Katastrofa klimatyczna to nie sezonowa moda. Rozmowa z Dianą Lelonek
Ewa Dyszlewicz: Zostałaś laureatką tegorocznych Paszportów Polityki. Gratulacje!
Diana Lelonek: Byłam pewna, że Paszportu nie dostanę. Idąc z widowni na scenę, zdecydowałam, że moją minutę medialnej uwagi poświęcę na zaproszenie widzów do przyłączenia się do Strajku dla Ziemi. Wraz ze mną na scenie pojawiła się Anna Siekierska w stroju dzika – to był protest przeciw rzezi tych zwierząt w Polsce. Okazało się to rzeczywiście skuteczne, ludzie zapamiętali nasze wystąpienie i problemy, które staramy się rozwiązać.
Jednak głównym partnerem Paszportów jest spółka działająca w sektorze paliwowym…
Rzeczywiście, od momentu nominacji cała dyskusja o uwikłaniu artystów w kapitalizm przestała być dla mnie problemem teoretycznym. Zdałam sobie sprawę ze smutnej prawdy, że tak już będzie zawsze – w cokolwiek się nie zaangażuję, może pojawić się podobna wątpliwość. To dla mnie ważna lekcja. Co zatem robić? Nie przyjmować nagród? Za każdym wyróżnieniem stoi biznes albo polityka. Można oczywiście podjąć radykalne działanie i zrezygnować z uczestnictwa w obiegu sztuki w ogóle. Ja jednak chcę nadal robić swoje rzeczy. Wiem, że muszę tę kwestię przepracować i zastanowić się, jak dla własnych celów wykorzystać te mechanizmy.
Ostatnio mocno pochłonęło cię przetwórstwo. Zdradzisz przepis na swoje wyroby?
Oto i on: trzeba pojechać na hałdę odkrywkową, zebrać owoce rokitnika, a później wycisnąć z nich sok.
Ziemia na hałdzie pozbawiona jest życiodajnej warstwy humusu, na której rozwijać się mogą rośliny. Jednak rokitnik, z uwagi na to, że jest mało wymagający, przyjmuje się tam bardzo dobrze, a przy okazji użyźnia ziemię i przygotowuje ją do przyjścia nowych gatunków. Przy okazji ma też niezwykłe właściwości prozdrowotne, to taki superfood.
Jak doszło do tego, że zaczęłaś pracę nad projektem Hałda rokitnikowa?
W lipcu ubiegłego roku wzięłam udział w Obozie dla Klimatu, który odbywał się w Świętnem nad jeziorem Wilczyńskim. Należy ono do zespołu naturalnych jezior polodowcowych Pojezierza Gnieźnieńskiego, które z powodu znajdujących się w okolicy odkrywek węgla brunatnego zaczęły wysychać. Zresztą zjawisko to dotyczy też okolicznych pól uprawnych, terenów podmokłych (np. śmierć lasów łęgowych), Noteci… Choć na Obozie przyjęta została formuła warsztatowo-edukacyjna, skoncentrowana przede wszystkim na badaniu mechanizmów lokalnych i globalnych zmian klimatycznych, nie zabrakło miejsca dla interwencji artystycznych. Kolektyw Syrenki (Zosia Nierodzińska i Ewelina Jarosz) wykonały rytuał zaślubin z jeziorem, odnosząc się do ruchu ecosexual i działań Alice Sprinkle i Beth Stephens – artystki dokonały zaślubin z Appalachami, najstarszym pasmem górskim w Stanach Zjednoczonych, które obecnie jest dosłownie wysadzane w powietrze, również z powodu odkrywek węgla. Dobrawa Borkała zaprosiła do wspólnego wykonywania Partytury oddechowej dla klimatu, Hubert Wińczyk zorganizował spacer akustyczny, natomiast ja z Piotrem Machą i Dannym Moorem zbudowaliśmy postapokaliptyczny szałas z odpadów po kapitalizmie. Potem zaczęłam częściej przyjeżdżać w te okolice. Mój przyjaciel Jarek Koźlarek, aktywista związany z Koninem, pokazał mi na jak wielu poziomach odkrywki działają na ekosystem, topografię i społeczeństwo. Właściwie wszystko, co znajduje się w regionie, kształtowane jest przez ten przemysł.
A rokitnik?
Jeszcze w trakcie trwania Obozu moją uwagę przykuły wszechobecne krzaki rokitnika. Roślina nasadzana jest tam sztucznie, bo w Polsce występuje tylko w rejonach nadmorskich, gdzie jest gatunkiem chronionym – kopalnia po wyeksploatowaniu złoża jest zobowiązana do rekultywacji terenu, czyli przywrócenia go naturze. Ziemia na hałdzie pozbawiona jest życiodajnej warstwy humusu, na której rozwijać się mogą rośliny. Jednak rokitnik, z uwagi na to, że jest mało wymagający, przyjmuje się tam bardzo dobrze, a przy okazji użyźnia ziemię i przygotowuje ją do przyjścia nowych gatunków. Przy okazji ma też niezwykłe właściwości prozdrowotne, to taki superfood. Powstał więc pomysł stworzenia czegoś na wzór eko-brandu produkującego zdrowe, naturalne soki z rokitnika z hałdy.
Czyli proces rekultywacji działa?
To nie jest tak, że kopalnia ingeruje w ekosystem tylko „na chwilę”, a potem wszystko wraca do stanu pierwotnego. W miejscu, gdzie wcześniej była równina, powstaje wzgórze, miejsce, które kiedyś porastał las, przypomina step. Naturalne jeziora wysychają, a zamiast nich powstają sztuczne zbiorniki wodne w dziurze po odkrywce. Istota całego problemu z odkrywką węgla polega na tym, że aby kopalnia działała, wody głębinowe muszą zostać odpompowane. Pojawia się wówczas tzw. zjawisko leja depresyjnego – okoliczne wody gruntowe spływają do odkrywki, osuszając tym samym okolicę. Uderzający jest widok pomostów, które stoją dziś na środku pola zamiast w wodzie. Te zmiany są nieodwracalne. Pomyślałam, że rokitnik staje się w tym kontekście gatunkiem postapokaliptycznym. Mimo że skupia wszystkie problemy regionu, paradoksalnie staje się też jego nadzieją, szansą na transformację. Skoro wcześniej było Zagłębie węglowe, to teraz może być Zagłębie rokitnikowe.
A jakie ma to znaczenie dla lokalnej społeczności?
Duża część mieszkańców przeciwstawia się nowym kopalniom. Pod znakiem zapytania stoją odkrywka Dęby Szlacheckie i Ościsłowo. Trzeba wspomnieć, że eksploatacja nowych terenów wydobywczych wiąże się z wysiedlaniem całych miejscowości. Mieszkańcy wprawdzie dostają odszkodowania, ale nie da się już odtworzyć relacji międzyludzkich, sąsiedzkich. Jeśli jesteś rolnikiem, a odkrywka zatrzyma się tuż przy twoim polu, to wiesz, że z roku na rok będziesz mieć coraz gorsze plony. Do Hałdy rokitnikowej zrobiliśmy dodatkową serię z przetworami z owoców: brzoskwiń, gruszek. Pochodzą one z Izabelina w gminie Kleczew, jednej z takich wsi-widmo, w której ostały się jeszcze resztki tamtejszych sadów. Za rok na miejscu tych drzew będzie już odkrywka. Są to więc ostatnie owoce z Izabelina.
Aktywnie uczestniczyłaś również w Szczycie Klimatycznym w Katowicach.
Do Katowic przywiozłam soki z rokitnika, żeby poprzez ich historię opowiadać o problemach Zagłębia konińskiego. Dużo mówi się o Śląsku, natomiast mało osób wie o sytuacji w Wielkopolsce wschodniej. Chciałam więc zorganizować gdzieś swoje stoisko, i choć na terenie Szczytu nie było to już możliwe, miejsce znalazło się w pawilonie Dobry Klimat organizowanym przez Urząd Miejski w Katowicach. W zamyśle miało ono promować ekologiczny styl życia. Pomyślałam, że produkt regionalny będzie pasować idealnie do konwencji. Na tę okazję przygotowałam specjalne słoiki – każdy z nich zaopatrzony został w etykiety ze zdjęciami miejsc z okolic odkrywek: wysychających jezior czy martwego lasu wraz z wyjaśnieniem takiego stanu rzeczy.
Uświadomiłam sobie, jak sztuczne jest wyznaczanie granic państw i określanie obcym kogoś, kto migruje do nas z innego kontynentu z powodu zmian klimatycznych. W tej perspektywie mieszkańcom podkonińskich wsi bliżej jest do mieszkańców zdegradowanych terenów delty Nigru niż do prezesów konińskiego Ze-Paku. Jedyne granice jakie mamy to granice klasowe, a nie geograficzne.
Dobry Klimat nie okazał się jednak sprzyjający dla rokitnika…
Współpraca z pawilonem Dobry Klimat nie została zrealizowana. Już po instalacji stoiska okazało się, że organizatorzy wynajęli tę przestrzeń również Lasom Państwowym, Ministerstwu Środowiska i Jastrzębskiej Spółce Węglowej, która zorganizowała tam warsztaty dla dzieci. Dystrybuowano podczas nich książeczki pod tytułem Czy wyobrażasz sobie świat bez węgla?, można było się dowiedzieć, że koks jest paliwem ekologicznym. Zdecydowałam, że rokitnik nie może znaleźć się w takim towarzystwie – też z obawy przed różnego typu manipulacjami, które mogłyby negatywnie wpłynąć na przesłanie projektu. Przeniosłam moje stoisko gdzie indziej i zrezygnowałam ze współpracy z pawilonem – oraz poinformowałam o sytuacji lokalne media. Ostatecznie wyszło to mi na dobre. Powstało nomadyczne stoisko, które pojawiło się przy galerii Rondo Sztuki i w przestrzeni Climate Hubu. Udało mi się też przemycić kilka soków na teren samej konferencji i urządzić w środku mały kramik i degustację. Mobilna forma sprzyjała rozmowom z osobami z różnych środowisk i krajów: politykami, aktywistami czy zwykłymi przechodniami. Okazało się, że regiony węglowe leżące na różnych kontynentach dotykają podobne problemy i wyzwania. Uświadomiłam sobie, jak sztuczne jest wyznaczanie granic państw i określanie obcym kogoś, kto migruje do nas z innego kontynentu z powodu zmian klimatycznych. W tej perspektywie mieszkańcom podkonińskich wsi bliżej jest do mieszkańców zdegradowanych terenów delty Nigru niż do prezesów konińskiego Ze-Paku. Jedyne granice jakie mamy to granice klasowe, a nie geograficzne. W każdym miejscu świata skutki kryzysu klimatycznego odczują najdotkliwiej przedstawiciele grup najmniej uprzywilejowanych.
Gdzie dla artystów jest miejsce na tego typu wydarzeniach?
Wydaje mi się, że to miejsce jest, ale poza oficjalnym programem – dzięki temu w trakcie Szczytu można było obejrzeć różne wystawy krytycznie podejmujące kwestie zmian klimatycznych (warto wspomnieć chociażby Najpiękniejszą katastrofę w bytomskiej Kronice czy Mgłę w Galerii Szarej). Inaczej łatwo stać się ofiarą różnych manipulacji wizerunkowych, artwashingu. W mediach szerokim echem odbyła się „węglowa” ekspozycja śląskich designerów w pawilonie Dobry Klimat. Pojawiła się tam między innymi Sadza Soap, mydło z węgla. To projekt Marty Frank, z którą studiowałam na poznańskim UAP-ie. W zamierzeniu nie miał on w sobie ani krzty fanatyzmu węglowego, miał pokazać alternatywne metody wykorzystania tego surowca. Czytałam go zawsze jako projekt o transformacji, natomiast w Katowicach został przedstawiony – w kontekście narracji polskich polityków i wszechobecnego lobby energetycznego – jako umacnianie polskiej tożsamości węglowej, promowania absurdalnej idei ekologicznego węgla. Przynajmniej tak było to odczytywane przez ludzi z zewnątrz, którzy nie znają regionalnego kontekstu. Na tym przykładzie widać, jak łatwo jest przeinaczyć wymowę pracy.
Ostatnio dużo zajmuję się tematem roślin i właściwie to one stały się moim medium. Szczególnie zajmują mnie gatunki „śmieciowe”: z jednej strony to ciekawe, jak odnajdują się w zdegradowanym przez człowieka środowisku, co badam w projekcie Center For Living Things; z drugiej są w jakimś sensie przekaźnikiem historii osób zamieszkujących tereny poprzemysłowe, jak w projekcie Rozkwit czy Hałda rokitnikowa.
Mimo że twoim punktem wyjścia była fotografia, dziś zajmujesz się raczej działaniami interwencyjnymi.
Nie nazwałabym moich działań interwencyjnymi. Interwencyjność kojarzy mi się z szybkimi, reakcyjnymi działaniami, ja najlepiej czuję się w projektach długoterminowych. Dopiero z czasem ujawnić się może szersze spektrum danego problemu – w moich pracach zajmuje się tak kompleksowymi zagadnieniami jak nadprodukcja towarów, degradacja środowiska, zmiany klimatyczne. Staram się szukać wobec nich alternatyw, proponować rozwiązania, przekładając zjawiska globalne na mikroskalę. Wolę mówić o śmieciach w leśnych rowach pod Biłgorajem niż o pacyficznej plamie śmieci – chociaż to objawy tego samego globalnego problemu. Fotografia stała się dla mnie zbyt ograniczoną formą wyrazu. Ostatnio dużo zajmuję się tematem roślin i właściwie to one stały się moim medium. Szczególnie zajmują mnie gatunki „śmieciowe”: z jednej strony to ciekawe, jak odnajdują się w zdegradowanym przez człowieka środowisku, co badam w projekcie Center for Living Things; z drugiej są w jakimś sensie przekaźnikiem historii osób zamieszkujących tereny poprzemysłowe, jak w Rozkwicie czy Hałdzie rokitnikowej.
Ostatnio w Polsce te dwa pola – aktywizmu i sztuki – często się łączą.
Dziś trudno już zachować obojętność wobec narastających zagrożeń. Związana jestem główne z ruchami ekologicznymi, i widzę, że włącza się w nie coraz więcej artystów. Przy okazji protestów, takich jak na przykład Strajk dla Ziemi, tworzą się sekcje artywistyczne. Pojawiają się tam osoby z różnych środowisk, niekoniecznie związane ze światem sztuki. Tak zrealizowaliśmy już warsztaty z robienia transparentów, pisania protest songów czy filmiki do social media. To bardzo otwierające. W działaniach kolektywnych wytwarza się też zupełnie inna energia niż przy pracy nad indywidualnym projektem – kwestie autorstwa schodzą na drugi plan, najważniejsza jest walka o realizację celu. Co więcej, narzędzia, którymi posługują się artyści, są w tej walce bardzo skuteczne. Jednak wciąż brakuje mi inicjatyw, które łączyłyby refleksję nad współczesnymi problemami społecznymi i politycznymi w kontekście kryzysu klimatycznego. Być może nadchodzący Rok Antyfaszystowski jest dobrą okazją, aby te tematy wreszcie się spotkały.
Czy zwrot ekologiczny w sztuce już nadszedł?
Nadchodzi. Widać to chociażby po tegorocznych programach polskich instytucji, ja sama biorę udział w czterech dużych wystawach podejmujących problematykę antropocenu. Zastanawiam się, jaką przyjmie formułę – czy będzie to raczej teoretyczne przepracowanie tej kwestii, czy może wezwanie do działania? Takie aktywistyczne podejście jest mi zresztą coraz bliższe. Katastrofa klimatyczna to nie sezonowa moda. Tylko głębokie zmiany systemowe, włącznie z dekonstrukcją kapitalizmu, mogą uchronić nas przed końcem. Rolą artystów jest dziś zaproponowanie nowej wizji świata.
Pracujesz krytycznie, ale jesteś też związana z galerią komercyjną. Jak wygląda relacja artywizmu z rynkiem?
Szczerze mówiąc, nie stanowi to dla mnie problemu. Sam lokal_30 również realizuje program krytyczny, w ubiegłym roku odbywało się tam cykliczne seminarium feministyczne, galeria aktywnie angażuje się też w działania proekologiczne. Choć mimo wszystko mam nadzieję, że w Polsce nie będzie jak na Węgrzech, gdzie prywatne galerie musiały przejąć rolę instytucji państwowych, dziś zbyt upolitycznionych. Z czym innym jednak wiąże się świadome uczestnictwo w rynku sztuki. Ostatnio na targach Szron pojawiłam się wraz z rokitnikiem. Każdy ze słoików z przetworami został sygnowany, a ich cena wzrosła trzykrotnie. Z produktu spożywczego przeobraziły się w pracę artystyczną. Jeśli występuję w takim kontekście, to właściwie czemu nie wykorzystać tego do własnych celów? Dochód i tak poszedł na dalsze rozwijanie projektu w regionie… Jednym z moich marzeń jest to, żeby znaleźć kawałek spalonej plastiko-lawy powstałej po pożarze wysypiska śmieci w Polsce. Ostatnio jest ich całkiem sporo, bo Polska stała się głównym odbiorcą odpadów z UE – przez dziurawe prawo śmieciowe właściciele wysypisk dorabiają się fortun i jednocześnie trują nas toksynami, które wydzielają się w czasie pożaru. Tak więc wyciągam sobie taki kawałek lawy z wysypiska i sprzedaję potem na przykład do Belgii, z której wcześniej te śmieci do nas przyleciały. Ale już jako rzeźbę do kolekcji. W tym obiekcie łączyłoby się całe skomplikowanie, uwikłanie świata sztuki w kapitalizm, jego paradoksy.
Diana Lelonek zaprasza wszystkich Czytelników „Szumu” do przyłączenia się do Strajku dla Ziemi. 15 lutego spotykamy się na Karnawale dla Klimatu pod Sejmem!