Jestem w stanie z nimi żyć. Rozmowa z Agatą Słowak
Joanna Ruszczyk: Chciałaś przełożyć naszą rozmowę.
Agata Słowak: Tak mam, że jestem bardzo do wewnątrz i każde takie spotkanie mnie okropnie stresuje. Po tak długiej przerwie pandemicznej odwykłam od opowiadania o swojej sztuce, trudne jest to przejście z trybu malowania do trybu mówienia.
Rozumiem, że ostatni rok to czas malowania?
Każdego roku zima mi sprzyja w niewychodzeniu. Siedzę w pracowni, codziennie w tym samym ubraniu. To jest bardzo intymne, kiedy pracuję. Nie chcę, żeby ktoś mnie widział. Spotkania są dla mnie trudne.
Prawa kobiet to dla ciebie ważny temat. Bierzesz udział w protestach Strajku Kobiet?
Tak, choć nie we wszystkich mam możliwość uczestniczyć fizycznie. Ja te tematy podejmowałam jeszcze przed największym protestem, przed najgorszymi zmianami. Mnie te tematy dotykały z innych stron. Obrazy mają uniwersalny wydźwięk, ale staram się przemycać osobiste sprawy. Moja walka z patriarchatem polegała na tym, że ja wywodzę się z rodziny, która jest w pewnym sensie taka, jak aktualna władza. Od początku miałam się przeciw czemu buntować. Najpierw wobec tego patriarchalnego klimatu rodziny, a potem na studiach. Nie wiem, na ile znasz sytuację na Akademii Sztuk Pięknych, ale jest tam konserwatywnie.
Fundacja Katarzyny Kozyry wydała raport „Marne szanse na awanse? Raport z badania na temat obecności kobiet na uczelniach artystycznych w Polsce”. Tylko 22% kadry profesorskiej to kobiety.
Jak studiowałam, tak było. Na malarstwie najważniejsze są pracownie mistrzowskie i one były osadzone przez mężczyzn. Kojarzę jedną panią profesor od głównych przedmiotów, jedną od specjalizacji i jedną asystentkę. Tyle na cały wydział.
Rodzina katolicka?
Totalnie katolicka. Moja mama miała być zakonnicą tuż przed tym, jak poznała tatę. W każdą niedzielę chodziłam do kościoła.
W moim dyplomie fotel ginekologiczny był w centrum, w scenerii z sianem, sugerując, że to sytuacja niebezpieczna dla kobiet, które muszą sobie radzić, nawet w złych, nieoczywistych warunkach. Ta instalacja wskazywała na skrobanki piwniczne.
Teraz nie jesteś praktykująca, rozumiem. A wierząca?
Nie, już od wielu lat. Ale też nie jest tak, że to krytykuję. Nic nie jest oczywiste. Im dłużej o tym myślę i obserwuję, jest to coraz trudniejsze. Oni są naprawdę świetnymi rodzicami. Ale duża część mojego charakteru wynika z apodyktyczności ojca, który bardzo dogmatycznie podchodzi do kwestii wiary. W pewnym momencie były między nami okropne zgrzyty, co jednocześnie hartowało mój charakter. Z drugiej strony, tuż po podstawówce opuściłam dom i wyjechałam do Kielc, do szkoły plastycznej, której nie było w Busku, gdzie się urodziłam. Zamieszkałam tam w internacie jako jedyna dziewczynka z gimnazjum. Byłam najmłodsza – to było też skokiem dla mnie.
Odważnie.
Z mojej, ale też z ich strony. Rodzice bardzo wierzyli w mój talent, którego najprawdopodobniej jeszcze nie było. Przez cały okres szkoły plastycznej konsekwentnie niszczyłam swoje prace, wiedząc, że są złe i, że chcę robić kolejne – lepsze. Rodzice musieli naprawdę mocno wierzyć w to, że coś z tego będzie. Dzięki determinacji z ich strony mogłam się rozwijać i ten rozwój trwa już 20 lat.
Krytyczna jesteś wobec siebie.
To pozwala się rozwijać. Obserwuję swoje prace. Jak widzisz, że twoje nowe obrazy są lepsze, to starsze cię denerwują. Ale już nauczyłam się ich nie niszczyć.
W którym momencie zbuntowałaś się przeciwko religijności rodziny?
Właśnie w szkole plastycznej. Inaczej wyglądało życie wśród dorastającej artystycznej młodzieży niż w domu, gdzie co niedzielę musiałam iść do kościoła, a jak coś mi się nie podobało, to były nerwy, wręcz agresja. To było wyniszczające, zarówno dla mnie, jak i dla rodziców. Punktem przełomowym i kością niezgody było to, że szalenie się zakochałam w kobiecie. Byłam w drugiej klasie gimnazjum i byłam tego bardzo pewna. Myślałam, że nie może być inaczej. Fascynacja trwała siedem lat. Jednocześnie czułam, że to jest niemożliwe, zakazane. Zrobił się zgrzyt w mojej głowie. To był moment zapalny, wszystko zostało podważone. Szczególnie, że wiedziałam, że nie mogę z rodzicami o tym porozmawiać, a jednocześnie cały czas dostawałam od nich, i wciąż dostaję, wsparcie. W ich świecie porządek istniał i będzie istnieć dalej.
Domyślam się, jakie to było trudne.
Szczególnie, że nigdy z tą dziewczyną nie byłam w związku. Tylko ją kochałam. Ona miała inne kobiety, mieszkała w innym mieście. Wiele decyzji podjęłam pod wpływem tego uczucia, np. studia w Warszawie. Miałam bliżej do Krakowa, ale ona była w Warszawie i myślałam, że to dobra droga, żeby się do niej dobić. Ona skończyła studia, a ja byłam na pierwszym roku. Byłam blisko, ale nie wyszło. Pozostało mi zostawić to gdzieś.
W malarstwie? Stąd miksowanie seksualności, hybrydyczność postaci? Kobiety z penisami?
Wtedy to było dla mnie istotne, żeby mowić o zmianach, np. płci. Pokazywać wprost, oswajać widza, rozbierając postać, którą ktoś na ulicy może wytykać palcami. Żeby ona zaistniała. Żeby obraz mówił, że tak jest, tak może być, jeśli ktoś ma na to ochotę.
Twoja sztuka jest rodzajem manifestu? protestu? Na dyplomie pokazałaś obok malarstwa instalację z uszytych lalek – jedna na fotelu ginekologicznym, płód w szufladzie… Dosłownie o aborcji. Nie bałaś się tej dosłowności?
Dużo czasu minęło, nie chciałabym się skupiać już na tym. Jestem z dyplomu zadowolona, bardzo się z nim utożsamiałam. Był taki, jaka ja wtedy byłam. Wyrzuciłam wszystko z siebie. To było po pierwszym czarnym proteście kilka lat temu. Mieszkałam wtedy na starówce, protest się tam wylewał. Pamiętam, jaki był ścisk. W dyplomie ten fotel ginekologiczny był w centrum, w scenerii z sianem, sugerując, że to sytuacja niebezpieczna dla kobiet, które muszą sobie radzić, nawet w złych, nieoczywistych warunkach. Ta instalacja wskazywała na skrobanki piwniczne. W dyplomie miksowałam różne wątki, skupiałam się też na podziale na płeć kulturową i biologiczną.
I na historii wiedźm, czarownic, ich wykluczeniu.
Wykluczenie jest bardzo istotne. Wynika z moich doświadczeń z okresu dziecięcego. Mam ciemną karnację, ciemne oczy, chodziłam w czarnej bluzie. Czułam się trochę wiedźmiarsko przy innych dzieciach, które z jakiegoś powodu mnie odrzucały. Może dlatego, że moi rodzice wywodzą się ze wsi i można było to odczuć? Nie mieliśmy kasy. Jeździliśmy gorszym samochodem, miałam jedną bluzę. Moi rodzice mają typowe małomiasteczkowe zawody: tata jest tapicerem, a mama pielęgniarką. Teraz żyją na obrzeżu tego miasteczka, mają dom przy lesie i prowadzą małe gospodarstwo.
Bardzo przepracowuję obrazy. Kiedyś inaczej podchodziłam do samej materii malarskiej, malowałam ekspresyjnie jeden obraz na drugim. W połowie dyplomu zaczęłam pracować inaczej, maluję cienką warstwą. Tygodniami, do miesiąca. Dopracowuję.
Rodzice znają twoje obrazy?
Nie przyszli na moją pierwszą wystawę indywidualną poza akademią, która była w rodzinnym Busku. Wystawę, na której jeszcze nie było mocnych motywów, których można użyć do lewackiej walki. Pomyślałam, że skoro nie przyszli, to mogę mówić otwarcie. Dyplom był bardziej dosłowny. Wcześniej przesłałam im portfolio. Największy dramat był przed wystawą, telefonicznie. Ale przepracowali to i zdecydowali się przyjść na dyplom. Nie podobał im się. Ale docenili nakład pracy. Cały czas zachęcają, żeby malowała inne motywy, najchętniej słoneczniki.
Jak trafiłaś na wystawę Farba znaczy krew?
Dzięki Łukaszowi Rondudzie, który był na Wydziale Zarządzania Kulturą i oprowadzał studentów po moim wydziale. Oni mieli być przyszłymi kuratorami, a my prezentowaliśmy swoje prace. Potem Łukasz przekazał moje portfolio Natalii Sielewicz i przyszła tutaj, do mojej pracowni. Już w trakcie trwania wystawy były oprowadzania, m.in. Pauliny Ołowskiej, która stwierdziła, że warto mi pomóc. I tak z Pauliną Ołowską i Natalią Załuską zrobiłyśmy wspólną wystawę w Fundacji Galerii Foksal Płaca za pracę domową. Oczywiście widzę wszystko w czarnych barwach, więc myślałam za każdym razem o tych wystawach, że to taka moja ostatnia.
Więcej w tobie skromności czy niepewności?
Chyba pół na pół. Ja zawsze zakładam, że będzie po prostu źle. Bo może być. I można się przejechać. Ale obrazy, które były na tych wystawach, uważam za całkiem udane. I nawet jestem w stanie z nimi żyć.
Haha. Co to konkretnie znaczy?
Tutaj mam na ścianie kilka obrazów. Te, które widzisz, może nie są najlepsze… Bardzo przepracowuję obrazy. Kiedyś inaczej podchodziłam do samej materii malarskiej, malowałam ekspresyjnie jeden obraz na drugim. W połowie dyplomu zaczęłam pracować inaczej, maluję cienką warstwą. Tygodniami, do miesiąca. Dopracowuję. Ten czas pozwala mi myśleć o konkretnych elementach i tłumaczyć sobie te historie, więc się z nimi zżywam. Ale połowa z nich jest do outu. Są też takie, które lubię i żyją, np. w kolekcjach.
Podchodząc do obrazu zazwyczaj nie wiem, co będzie na płótnie. Lubię żonglować znanymi motywami, które mają już znaczenie, ale fajnie je podważyć.
Mroczne te twoje obrazy. Postacie jak z horroru, brutalność, sado-maso. Co za nimi stoi? Jak powiedziałaś, że opowiadasz osobiste przeżycia, pomyślałam, że przeżyłaś traumę, nadużycie.
Tak, może być jeszcze jakaś historia, ale nie o wszystkim chcę mówić wprost. Miałam doświadczenie, które – wydaje mi się – przepracowałam. Teraz jest u mnie dobrze.
W każdym razie nie jest to związane z rodzicami. Czasami dostaję dziwne mejle od ludzi, którzy interpretują moje malarstwo. Jest mi dziwnie, jak czytam treść mejla bardzo bujną i obślizgłą. Ja nie przeżywam tych motywów aż tak. Nie reaguję na krew, pot i łzy. Pod względem obrzydliwości czy straszności mam przesunięty próg czułości. Nie wiem, skąd to się wzięło. Może po mamie, ona jest pielęgniarką, a może z historii, które mi się zdarzyły w okresie dojrzewania. Farba jest dobrym odniesieniem dla mnie. Były tam malarki, które są po strasznych przeżyciach, ale też takie, które sobie świetnie radzą z codziennością, karierą. To są różne osoby pod względem psychicznym i społecznym. Ciekawe spektrum osobowości. Ja jestem gdzieś pomiędzy.
Sztuka ci pomaga? To rodzaj terapii?
Miałam historie, które po prostu opowiedziałam obrazami i one pozwoliły mi zmienić podejście, np. do jakiejś osoby. Malarstwo jest terapią codzienną. Ja czuję się po prostu najlepiej, kiedy maluję. To jest oderwanie. Podchodząc do obrazu zazwyczaj nie wiem, co będzie na płótnie. Lubię żonglować znanymi motywami, które mają już znaczenie, ale fajnie je podważyć. Często chcę, żeby obraz był straszny, ale jednocześnie zabawny. I staram się go tak prowadzić. Żeby symbolika nie była oczywista, że jak mamy węża, to znaczy, że to zło na obrazie. Np. namalowałam obraz z dwiema kobietami. Jest w nim dużo symboli, biblijnych motywów – jabłko, wąż. Mogę ci go pokazać.
Biblia jest dla ciebie inspiracją?
Nie tak wprost. Ale nasiedziałam się w tych kościołach setki godzin, więc te motywy są obecne. To ten obraz: kobieta w chustce, wieśniaczka, która ma wokół siebie atmosferę niewiedzy, konserwatywna, niby niewinna. Druga jest kusicielką. Ale to noga tej niewinnej przechodzi w węża. Więc może ta niewinność jest czymś złym? To są takie gierki, zadawanie pytań. Może to jabłko nie jest symbolem zła, a życia, w którym ona nie musi harować jako kobieta z niższych wart społecznych?
Jabłko czerwone, nadgryzione. Kojarzy mi się erotycznie.
Tak, jest wątek lesbijski, który jest dla mnie istotny. W czasie pandemii zaczęłam też malować autoportrety. Stałam się swoim własnym modelem. Portretuję też innych ludzi. Często obrazy są listami, lubię zaskakiwać portretowaniem kogoś. Nie wiem, na ile to jest legalne. Czasami, jak jakaś osoba mnie czymś zdenerwuje albo zaintryguje, maluję jej portret i ma niespodziankę. To rodzaj dialogu, listu, zaczepienia, flirtu.
Malujesz siebie jako dojrzałą kobietę.
Słyszałam, że trochę się postarzam. Lubię hybrydyczność. Ostatnio łączę swoją twarz z innym ciałem, np. kobiet z klasycznych obrazów. Podobają mi się te ciała. Inspiracji jest bardzo dużo.
Powtarzałyśmy za Sylvią Federici, że kobiety z niższych warstw są najbardziej eksploatowane. Mój obraz z dwiema kobietami i sianem można odczytać w ten sposób, że jest właśnie o wyzysku kobiet z najniższych grup społecznych.
Jak się czujesz jako kobieta w Polsce dzisiaj?
Jestem uprzywilejowana, bo mogę pracować, jak chcę. Ale gdybym chciała założyć rodzinę, wahałabym się. Boję się rozmnożyć w tym kraju. To jest trochę przerażające, co się dzieje. Nie można się tu czuć dobrze.
A jako artystka?
Jako artystka jestem w stanie powiedzieć, że coś jest i to zaistnieje. Na pierwszym roku studiów byłam zachwycona tym, że jestem na akademii. Pijana biegłam przez dziedziniec i wykrzykiwałam „Jestem piękna, jestem wielką artystką!”. A potem wpisałam to jako tytuł dyplomu, bo jest formalny wymóg nazwania go. Taki żart. Ale to działa. Zauważyłam, że często w odniesieniu do mnie pada „to ta wielka, piękna artystka, tak?”. Można sobie wymyślić w świecie sztuki dużo i to istnieje. Taki teatr. Trochę nieprawdziwe życie. Lepiej się czuję w tym świecie.
Co teraz malujesz?
Nie maluję już obrazów mocno bdsm-owych. Wybieram inne motywy, to przychodzi naturalnie. Przy okazji wystawy w Fundacji Galerii Foksal powstały: Autoportret z różą i Autoportret z pokrzywą. Na tym pierwszym jest symboliczne odcięcie głowy u kobiety, linia horyzontu delikatnie przechodzi przez szyję i jest złamana róża – to wskazuje na dekapitację. Obcinało się głowy kobietom, paliło je, topiło. To jest utożsamienie się z wiedźmą, zaistnienie w tym kręgu kobiet. Na drugim kobieta trzyma pokrzywę i ma poparzone ciało. To też zabawa z ciałem na obrazie, co można z nim zrobić.
A co z czułością wobec ciała?
Trochę masakrując to ciało, chcę powiedzieć o relacjach między ludźmi. To, co się dzieje z tym ciałem to metafora – złych relacji w społeczeństwie, związkach, przede wszystkim złego stosunku do kobiet. Wskazuję na ten brak czułości właśnie.
Te dwa autoportrety znalazły się na wystawie Płaca za pracę domową, która podejmowała kwestię miejsca kobiety w systemie kapitalistycznym, wykorzystywania jej.
To, że głos miały kobiety-artystki to jedna kwestia, a druga jest taka, że powtarzałyśmy za Sylvią Federici, że kobiety z niższych warstw są najbardziej eksploatowane. Mój obraz z dwiema kobietami i sianem, o którym rozmawiałyśmy, można odczytać w ten sposób, że jest właśnie o wyzysku kobiet z najniższych grup społecznych. Ale padł zarzut, że zabrakło tej kwestii klasowości i komentarze, że taki nowoczesny, może nawet ekskluzywny budynek, to nie miejsce na wystawę o klasowości.
Sztuka jest elitarna. Jest z wyższych warstw społecznych.
I to, o czym mówiłyśmy być może pozostanie tylko w obrębie sztuki. Pytanie, na ile ona może coś zmienić?
Wierzysz, że może?
No właśnie nie wierzę. Zwykli ludzie, którzy się nią nie zajmują, mogą myśleć, że my możemy robić sobie te wszystkie rzeczy, bo mamy swoje pole. A ci, którzy działają na tym polu mają raczej poglądy lewicowe. Im dłużej to obserwuję, tym bardziej myślę, że to jest niesprawiedliwe niestety.
Jak się z tym czujesz?
Trochę okropnie. Z jednej strony chcę robić to, co lubię i mówić o problemach, a z drugiej – jestem w bańce. To jest trudne.
Czy kluczem nie jest edukacja? Z edukacją można wychodzić poza bańkę.
Jak już masz jakiś kapitał symboliczny, jesteś tym docenionym artystą, to możesz to wykorzystywać. Jak byłam w małym miasteczku jako nastolatka, to czułam wykluczenie. Wtedy byłam tam nikim. Może jakbym spróbowała teraz, byłoby inaczej?
Tak działa Daniel Rycharski. Wrócił do rodzinnej wsi.
Na wystawie w Busku zdobyłam się na publiczną wypowiedź, mimo że to mnie stresuje. Napisałam sobie na kartce i czytałam o różnicach w płciowości, o tym, że możliwe, że jesteśmy wszyscy biseksualni, że kształtuje nas także środowisko, kultura. Ja to czytałam, a ludzie którzy mi wcześniej dokuczali, słuchali tego. Czułam, że to jest coś. Choć to nie była wielka publiczność. Nie jestem wielką mówczynią. Moim językiem jest malarstwo.
Joanna Ruszczyk – dziennikarka, popularyzatorka sztuki. Współpracuje z tygodnikiem „Newsweek Polska”. Współautorka książki Lokomotywa/IDEOLO. Ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie i Kuratorskie Studia Muzealnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Więcej