Kradzież przyszłości i dekolonizacja historii
Prawdziwe rewolucje potrafią zmuszać do mówienia nawet kamienie. Całkiem niedawno mieliśmy okazję tego doświadczyć. Fala masowych protestów po zabójstwie George’a Floyda przełamała zarówno granice państwowe jak i rasowe. Protest przeciw terrorowi policji amerykańskiej wobec Afroamerykanów przerodził się w bunt przeciw rasizmowi strukturalnemu, a jedną z jego najważniejszych manifestacji stało się obalanie pomników.
Black History Matters
W ten sposób na ulice wkroczyła wreszcie, prowadzona dotąd w gettach uniwersyteckich campusów, walka o odzyskanie ukradzionej historii zniewolonych i skolonizowanych. Za sprawą spontanicznego pomnikoklazmu uprawianego przez zrewoltowane tłumy, mieszkańcy wielu miast świata zachodniego – od Stanów Zjednoczonych przez Wyspy Brytyjskie po Australię – przypomnieli sobie, że żyją w metropoliach kolonialnych. Przestrzeń w której mieszkali, uważając ją za otwartą i przyjazną wszystkim, ukazała swoją ciemną stronę i równie ciemną genealogię – aktualizując słowa Waltera Benjamina, że „nie ma takiego pomnika ludzkiej kultury, który nie byłby zarazem świadectwem barbarzyństwa”.
W krótkim czasie place i parki, fasady reprezentacyjnych gmachów i dziedzińce muzeów oraz uniwersytetów wypełniły się wyrazistymi postaciami i symbolami, które zdominowały otoczenie nadając mu zupełnie nowe znaczenia, kierując ku niespodziewanym skojarzeniom i obciążając wypartym dziedzictwem. Co prawda w rzeczywistości nic nowego się w tych wszystkich miejscach nie pojawiło, ale wiele z istniejących tam obiektów zostało wreszcie zauważonych. To, co od dekad, a czasem wieków, było przezroczyste i neutralne, nabrało materialności i znaczenia. Stylowe posągi „z epoki”, zapomniane pomniki i postacie z nic nie mówiących płaskorzeźb, tablice odsyłające do zapomnianych wydarzeń przemówiły na nowo. Odsłoniły ponurą i, jak się okazało, kompletnie nieprzezwyciężoną prawdę o podbojach i niewolnictwie, wyzysku i ludobójstwie, które ufundowały nowoczesny świat zachodni. Któż by pomyślał, że pomniki zbrodniarzy, tablice ku czci grabieżców i mauzolea łotrów mogą przyjmować tak imponujące formy i tak gęsto wypełniać przestrzeń publiczną stolic krajów szczycących się starą tradycją demokracji. Kto by się spodziewał, że upamiętnienia oprawców mogą trwać w najlepsze w centrach metropolii nie tracących żadnej okazji, by pouczyć lub skarcić resztę świata w kwestii uniwersalnych zasad i praw człowieka.
Domaganie się uznania cierpień, wyznania win i zadośćuczynienia jest oczywiste i konieczne jeśli chcemy ocalić ideę równości i demokracji. Nie znaczy to jednak, że nie niesie ze sobą pewnego ryzyka, a nawet bardzo konkretnych niebezpieczeństw.
Co prawda rządy prezydenta Trumpa uświadomiły nawet największym entuzjastom amerykańskiej demokracji, że kraj ten średnio nadaje się do roli wzorca z Sèvres dla cywilizowanego świata. W obliczu skali rasistowskiego terroru uprawianego przez tamtejszą policję i nieproporcjonalnie wysokiego stopnia inkarceracji afroamerykańskiej mniejszości, uświadomienie sobie, że w setkach miast USA stoją wciąż pomniki obrońców niewolnictwa, nie jest aż tak zaskakujące. Niemniej fakt, że w centrum Brukseli – stolicy Unii Europejskiej – stał nie tylko pomnik, ale i całe muzeum na cześć jednego z największych zbrodniarzy wszech czasów, musi przynajmniej zaniepokoić. Jeszcze bardziej niepokojący jest fakt, że od dekad nieświadomi wszystkiego dobrzy brukselscy mieszczanie żyją obok ludzi, dla których posąg króla Leopolda nie był ani neutralny, ani przezroczysty. Dla nie-białych, migrantów, uchodźców, muzułmanów i innych, Innych dosłownie, ociekał od znaczeń i złowrogich obrazów. Jego uparta, i niekontrowersyjna dla kolejnych rządów i rad miejskich, obecność była znamiennym symbolem. Codziennie przypominała dużej części populacji Brukseli, że ludobójcze dziedzictwo Leopolda nie umarło i w każdej chwili może powrócić – nie tylko w kolejnej humanitarnie uzasadnianej wojnie kolonialnej, ale choćby w podejrzliwym spojrzeniu białego policjanta w metrze.
Istnienie pomników Leopolda i jemu podobnych jest potwarzą dla ludzi, którym od jakiegoś czasu, przy każdej okazji wypomina się obcość czy imigranckie pochodzenie (choć w ogromnej większości nie znają innej ojczyzny niż Belgia). Każe im dzień w dzień weryfikować europejski uniwersalizm praw człowieka jako fasadę etnocentrycznego partykularyzmu i roszczeń imperialnych. Podobnie zresztą wygląda sprawa z postaciami o statusie bohaterów narodowych, takimi jak Winston Churchill. Trzeba było zbezcześcić londyński pomnik dwukrotnego premiera Wielkiej Brytanii, by jego rasizm i kolonialne zbrodnie przedostały się do szerszej świadomości. Analogiczną, deheroizującą rolę w Polsce odegrało pomazanie pomnika Ronalda Reagana oraz pomników Jana Pawła II podczas protestów Strajku Kobiet. Takie akcje mają nieocenioną wartość edukacyjną i uświadamiającą. Dzięki nim jesteśmy świadkami gwałtownego przyspieszenia fenomenu nazwanego przez Reinharta Kosellecka semantyką historyczną. Pokaźna galeria postaci historycznych, pojęć, symboli i wydarzeń gwałtownie zmienia swoje znaczenie. Krzysztof Kolumb jest już nie tyle odkrywcą ile brutalnym grabieżcą, amerykańska Deklaracja niepodległości razi jako uprawomocnienie niewolnictwa, fetowana do niedawna polska transformacja okazuje się wstępem do piekła kobiet.
Proces ten przyczynia się nie tylko do obalania fałszywych idoli. Niektórym postaciom pozwala zwrócić utraconą tożsamość. Kiedy pomnik Tadeusza Kościuszki w Waszyngtonie pokryły graffiti, a chór oburzonych głosów wzywał do jego natychmiastowego oczyszczenia, amerykański socjolog mediów Nicholas Boston zaproponował, by potraktować incydent jako nadarzającą się okazję do przywołania postaci Czarnych z polskiej historii. Dało to bardzo ciekawe efekty. Taki np. generał Władysław Franciszek Jabłonowski figuruje na kartach historii oficjalnej jako żołnierz Kościuszki i Legionów Dąbrowskiego, który poległ na San Domingo, ale nawet jego portrety nie ujawniają, że był czarny. Jak widać, to współczesne zapotrzebowanie polityczne formatuje postacie historyczne – mechanizm ten potrafi je skutecznie, i dosłownie, wybielić.
Pamięć w świecie bez przyszłości
Jest coś bardzo symptomatycznego w tym, że transnarodowa rebelia uciśnionych uczyniła swą kluczową stawką odzyskanie wypartej historii oprawców i ich ofiar. Podobnie jak to, że wzięła na celownik pomniki. Ruch ten pokazał jak wielka jest wciąż skala kradzieży historii i jak wiele jest do zrobienia w tej kwestii. Na przykład na polu materialnego upamiętnienia ofiar handlu niewolnikami, pracy przymusowej w koloniach, czy kolonialnych podbojów. Ich zapomniane cierpienia już dawno powinny znaleźć miejsce w przestrzeni publicznej i zbiorowej wyobraźni Zachodu, choćby po to by wreszcie zdemaskować etnocentryczne zapędy europejskiego uniwersalizmu. Z drugiej strony, ta słuszna ze wszech miar walka może być uznana za znak naszych czasów. Reprezentuje epokę, w której przeszłość stała się przedmiotem gorących sporów angażujących nie tylko historyków, ale także świat mediów i polityki.
Domaganie się uznania cierpień, wyznania win i zadośćuczynienia jest oczywiste i konieczne jeśli chcemy ocalić ideę równości i demokracji. Nie znaczy to jednak, że nie niesie ze sobą pewnego ryzyka, a nawet bardzo konkretnych niebezpieczeństw. Nie płyną one z samej rewindykacji ukradzionej i zafałszowanej historii oraz pamięci o niej, ale z kontekstu społeczno-politycznego w jakim ruch się rozwija. Obserwowany od kilku dekad zwrot pamięciowy wpisuje się w ogólny odwrót od myślenia w kategoriach postępu i projektowania przyszłości. Charakteryzuje on epokę neoliberalnej kontrreformacji i towarzyszącej jej neokonserwatywnej hegemonii kulturowej.
Neoliberalizm odebrał nam prawo wyboru w kwestiach ekonomicznych. Odpolitycznił ekonomię i kwestie społeczne, zredukował spektrum politycznego wyboru do kwestii drugorzędnych i nieistotnych. Zamiast o wysokości podatków, nacjonalizacji przemysłu farmaceutycznego, czy samorządzie pracowniczym nasze kartki wyborcze decydują dziś o tym jakie wizerunki, jakie słownictwo, jakie kody odzieżowe zapanują w parlamencie i rządzie na kolejną kadencję. W takiej sytuacji, gdy wszelka realna zmiana polityczna została wyeliminowana, myślenie o przyszłości traci jakiekolwiek podstawy. W przyszłości nic się nie dzieje, zostaje ona pożarta przez wieczną teraźniejszość neoliberalnego zarządzania. Technokracja triumfuje w miejsce polityki. Ofiarom neoliberalizmu z klas ludowych odbiera się głos jako irracjonalnym, a przegranym z niższych klas średnich prawica oferuje kompensację w postaci hiperpolityki zwróconej ku przeszłości. Co prawda w gospodarce wszystko pozostaje po staremu, ale możemy ponownie toczyć wojnę z Niemcami, celebrować hołd od rosyjskiego cara lub bronić Europy przed hordami muzułmanów. Podział klasowy ustępuje w tej wojnie podziałom symbolicznym opartym na wyobrażonych tożsamościach. W takich warunkach wojna z abstrakcyjnym komunizmem i jego symboliką zaostrza się w miarę postępów budowania narodowo-konserwatywnej hegemonii kulturowej. Fenomen antykomunizmu bez komunistów nieprzypadkowo kojarzy się z antysemityzmem bez Żydów. Stawką dla jego rzeczników nie jest walka z od dawna należącą do przeszłości potęgą NKWD, ale z uznaną za komunistyczną ideą równości, odkrywaną dziś przez prawicę w prawach reprodukcyjnych kobiet, świeckości państwa, internacjonalizmie, solidarności z uchodźcami, związkach zawodowych i partnerskich.
Historia jako kompensacja i konkurencja
W naszej części Europy widać, jak różne pamięci konkurują ze sobą i jak silne wsparciem państwa pamięci imperialne marginalizują lub podporządkowują sobie te mniejszościowe. Musimy przy tym, nomen omen, pamiętać, że pamięć nie jest tym samym co świadomość historyczna, choć stała się jednym z ulubionych wątków i zasadniczych stawek prawicowej polityki historycznej. Pamięć pozostaje subiektywna, podatna na zranienie i wrażliwa na zakłócenia, ale nade wszystko składa się z obrazów, wrażeń i emocji. Nie ma w niej miejsca na krytycyzm i procedury naukowej weryfikacji, a zatem na to, co stanowi oś strategii obiektywizacji właściwej poznaniu i świadomości historycznej. Dlatego nie powinno dziwić, że zafiksowania na pamięci polityka historyczna nie potrzebuje historii. Zadowala się estetyzacją pamięci, wypełnia ją symbolami i fantazmatami, których forma nie przejmuje się wiernością przeszłości, ale stanowi efekt szukania skojarzeń i narzędzi oddziaływania na teraźniejszość.
Należy radykalnie zmienić teren. Zdekolonizować pamięć, przepracować traumy, tym samym ucząc się zapominać, i odważnie otworzyć na historię, nie po to by ją celebrować i rekonstruować, ale by przezwyciężyć balast przeszłości.
Pracowita i systematyczna budowa nowej wizualności przeszłości w postaci ekspozycji muzealnych, komiksów dla dzieci, szkolnych gier terenowych, filmów, pomników, cmentarzy i rekonstrukcji historycznych, realizowanych przy okazji każdej dającej się wykorzystać rocznicy, wytwarza efekt dyskursywny w postaci przepisania historii na nowo i symboliczny w postaci wypełnienia dyskursu treścią z obrazów, animacji, wrażeń i emocji. Tak buduje się pamięć zbiorową także tam, gdzie nie ma czego pamiętać. Z takiej sformatowanej pamięci wypadają nie tylko postacie, wydarzenia czy całe epoki i grupy społeczne, ale nawet konkretne części miast. Pomysły zburzenia Pałacu Kultury, to nic innego jak próba dostosowania architektury i układu urbanistycznego miasta do retrotopijnej wizji Warszawy załadowanej do zbiorowej pamięci.
Pamięć imperialna i historia ludowa
Polityka historyczna, nawet ufundowana na upamiętnianiu prawdziwych ofiar, może być siłą reakcyjną, narzucającą pamięć imperialną kosztem pamięci skolonizowanych. Historyczne ofiary mogą legitymizować współczesnych katów. Ich niewinność może posłużyć do wymazania win, gorzej może stać się alibi usprawiedliwiającym przemoc. Niewinność z przeszłości uniewinnia teraźniejszość. Kolonizacja i okupacja Palestyny, przejmowanie ulic Warszawy przez antysemickich i islamofobicznych neonazistów, żywią się pamięcią dawnych krzywd.
Odpowiedzią na takie zawłaszczanie i instrumentalizację nie jest jednak liberalna próba pogodzenia historycznych antagonistów, wzajemnego wybaczenia win, która ufundowana jest na koncepcji totalitaryzmu. Dopóki istnieją struktury wyzysku i podporządkowania zapoczątkowane w czasach kolonialnych, dopóki pracuje mechanizm polaryzacji globalnego kapitalizmu na centra i peryferia, dopóty historia zależności i supremacji imperialnej trwa w najlepsze, a zatem wszelkie pojednanie będzie fałszem. Jedyną jego funkcją będzie karmienie fałszywych resentymentów i prawdziwych frustracji.
Zamiast zatem walczyć na pomniki i muzea, malować graffiti i zmywać, lepiej podążyć za sugestią zbuntowanych. Należy radykalnie zmienić teren. Zdekolonizować pamięć, przepracować traumy, tym samym ucząc się zapominać, i odważnie otworzyć na historię, nie po to by ją celebrować i rekonstruować, ale by przezwyciężyć balast przeszłości. A dzięki temu, zamiast tkwić w chocholim tańcu z martwymi bohaterami dawno rozegranych bitew, zmierzyć się z przyszłością.
Upamiętnienie w takiej perspektywie nie oznacza budowy nowych pomników i narzucenia własnego języka symboli, choć niewątpliwie będzie musiało objąć także i takie działania. Istotne jest jednak to, że dotyczy ono historii podporządkowanych, która z definicji jest dziejami oporu przeciw sytuacji podporządkowania. Stawki są tu zupełnie inne niż w przypadku historii imperialnej, państwowej, narodowej, czy kościelnej. Tu nie chodzi o zasypanie podziałów w wyprojektowanej w przyszłość retrotopii jedności narodu, wspólnoty wiernych czy cywilizowanych, ale wręcz przeciwnie. Historia oddolna żywi się pęknięciami na gmachu tej odgórnej, zerwaniami jej gładkiej narracji, rozrywającymi ją antagonizmami i walkami wewnętrznymi. Przede wszystkim zaś wielkim skandalem ludowej autonomii i plebejskiego sprawstwa. To przecież one, a nie wyimaginowana skłonność elit do pozbywania się swoich przywilejów stanowi główną siłę postępu, który Étienne Balibar nazywa ucywilizowaniem nowoczesności. W dodatku jest to siła wciąż aktywna, a zatem i jej historyczna fenomenologia pozostaje niedomknięta.
Różnica między pomnikami chwały imperialnej a formami odzyskiwania ukradzionej historii ich ofiar polega na tym, że tej drugiej nie wystarczy obalenie, czy zastąpienie złych pomników pomnikami dobrymi. Ograniczenie się do tego byłoby wielkim zaniechaniem. Zadowolenie się kilkoma słusznymi pomnikami i muzeami oznaczałoby dostarczenie alibi dla kradzieży historii, która trwałaby dalej w najlepsze. Wszak dziedzictwo imperialne nie ogranicza się do kilku obelisków, ale przenika fundamenty całych miast, wypełnia system edukacyjny, zawiera się w genezie, ale i kodzie DNA społeczeństw kapitalistycznych, tworzących je podziałów, a wreszcie w mechanizmach polaryzacji systemu globalnego. Żeby się z nim zmierzyć nie wystarczą konieczne gesty symboliczne i działania na polu semantyki historycznej. Tym co sprawia, że pozostają one niewystarczające, jest trwanie porządku społecznego, reżimu politycznego i systemu gospodarczego opartego na zniewoleniu i grabieży kolonialnej. Dlatego symbole ofiar i oporu staną się materialnymi artykulacjami odzyskanej historii dopiero wraz z przekroczeniem tego porządku. I tutaj właśnie tkwi wyjaśnienie związku rewolucji Black Lives Matter z historią. Jest ona ruchem ku przyszłości a zarazem ruchem odzyskania historii. Realizuje w praktyce strategiczny program Waltera Benjamina, by w każdej epoce „od nowa podejmować próby odebrania tradycji konformizmowi, który chciałby nad nią zapanować”.
Tekst pochodzi z publikacji towarzyszącej wystawie Pole bitwy w Galerii Bielskiej BWA.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Paweł Baśnik, Piotr Bujak, Maciej Cholewa, Katarzyna Górna, Karolina Jarzębak, Robert Kuśmirowski, Nikita Krzyżanowska, Kasper Lecnim, Jan Możdżyński, Dominika Olszowy, Liliana Zeic, Irmina Rusicka, Mikołaj Sobczak, Stach Szumski
- Wystawa
- Pole bitwy
- Miejsce
- Galeria Bielska BWA, Bielsko-Biała
- Czas trwania
- 4.12.2020–14.03.2021
- Osoba kuratorska
- Ada Piekarska
- Fotografie
- Krzysztof Morcinek; dzięki uprzejmości Galerii Bielskiej BWA
- Strona internetowa
- galeriabielska.pl