu pięciu lat nie byłem u lekarza i nie wiem, co to choroba. Może przyjąłem tyle chemii i medykamentów za dzieciaka, że teraz jestem niezniszczalny?
Czujesz, że doświadczenie izolacji wpłynęło na twoją osobowość twórczą?
Na pewno, to była walka charakteru. Przekłada się to choćby na przygotowywanie wystaw, czyli na konfrontację z innymi. Mógłbym przecież robić rzeczy tylko dla siebie. Rozsiąść się wygodnie z butelką wina. Wierzę jednak, że dzieląc z ludźmi własne i cudze doświadczenia, zestawiając ze sobą odmienne postawy twórcze, powoduję, że świat staje się bardziej sprawny. W końcu znajdują się brakujące ogniwa. Wiem, że zaproszeni do PALINDROMU i KREW/WERK artyści sami nigdy by się nie spotkali. Dzięki tym wystawom było to możliwe. Co więcej spotkanie przerodziło się w sejmik naukowy, z którego zewnętrzny obserwator nie zrozumiałby słowa, podczas gdy oni nie mogli się nagadać! To był zlot prawdziwych alchemików, którzy znaleźli własną formułę na życie. Piękną i godną, ale nasz system cały czas będzie ich izolował.
Z tego zestawienia i zrównania artysty z szaleńcem wyłania się dosyć anachroniczna i romantyczna wizja sztuki. Nie wydaje ci się, że się trochę zdezaktualizowała? Zmienił się rynek sztuki, zmienili sami artyści…
To prawda. Dziś artysta-kaprysista sam nie wie, czego chce. Przygotowując tę wystawę miałam właściwie tyle samo kontaktu z ludźmi, którzy wspaniale i chętnie współpracowali, co z tymi, którzy robili wszystko, żeby swoich prac nie pokazać. Rynkiem sztuki rządzą układy i układziki. Wielokrotnie się o nie potykałem. Wymagało to ode mnie nie lada kombinatoryki, żeby ominąć wszystkie mniej lub bardziej formalne zobowiązania, namówić artystów, którzy kręcili nosem, że galeria nie taka jaką sobie wymarzyli. Ten problem ma też oczywiście drugą stronę. Galerzyści też często nie wiedzą, czego chcą. Próbują odnaleźć się w obowiązujących trendach estetycznych, zamiast tworzyć własny program, szukać wyjątkowych tropów i nieoczywistych zestawień. Boją się artystów niezrozumiałych, „niewstrzelonych”. Mówią, że są nieprzewidywalni i nierówni. Moim zdaniem, utrzymująca się niepojętość twórcy jest dowodem prawdziwej osobowości, a przy tym gwarantem pasjonującej przygody dla galerzysty, który zdecyduje się takiego artystę-odszczepieńca prowadzić.
Myślisz, że w społecznej optyce dzisiejszy artysta może być jeszcze odszczepieńcem, wariatem?
Niestety dziś artysta to raczej leser. Nic nie zrobi, a się pcha. Taka jest obiegowa opinia. Parę lat temu budowałem w Lublinie Tężnię. Odszedłem od niej kawałek, żeby zobaczyć, czy rytmicznie i kompozycyjnie wszystko dobrze się układa. Dorwał mnie wtedy oburzony tym przybytkiem przechodzień. Nie wiedział, że jestem autorem. Pokornie wytłumaczyłem mu, że to obiekt sztuki stworzony przez artystę dla zaprzyjaźnionej galerii. „Darmozjady” usłyszałem w odpowiedzi. Facet aż kipiał od złości. Opinia o artystach radykalnie spadła. Gdyby wciąż mówili, że to szaleńcy i wariaci, byłoby bardzo dobrze. Do tego chciałbym wrócić robiąc takie wystawy.
Nie pierwszy raz wchodzisz w rolę kuratora. Co cię w tym kręci? Co wnosi do twojej artystycznej działalności?
Mam jedno życie. Robię to, co robię. Sam nigdy nie byłbym w stanie wytworzyć takiej ilości prac, by spróbować tysiąca różnych technik i języków, doświadczyć skrajnie odmiennych światów. Współpracując z innymi artystami mogę się wtopić w obcą rzeczywistość. Gdybym sam się zabrał za jej kreowanie, zabrakłoby mi życia. Dzięki kuratorstwu mam tych żyć znacznie więcej. Zestawiając je ze sobą, mogę stwarzać nowe sensy, bawić się nimi, układać według własnych upodobań. Są dla mnie pożywką dla twórczych rozważań. Dzięki nim jeszcze za życia mogę budować konstelacje, a nie tylko dawać instrukcje, co z nimi zrobić po mojej śmierci. Myślę, że właśnie dlatego się za to zabrałem. Szybciej dochodzi się do odpowiedzi na pytania, które sobie zawsze zadawałem.
Nad czym teraz pracujesz?
Wraz z fundacją TOWOT SQUAT próbujemy stworzyć przestrzeń dla artystów, w której mogliby w spokoju przebywać i pracować bez presji czasowej czy finansowej. Mamy już wybrane miejsce – fajne, z energią – ale potrzeba jeszcze paru dotknięć, żeby wszystko dobrze zagrało. Zależy nam na zatrzymaniu młodych w Lublinie oraz przyciągnięciu napływowych twórców z dalszych stron Polski i świata. Z jednej strony byłaby to świetna promocja miasta, z drugiej poprawa komfortu życia lokalnych artystów, którzy nie byliby zmuszeni wyjeżdżać do stolicy, bo pracę i inspirację mogliby znaleźć w rodzinnym Lublinie. Poza tym w trakcie trwania wystawy KREW – WERK robiliśmy ósmą edycję No Budget Show, która niezmiennie dotyka kwestii finansowania sztuki. Jak wiadomo, sytuacja ekonomiczna artysty sięga dna. My komentujemy nie tylko brak, ale także nadmiar środków. Współpracują z nami osoby po porażkach finansowych – ludzie, którzy pozdobywali duże, zagraniczne stypendia na projekty, ale presja i zbyt wielkie oczekiwania sprawiły, że prace, które miały być genialne, okazały się strasznym niewypałem. Czasami woda i chleb, to szczęście niepojęte. Gdy pojawi się szampan i kawior, okazuje się, że czegoś tej sztuce brakuje. Człowiek popada w wygodyzm. Celebrowanie zastępuje kreowanie. Sztuka bez kasy wcale nie musi być gorsza, a nieraz bywa lepsza. Warto w to wierzyć i działać dalej.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Robert Kuśmirowski
- Wystawa
- KREW - WERK
- Miejsce
- Fundacja Galerii Foksal
- Czas trwania
- 25.06–30.07.2016
- Osoba kuratorska
- Robert Kuśmirowski
- Fotografie
- Marek Gardulski
- Strona internetowa
- www.fgf.com.pl