Jestem wizjonerem. Rozmowa z Tomkiem Pawłowskim
Jak zmieniało się pole sztuki przez minione 30 lat? Na pytanie to spróbujemy odpowiedzieć w cyklu rozmów Od wyborów do wyborów. Tytułowe „od do” rozumiemy dwojako: od roku 1989 do 2019, ale również od tegorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego do wyborów parlamentarnych. Dlatego nasze rozmowy będą dotyczyć zarówno kwestii generalnych, jak i sytuacji aktualnej. Jak wyglądała transformacja w polu sztuki? Co udało się zrobić? Co było porażką? Jak sformułować artystyczną odpowiedź na sytuację polityczną? I pytanie najtrudniejsze: co w obszarze sztuki jest dziś naprawdę ważne?
Rozmowy z cyklu Od wyborów do wyborów będą ukazywać się w weekendowych wydaniach „Szumu” co tydzień aż do przedwyborczego piątku 11 października.
Nie jest łatwo cię zgooglować, masz bardzo popularną kombinację imienia i nazwiska. Jednak po dodaniu słowa „sztuka” wyników jest już mnóstwo. Kwestie klasowe, queer, wodzirejka, seniorzy, Galeria Sandra, Triennale Młodych w Orońsku, dyskoteki, Tydzień Radykalnej Obfitości, gotowanie, feminizm, parady równości, performanse, oprowadzania, wystawy, Muzealne Biuro Wycieczkowe… Niezły urobek, a jeszcze wczoraj cię tu nie było.
Intersekcjonalna akceleracja.
Ile masz lat?
24.
Wykształcenie?
Średnie.
Ale studiowałeś?
Tak, próbowałem. Najpierw historię sztuki na MISH-u na UW, a później kuratorstwo i teorię sztuki na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu.
Zrezygnowałeś?
Pochłonął mnie świat. Tzw. syndrom pierwszego roku w Warszawie. Przyjechałem z Kuźnicy, to taka miejscowość na Grodzieńszczyźnie, przy granicy z Białorusią – i wpadłem w wir imprez i wernisaży. Byłem bardzo aktywnym uczestnikiem wszelkich wydarzeń okołoartystycznych. I wyleciałem. Miałem zamiar znowu aplikować na MISH, ale i do was, na Wydział Zarządzania Kulturą Wizualną. Niestety nie ogarnąłem się z papierami, zgubiłem dokumenty, i zostało mi kuratorstwo na UAP-ie, które właśnie się otwierało i można było zdawać we wrześniu. Tym razem zdążyłem i tak trafiłem do Poznania. Zaliczyłem pierwszy rok, ale zacząłem już robić swoje rzeczy. Bardzo intensywnie. Przerwałem studia. Można powiedzieć, że wybrałem praktykę.
Zamierzasz wrócić na studia?
Tak. Jednak bez licencjatu ciężko będzie mi znaleźć porządną pracę.
Jak w ogóle zetknąłeś się ze sztuką?
Uczyłem się w liceum w Białymstoku, zresztą w klasie matematycznej. Tam z rodzeństwem chodziliśmy na wszystkie imprezy kulturalne, na co tylko się dało. Między innymi do Galerii Arsenał. Można powiedzieć, że to tam odbył się mój debiut kuratorski w 2012 roku. Razem z moim bratem bliźniakiem Piotrkiem wymyśliliśmy sobie, że chcielibyśmy zorganizować pokazy filmów w starym PKS-ie. Mieliśmy po 16 lat. I uznaliśmy, że potrzebujemy wsparcia jakiejś instytucji. Poszliśmy więc do Arsenału, do Moniki Szewczyk. Mieliśmy farta, że akurat była w gabinecie i chciała z nami rozmawiać.
W moich projektach prekarność, bieda, czyli moje codzienne doświadczenia, zawsze są podskórnie obecne. Wspieranie się, relacje koleżeńskie, przyjaźnie – są sposobem na poradzenie sobie z sytuacją ekonomiczną, w jakiej znalazło się wiele młodych osób z pola sztuki. Doświadczenie biedy jest łatwiejsze, kiedy je z kimś dzielisz.
Zgodziła się?
Tak, tylko powiedziała, że muszą to być filmy związane z programem galerii. To było dla nas kompletnie obce, ale podjęliśmy się tego. Zrobiliśmy coś w rodzaju riserczu, znaleźliśmy stary, nieużywany autobus, i w ten sposób zorganizowaliśmy serię pokazów filmowych o nazwie Kino autobusowe. Były filmy Karola Radziszewskiego, animacje Antonisza, film o Leonie Tarasewiczu. To była w zasadzie praca kuratorska, chociaż wtedy tego jeszcze nie wiedziałem. Później zacząłem udzielać się w Arsenale jako wolontariusz, poznawać artystów, oglądać wystawy – kontakt z tą galerią mnie ukształtował. Pamiętam na przykład performans Wojtka Bąkowskiego z jakiejś nocy muzeów. Był taki dziwny… A potem jeszcze okazało się, że to ten sam Wojtek Bąkowski, który jest w zespole Niwea, którego wówczas się słuchało. Teraz jestem od takich poetyk daleko, ale wtedy zrobiło to na mnie wielkie wrażenie.
I wtedy zdecydowałeś się na studia w tej dziedzinie?
Najpierw zrobiłem olimpiadę z historii sztuki. Dobrze mi poszło i wybrałem MISH. A w zasadzie życie artystyczne stolicy.
Jaka była twoja pierwsza „poważna” wystawa?
Dostałem się na staż w Fundacji In Situ, przy festiwalu Konteksty. Byłem kwatermistrzem: witałem gości, przydzielałem miejsca do spania. W pewnym momencie zwolnił się jeden domek i postanowiłem zrobić w nim wystawę. Nazywała się Przyloty, odloty, podróże – tak jak plik Excela, na którym pracowaliśmy. I była o podróżach. Zaprosiłem kilkoro artystów, którzy brali udział w Kontekstach – Karolinę Bregułę, Kubę Bąkowskiego, Justynę Łoś, Marcina Polaka, Magdalenę Kitę. Zrobiłem też wtedy One minute show – serię jednominutowych performansów. Później powtórzyłem to w Warszawie ze studentami pracowni Mirosława Bałki, w Poligonie, pop-upowej przestrzeni prowadzonej przez duet Matosek/Niezgoda. To było tuż przed przeprowadzką do Poznania.
Ale znowu nie studiowałeś, tylko kuratorowałeś. Co?
Sytuacje.
Jakie?
Z moją przyjaciółką Dominiką Święcicką zainaugurowałem efemeryczną inicjatywę Kółko Studenckie „Stary Browar”. To była nasza reaserch group – szukaliśmy zabytkowych, peryferyjnych pubów z tanim piwkiem. Połączenie studencoru, bohemiarskich klisz, piwka i poznańskości … takie tam.Trudno nazwać to projektem, raczej praktyką życiową. Mieliśmy też plener w poznańskich Żabkach, bo w Poznaniu jest mnóstwo Żabek. Dzieliliśmy się na grupy, rozchodziliśmy na godzinę, a każda grupa musiała znaleźć jak najwięcej Żabek. Bez telefonów! Dowodem były paragony, które są jedyną dokumentacją tej akcji. Kto przegrywał, ten stawiał piwo. Wcześniej, w styczniu 2016 roku, zrobiłem z duetem Polen Performance, z którym blisko współpracowałem, performans na Snapchacie. To było w święto Trzech Króli, Justyna Łoś i Mikołaj Sobczak stworzyli orszak i chodzili z kolędą po warszawskich ulicach, odwiedzali mieszkania, ale również warszawskie instytucje i galerie, a to wszystko było transmitowane przez Snapchat. Puenta była taka, że to tzw. zwykli ludzie chętnie przyjmowali młodych perfomerów i ich przesłanie, a w instytucjach nie było dla nich miejsca lub okazji. Performans można było wyświetlić tylko raz, a po 24 godzinach w ogóle zniknął. Jak dziś Instastory. Ale przede wszystkim zacząłem wtedy działać w mieszkaniu, które wynajmowałem od Agaty Michowskiej i Wojtka Łazarczyka, i w którym strasznie się zakisiłem. Pokój przejąłem po Tomku Koszewniku, moim koledze z Białegostoku, a mieszkały ze mną na początku Maria Stożek i Justyna Kisielewska. Organizowałem tam permanentny program wydarzeń artystycznych i mikro-rezydencji.
Na przykład?
W 2016 roku w dzień babci zrobiliśmy wystawę Babcia w sztuce – pokaz filmów z motywem babci, z otwartych baz filmowych typu Filmoteka czy Otwarta Zachęta, ale i z pracami zebranymi od artystów. Jak się okazuje, relacja z babcią jest bardzo ważna – od Zbigniewa Libery do Karola Radziszewskiego. Był też film Gosi Goliszewskiej Ubierz mnie. I Antonisz, gdzie głos podkłada babcia. Mikołaj Tracz przyniósł słuchowisko radiowe, w którym jego dziadek, redaktor „Głosu Wielkopolskiego” przekonuje, że to on wpadł na pomysł, żeby świętować Dzień Babci 21 stycznia. Zrobił nawet na ten temat plebiscyt. Potem z Gosią Goliszewską i Marią Szydłowską zrobiłem wystawę o miłości i wieczorek poetycki – nazywało się to Stworzone do miłości. W następnym sezonie, od jesieni, jak wprowadzili się do mnie Dominika Święcicka i Szymon Wildstein, zacząłem traktować mieszkanie jako przestrzeń mikro-rezydencji. Zapraszałem różne osoby na kilka dni, a ich pobytowi towarzyszyły rozmaite wydarzenia: prezentacje, wykłady, była też jedna wystawa – Kawka? O niedzielnym piciu kawki. Pokazywaliśmy prace Zuzanny Bartoszek, Agnieszki Grodzińskiej, moich współlokatorek, ale i Dominiki Olszowy, która wtedy po raz pierwszy pokazała animację Dzień dobry z motywem kawy.
Czyli to ty sprowokowałeś motyw kawy u Olszowy!
Raczej miałem intuicję, że ten motyw jest jej bliski… Jednak Kawka? pokazała, że wystawy w mieszkaniu się nie sprawdzają – trzeba sprzątać, pakować, przestawiać meble, aranżować. Więc ostatecznie stanęło na tym, że organizujemy spotkania. Wykłady, performansy, wspólne posiłki, libacje.
Kto miał u was prezentacje?
Między innymi Tymon Nogalski, Justyna Górowska, Alicja Wysocka, Karol Komorowski, Arek Półtorak, Natalia Sielewicz, która prosto z wystawy na Open’erze przyjechała z wykładem o wystawie Chuliganki. Z Dawidem Radziszewskim zrobiliśmy za to jedyne spotkanie poza mieszkaniem – w dawnej Galerii Pies, o historii galerii. Trwało to dwa lata, skończyło się w zeszłym roku, w czerwcu. W międzyczasie robiłem już dużo innych rzeczy. Wiesz, jestem wizjonerem…
No dobrze, wszystko to brzmi niezwykle atrakcyjnie: piwko, Żabka, babcia, kawka… Chciałbym to jednak jakoś sproblematyzować. Jaka myśl spaja te wszystkie działania? Jakiego rodzaju projekt za tym stoi, jaka idea? O czym to jest?
Działam intuicyjnie. Jak już ustaliliśmy, jestem średnio wykształcony, więc brakuje mi aparatu teoretycznego. Ale mam takie trzy określenia, które sobie wymyśliłem, które można nazwać moimi ramami: praktyki kolektywne [collective practices], polityki przyjaźni [politics of friendship] i rozrywka krytyczna [critical entertaiment]. Często też mówię, że animuję sytuacje grupowego doświadczenia.
Nie mam szans na emeryturę. Nie mam na kogo głosować. Odkąd pamiętam, wszystko rozgrywa się między tymi samymi ludźmi. W mikrowspólnotach, które tworzę, jest przynamniej bezpiecznie, miło, może nawet zbyt miło. Trudno mi wyobrazić sobie alternatywę na poziomie systemowym, więc tworzę własne.
Rzeczywiście, celne. Ale jaki jest sens tych działań?
Bycie razem jest niezwykle ważne i wynika z szerszej sytuacji – w polu sztuki, w przestrzeni publicznej, ale także na rynku pracy. W moich projektach prekarność, bieda, czyli moje codzienne doświadczenia, zawsze są podskórnie obecne. Wspieranie się, relacje koleżeńskie, przyjaźnie – są sposobem na poradzenie sobie z sytuacją ekonomiczną, w jakiej znalazło się wiele młodych osób z pola sztuki. Doświadczenie biedy jest łatwiejsze, kiedy je z kimś dzielisz. Żeby utrzymać się z kuratorstwa, musiałbym robić jedną wystawę w miesiącu i do tego jeszcze coś – teksty, wystąpienia itd. Tak się nie da – po prostu nie jest możliwe robienie dobrej wystawy co miesiąc. A mówimy nie tylko o mnie. Nie ma tylu pomysłów, nie ma tyle instytucji. Konieczność dodatkowej pracy zarobkowej, self-managment, nieustannie aplikowanie, praca nad widzialnością – to powszechne doświadczenie mojego pokolenia.
Z czego się utrzymujesz?
Z wystaw, projektów, oprowadzań, dorywczych prac fizycznych, trochę pomaga mi mama, ale staram się to minimalizować, bo nie pochodzę z bogatej rodziny. W tym roku, oprócz kilku wystaw i pracy dla instytucji, rozładowywałem Coca-Colę, skręcałem rowery w Decathlonie, jeździłem na inwentaryzacje po Kauflandach w całej Wielkopolsce, sprawdzałem bilety na Targach Poznańskich lub pilnowałem wystawy. Survival.
Polski świat sztuki 2019 roku jest z jednej strony rozwinięty, dający dużo doraźnych możliwości, ale z drugiej nasycony. Wydaje się, że czas budowy się skończył. Jak postrzegasz tę ewolucję – od transformacji do dziś?
Czasem sobie myślę, że rozwój pola sztuki i nowego systemu społeczno-gospodarczego przebiegał według tych samych trajektorii: te same nastroje, aspiracje, dziki gen przedsiębiorczości i potrzeba budowania czegoś wielkiego… Badaliśmy to przy okazji Triennale Młodych w Orońsku, bo geneza triennale jest właśnie taka. Pierwsze powstało w 1993 roku, jako impreza, która wprowadziła termin „młodej sztuki” do obiegu i przez lata definiowała się jako trampolina do sukcesu. I rzeczywiście, wielu artystów się na tej trampolinie wybiło. To samo dotyczy pola instytucjonalnego: osoby, które je budowały, nadal zajmują w tej sieci ważne miejsca. Oczywiście powstała dobra infrastruktura, ale jej głównymi beneficjentami są ci, którzy ją współtworzyli. Trochę jak politycy AWS-u, którzy rządzą do dzisiaj, choć system partyjny od tamtego czasu się sprofesjonalizował. Albo jak z disco polo, które było muzyką chodnikową, a stało się wielkim przemysłem – tylko gwiazdy ciągle są te same. Wiem, bo trochę disco polo się interesuję. Oczywiście patrzę na lata 90. retronostalgicznie, ale muszę się z ich pokłosiem, z tym co się wówczas zaczęło kształtować, mierzyć. Nie mam szans na emeryturę. Nie mam na kogo głosować. Odkąd pamiętam, wszystko rozgrywa się między tymi samymi ludźmi. W mikrowspólnotach, które tworzę, jest przynamniej bezpiecznie, miło, może nawet zbyt miło. Trudno mi wyobrazić sobie alternatywę na poziomie systemowym, więc tworzę własne.
Jak w takim razie postrzegasz przełom roku 1989? Czy z tą datą wiążą się dla ciebie jakieś emocje?
Wiesz, nie jestem zbyt biegły w historii.
Rozumiem. A wejście do Unii Europejskiej?
Miałem wtedy 9 lat. Dorastałem bez świadomości, że dokonuje się jakaś zmiana. A jak dorosłem, to już się dokonała. Trudno więc dostrzec mi różnicę.
A jak jest teraz? Należałoby coś zmienić, czy raczej starać się dołączyć do systemu?
Na pewno warto tę sytuację komentować, zadawać pytania, i to staram się robić. Jak w tym performansie Polen Performance, w Orońsku czy na wystawie Śmiechu warte w Zonie Sztuki Aktualnej, która wyśmiewała zjawisko konkursów. Kiedyś myślałem, że to jest krytyka instytucjonalna, i że będzie skuteczna. Ale po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że to tylko hasło, które może i trochę nasyca te projekty, ale wcale nie działa jako narzędzie krytyczne. Myślę, że za pomocą tych wystaw oswajałem się z pewnymi mechanizmami i relacjami, poznawałem je i internalizowałem – a nie radykalnie je krytykowałem. Nie chciałem zmieniać status quo, tylko je naszkicować i przyjrzeć mu się.
Coraz ważniejsze są artystki, współpraca z nimi, to jest rodzaj mojej deklaracji programowej. Dlatego w tym roku skupiam się przede wszystkim na rocznym programie zreaktywowanej Galerii Sandra i wzmacnianiu artystek.
A czy jakąkolwiek opcją jest rynek?
Nie. Mam dziurawe kieszenie.
Dwadzieścia lat temu rynek był projektem modernizacyjnym, odpowiedzią na syf sfery publicznej, obskurantyzm elit, ignorancję mediów. Dawał swobodę. Czym jest teraz?
Dla mnie w ogóle nie jest horyzontem. Nie uczestniczę w tym świecie. Moim punktem odniesienia są raczej lata 80., Kultura Zrzuty, model oddolnej samoorganizacji i wyobrażenie przedrynkowego świata. Jeżeli duch tamtej sceny wraca – a chyba wraca – to właśnie z powodu sytuacji ekonomicznej mojego pokolenia i pewnego przesytu instytucjonalno-rynkowego, ogólnej blazy. W tej fali wybijają się takie grupy i środowiska jak Potencja, Dom Mody Limanka czy w nieco inny sposób, bo żerujący na instytucjach, Kem. Ja również staram się tworzyć kontrpubliczności, mikrowspólnoty, łączyć sztukę z praktyką życiową. No i działać w nieoczywistych przestrzeniach, np. w prywatnymi mieszkaniu czy wychodzić na miasto. Dzisiaj też nie ma jednego środowiska młodej sztuki, wszystko jest rozproszone, rozrzucone. Trochę jak wtedy. Rynek to przy tym kosmos.
W lipcu zorganizowaliśmy wycieczkę na pierwszy Marsz Równości w Białymstoku. Zrobiliśmy ją, bo od pewnego czasu jestem przygnieciony wzrostem nastrojów homofobicznych w przestrzeni publicznej. Reakcja samorządów na podpisanie przez Rafała Trzaskowskiego Karty LGBT+ mnie autentycznie przeraża – kolejne województwa ogłaszają strefy wolne od LGBT…
Co robisz teraz? Co jest ważne?
Coraz ważniejsze są artystki, współpraca z nimi, to jest rodzaj mojej deklaracji programowej. Dlatego w tym roku skupiam się przede wszystkim na rocznym programie zreaktywowanej Galerii Sandra i wzmacnianiu artystek. Ten statement rozpocząłem wystawą Przyjaźni moc w lokalu_30, z 2017 roku, która łączyła dwa wątki – wspólnoty i właśnie perspektywy kobiecej. To był hołd dla wszystkich moich sióstr i przyjaciółek, wystawa ezo, mistyczna, o energii przyjaźni… Ale dotyczyła także alternatywnych modeli produkcji sztuki, innych niż w instytucjach czy akademiach. Często podejmuję z kimś współpracę impulsywnie, tylko dlatego, że lubię daną osobę. Wystarczającym powodem zrobienia wspólnego projektu jest chęć zacieśniania relacji, budowania przyjaźni, wsparcia kogoś, towarzyszenia mu. Ale akurat Przyjaźni moc była wystawą bardzo przemyślaną, może nawet koniunkturalną – w takim sensie, że wiedziałem, że w tym miejscu i w tym czasie zaskoczy.
I zaskoczyła?
Tak, to był dla mnie przełom. Pierwsza wystawa w Warszawie, w znanej galerii, z sukcesem frekwencyjnym, nawet z sensowną ramą teoretyczną. Dopiero wtedy zyskałem widzialność.
A czym jest Muzealne Biuro Wycieczkowe?
Początkowo to była odpowiedź na zaproszenie mnie i mojego partnera Rafała Żarskiego do galerii Obrońców Stalingradu 17 w Szczecinie. Mieliśmy zrobić projekt na noc muzeum, tzw. event specific. Więc otworzyliśmy to biuro na jeden wieczór – doradzaliśmy ludziom, gdzie warto pójść, wymyślaliśmy trasy, był też poczęstunek, wieczorek poetycki – o, coś takiego. Mocno inspirowaliśmy się biurami podróży z lat 90. i doszliśmy do wniosku, że moglibyśmy połączyć przyjemne z pożytecznem, to znaczy razem podróżować, spędzać czas, a jednocześnie zarabiać. I przez pewien czas rzeczywiście działaliśmy jak quasi-firma, na zaproszenie do wystaw i projektów świadczyliśmy usługi wycieczkowe.
Jak się skończyło?
Jak nieudany rodzinny biznes z lat 90. Ale w lipcu zorganizowaliśmy wycieczkę na pierwszy Marsz Równości w Białymstoku. Zrobiliśmy ją, bo od pewnego czasu jestem przygnieciony wzrostem nastrojów homofobicznych w przestrzeni publicznej. Reakcja samorządów na podpisanie przez Rafała Trzaskowskiego Karty LGBT+ mnie autentycznie przeraża – kolejne województwa ogłaszają strefy wolne od LGBT… Do tego nasilenie szczucia w mediach, samobójstwo trans-aktywistki Milo Mazurkiewicz. Wtedy coś we mnie pękło. Nigdy wcześniej aż tak nie przejmowałem się homofobią, wiesz, chodziłem w pierścionkach, pomalowane paznokcie, queer, fashion, pełen luz. Teraz od kilku miesięcy żyję w strachu, jestem spięty, nawet w dużym mieście. Na szczęście równolegle organizuje się opór, marsz w Białymstoku jest jego elementem, chociaż strasznie się go bałem – poniekąd słusznie. I właśnie dlatego tam byłem. Bo nie chcę żyć w strachu.
Przekładasz to jakoś na praktykę kuratorską?
Nie, ale potrzeba kreowania bezpiecznych przestrzeni, enklaw się z tym wiąże. Sam świat sztuki jest taką bezpieczną przestrzenią. Kiedy próbuję opowiadać rodzinie, czym się zajmuję, o co chodzi z tą sztuką, to zawsze mówię, że to jest osobne uniwersum, przestrzeń innego przeżywania świata.
I również dlatego nie ma powodu z tym światem walczyć?
Tak. Potrzeba praktykowania solidarności, wspierania się, jest potrzebna i w polu sztuki, i w Polsce. Zawsze i wszędzie. Życie to są chwile… Wspierajmy się… Przyjaźni moc…
Co teraz? Jakie masz plany?
Wakacyjny program Galerii Sandra i występ na Festiwalu Czterech Kultur w Łodzi. Zaraz po tym, we wrześniu, jadę na What Could/Should Curating Do? w Belgradzie, dość intensywny, trzymiesięczny kurs kuratorski. Mówię sobie, że na razie to jest moja edukacja. Wracam w grudniu z serią wykładów o praktykach kolektywnych. Będę teoretyczką. Będę mówić o politykach przyjaźni! Politics of friendship. Trzeba mieć brand.
Wszystkie rozmowy z cyklu „Od wyborów do wyborów” do przeczytania na stronie: www.magazynszum.pl/owdw.
Jakub Banasiak – historyk i krytyk sztuki, czasami kurator. Adiunkt na Wydziale Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich warszawskiej ASP. Redaktor naczelny magazynu krytyczno-artystycznego „Szum” (z Karoliną Plintą), członek zespołu redakcyjnego rocznika „Miejsce”. Ostatnio opublikował monografię Proteuszowe czasy. Rozpad państwowego systemu sztuki 1982–1993 (2020).
Więcej