Jedno zaczyna zdanie, a drugie kończy. Rozmowa z Andą Rottenberg
Adam Mazur: Jak wystawa Postęp i higiena ma się do pani poprzednich wystaw? Rozmawiałem z kolegami z księgarni, którzy wystawili, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, dawno niewidziany katalog wystawy Gdzie jest brat twój, Abel?, chyba sprzed 20 lat…
Anda Rottenberg: To był rok 1995.
No właśnie. Jak sytuowałaby pani obecną wystawę w swoim kuratorskim dossier? One wszystkie jakoś się łączą…
Być może mam jakieś natręctwa, które co pewien czas znajdują ujście, ale w momencie kiedy zabrałam się za aktualną wystawę, w ogóle nie pamiętałam o Ablu. Tamta wystawa była kompletnie inna, na znacznie wyższym poziomie ogólności, bardziej uniwersalna, niepodbudowana wiedzą, czy badaniami dotyczącymi rozmaitych dziedzin i osiągnięć naukowych. Była próbą odniesienia się do koncepcji brata, czyli tego drugiego. Oczywiście w odniesieniu do sytuacji klasycznej, biblijnej. Niesprawiedliwie oceniony brat nie może zabić Boga, więc zabija wyniesionego przez Boga brata. A Bóg o niego pyta dopiero, gdy Abla już nie ma. Interesował mnie mechanizm rodzenia się zbrodni. Tamta wystawa składała się niemal wyłącznie z obiektów zamówionych, artyści byli proszeni o zrobienie nowych dzieł.
A jak jest w tym wypadku?
Wystawa Postęp i higiena jest trochę efektem zbiegu okoliczności. W takim sensie, że przypadkowo trafiłam na Higienistów – książkę, którą wyjęłam z rąk Hani Wróblewskiej na jakimś posiedzeniu i zaczęłam ją podczytywać pod ławką. Poprosiłam, żeby mi ją pożyczyła, a ona na to, że może mi ją nawet dać, pod warunkiem, że zastanowię się nad wystawą. Krótko mówiąc: zasiała ziarno. To nie było tak, że następnego dnia od razu zasiadłam do myślenia nad koncepcją wystawy, najpierw dużo przeczytałam. Nagle zorientowałam się, że przez ostatnie kilkanaście lat pojawiło się dużo książek, które łączą nieoczywiste dziedziny. Poza Zygmuntem Baumanem i jego klasyczną pozycją Nowoczesność i Zagłada, pojawiły się pojedyncze badania o sterylizacjach, programie T4 i jego realizacji w Polsce wśród chorych, o likwidacji zakładów psychiatrycznych, a potem zakładów opieki… o eugenice, o badaniach antropologicznych, o ekonomii zbrodni.
Dlaczego pani zdaniem jest to teraz tak ważne?
Sądzę, że kolejne pokolenie, które z wolna, bez zaszłości, zaczyna na chłodno badać rozmaite dziedziny, widzi, że nie wystarczy zatrzymać się na swojej dyscyplinie. To zrobił Turda, który był historykiem medycyny badającym problemy sterylizacyjne, a de facto eugenikę. Odkrył ich powiązania z modernizmem i modernistycznymi ideami nowoczesnego państwa. Obecnie mamy wysyp książek, w których obserwujemy rozmaite próby znalezienia powiązań między dziedzinami naukowymi. To wszystko razem składa się na coś w rodzaju paradygmatu nowoczesności w szerokim sensie, wykraczającym poza obszar sztuki. Taki Zeitgeist. Miałam przekonanie, że skoro badacze piszą o różnych aspektach tego zjawiska, to jest to ważne zarówno dla nich, jak i czytelników. Wracanie do lat 30. i 40. jest właściwie ustawiczne. Młode pokolenie, takie jak Littell, który był trzydziestokilkulatkiem gdy napisał Łaskawe, opowiedział tę samą historię, którą już znamy, ale inaczej, co innego akcentował. Nie jest tak, że ja miałam od samego początku pełną świadomość, co znajdzie się w polu moich zainteresowań. Hania podsunęła mi ten temat, a on wydał się atrakcyjny.
Pani wystawy jednak wywołują dyskusje, jako kuratorka podejmuje pani wyzwania.
Rzeczywiście, dyskusje na temat mniejszości, które się toczą w rozmaitych społeczeństwach, nie tylko w Polsce, przesuwają się często na obszar dyskursu artystycznego. Przed tą wystawą zrobiłam dwie inne, które też dotykają tematu mniejszości. Zrobiłam wystawę w Nowym Sączu, gdzie pochyliłam się nad grupami mniejszościowymi na Sądecczyźnie, które zniknęły po II Wojnie Światowej. Mowa tutaj o Łemkach, Cyganach, Żydach, ale też i Niemcach. Zrobiłam wystawę w Lublinie, gdzie próbowałam, może nie w bardzo jasny sposób – to już było w rękach artystów – powiedzieć coś na temat funkcjonowania narodów, których się nie uwzględnia w nazwach dużych organizmów państwowych, takich jak rozmaite unie, włącznie z obecną UE. W państwie Jagiellońskim, czy w Rzeczpospolitej Obojga Narodów nie było mowy o wszystkich innych narodach, które często stanowiły większość w tym ogromnym państwie, przy czym tu pomijam religie. Dlatego też na wystawę pozapraszałam Białorusinów, Ukraińców, Litwinów, Estończyków…
W tym kontekście wystawa w Zachęcie byłaby efektem wcześniejszej pracy nad tym tematem?
Myślę, że tak. Z tym, że tutaj punkt wyjścia był inny, była nim niewinność modernizmu.
Rozumiem. A jak jest z artystami? Wspomniała pani, że czasem bierze na wystawę prace gotowe, czasem prace są zamawiane. Rozumiem, że na tej wystawie nie ma prac pokazywanych wcześniej w Lublinie czy w Nowym Sączu?
Nie, oczywiście, że nie. Każda wystawa jest inna, nie powielam takich rzeczy – to by było tanie. Ale są artyści, których zapraszam bardzo często. Artystą, z którym pracuję stale jest Mirosław Bałka, który na każdej wystawie prezentuje coś innego, nieraz zupełnie nowego – do Lublina zrobił nową pracę; na wystawie w Zachęcie również mamy do czynienia z jego nowym dziełem. Tak naprawdę do obecnej wystawy miały powstać jeszcze dwie nowe prace, nie chcę wymieniać nazwisk artystów – były to osoby spoza Polski. Najpierw była między nami długa korespondencja, wysyłanie mi rysunków, sygnały entuzjazmu, a potem listy, że nie są w stanie sprostać tematowi. Pozostało obejście się smakiem i zmienianie koncepcji ekspozycyjnej. Naturalnie wołałabym, żeby wszyscy zrobili nowe dzieła, ale i tak jest ich tu sporo.
Dlaczego? Czy to potwierdzałoby wagę tematu?
Nie mogłam tego oczekiwać od Gerharda Richtera, ale Luc Tuymans dał mi nowy obraz, namalowany na moją prośbę z myślą o tym temacie – są to Perfumy. Są też rzeczy klasyczne, które należało włączyć, bo ciekawie odnoszą się do rozmaitych aspektów tego wielopłaszczyznowego zagadnienia. Bardzo dobrze, że znalazły się prace dosyć ważnych osób, ale kluczem nie były gwiazdy. Na wystawie znajduje się sporo obiektów od osób mało znanych, które włączyłam, ponieważ uważałam, że świetnie funkcjonują w tej narracji. Tutaj nie ma jakiejś jednej reguły.
Dlaczego dla pani, jako kuratorki, ważne jest to, żeby na wystawie były nowe prace? Jest to bardziej ekscytujące? Nie wszyscy kuratorzy mają potrzebę generowania, czy też współtworzenia nowych prac; wchodzenia w bardzo intensywną relację z artystami, która kończy się powstaniem dzieła specjalnie na wystawę.
Trochę tak jest, ale nie mam takiego natręctwa. To niesie ze sobą ogromne ryzyko. Jak się za dobrze nie zna artysty i zamówi się u niego pracę, a on zrobi coś, co mija się z oczekiwaniami, to ja nie mam odwagi, żeby ją odrzucić i brnę dalej, co nie zawsze jest fajne. Zanim się podejmie ryzyko zaproszenia artysty do zrobienia czegoś nowego, trzeba dziesięć razy pomyśleć i wtedy często wybiera się pracę już istniejącą. Ale są pewne sytuacje, w których nowe zdanie powiedziane przez tego samego artystę będzie miało poważny ciężar gatunkowy.
W tekście do wystawy opisuje ją pani jako rodzaj eseju wizualnego. Proszę opowiedzieć o formie wystawy-eseju jakim jest Postęp i higiena.
Tworzenie wystawy to nie pisanie książki. Wystawa jest jednak rodzajem opowieści, jest dyskursem, takie mam wyobrażenie. To nie jest przypadkowa zbieżność przedmiotów, które ładnie ze sobą wyglądają, one powinny wejść w jakiś dialog, stworzyć wartość dodaną z napięcia jakie między nimi powstaje. Ciężar przenosi się na wzrok i emocje, w związku z tym próbuję tak konstruować, już nawet nie całość, ale poszczególne sale, żeby rozmaitość podejść budowała więcej niż krótkie zdanie. Nie staram się też ilustrować jakichś swoich tez, chcę tylko zwrócić uwagę na wielość aspektów tej samej rzeczywistości.
Czy mogłaby pani podać przykład z wystawy, z którego jest pani szczególnie zadowolona? Jakiś segment, zestawienie prac, pasaż…
Wie pan, ja nigdy nie jestem zadowolona z tego co zrobię. Naprawdę.
No dobrze, wobec tego fragment, z którego jest pani najmniej niezadowolona?
Dość dużo czasu poświęciłam na badanie archiwów. Miałam potrzebę zamieszczenia na wystawie dokumentów: kiedy nagle wyciągam zdjęcie archiwalne dotyczące programu Lebensborn i widzę pracę Anny Baumgart wyjętą z jednego zdjęcia i rozbudowaną w trzecim wymiarze (a trzeci wymiar zawsze jest przez widza inaczej odbierany), to mam poczucie, że nie mogę zrezygnować z jednego ani z drugiego, bo jedno drugie podbija; oba stają się bardziej wyraziste. Dzieci siedzące na deseczce i pokryte ciemną farbą tylko z jednej strony, dopowiadają to, co widać na czarno-białych zdjęciach. Wtedy relacja przebiega tam i z powrotem, i znów tam i z powrotem. Takie rzeczy chciałam, między innymi, osiągnąć. Innym przykładem może być zestawienie dokumentu z czasów wojny pokazującego sposób piętnowania za międzyrasowe stosunki oraz dokumentu z Dnia Zwycięstwa w Chartres w roku 1944. Te same czynności wobec tego samego przewinienia, raz dokonywane przez Niemców, drugi raz przez Francuzów. Sądzę, że udane jest także zderzenie monumentalnych dzieł z niewielkimi lecz ważnymi „przypisami” w sali Matejkowskiej.
Dokumentacja pojawiała się także na wystawie Obok, prawda?
Obok była przeładowana. Nie miałam czasu na oddech, na to żeby zrobić selekcję. To była olbrzymia wystawa, która wcześniej miała być rozmieszczona na dwóch piętrach.
Jeżeli pisze się esej – trzymając się tej metafory – to czy są jakieś wnioski płynące z lektury? Czy można w wystawie wyszczególnić podstawowy komunikat, na którym pani najbardziej zależało?
Nie jestem pewna czy byłby to jeden komunikat i dlatego nazywam to esejem, który uwzględnia rozmaite aspekty tego samego tematu. Nie potrafię ujmować spraw w systemie zero-jedynkowym.
Wobec tego, który byłby dla pani najważniejszy?
Ten, że nic się nie skończyło.
To jest pani wizja historii…
No nie, jak pan zobaczy jakie są wyniki wyborów do Unii Europejskiej, to nie jest to moja wizja historii.
Mówiąc o pani wizji historii mam na myśli szerszy plan, obejmujący pani wystawy także sprzed dwudziestu lat albo fenomen wieloletniej współpracy z Mirosławem Bałką. Jaka byłaby pani wizja historii?
Nie, ja nie mam wizji historii. Nie jestem Matejką.
Dlaczego od razu Matejką? Myślę, że samo stwierdzenie, że to się „nie skończyło” też jest jakąś wyraźną tezą.
Mam problem, kiedy widzę, że ktoś chce naprawić świat – widzę, że to już było. Ustawicznie podejmowane są próby naprawienia człowieka i dzieje się to, od kiedy człowiek zobaczył siebie jako podmiot sprawczy pewnych działań. Nie było potrzeby naprawienia człowieka tylko w układzie plemiennym – tam istniał zespół nakazów i zakazów, winnego wykroczenia przeciwko tabu po prostu się wykluczało ze wspólnoty. Mitologia człowieka zbudowana jest na moralnych konfliktach – że się odwołam do antycznego dramatu. Tam nie chodziło o poprawianie człowieczeństwa. Chociaż – jak się pan przyjrzy obyczajom Spartan, to zobaczy pan w nich inżynierię społeczną nie mniej radykalną niż nazistowska. Tak więc, co pewien czas kogoś korci żeby ulepszyć człowieka albo nawet całe społeczeństwo i to nie jest wyłącznie pomysł eugenistów. Zawsze towarzyszy temu wiara w to, że człowiek jest reformowalny.
Pani zdaniem jest niereformowalny?
Nie jest reformowalny. W indywidualnym porządku być może… Można pracować nad zbrodniarzem, żeby stał się dobroczyńcą. Resocjalizacja w pojedynczych wypadkach się udaje, ale nie udaje się zmiana na większą, społeczną skalę środkami selekcji biologicznej i represji. Dlatego wszystkie radykalne projekty społeczne lądują, wcześniej czy później, w szufladzie pod nazwą „utopia”.
To brzmi nieco konserwatywnie, a pani przecież nie jest konserwatystką.
To są dwie różne rzeczy. Czym innym jest to, że proponujemy komuś lepsze rozwiązanie i ten ktoś zrobi to, albo nie, a czym innym jest sytuacja, w której zmiana jest wynikiem nakazu administracyjnego. Dzisiaj setki osób robią sobie lifting, bo chcą być ładniejsze, wygładzają sobie zmarszczki, chodzą na bodybuilding, kształtują swoją sylwetkę i twarz… Tak długo jak robią to z własnej woli – nie widzę problemu, ale może nastąpić moment, kiedy nie będą miały wyboru. Mówię o delikatnych granicach, których nie widzimy w procesie codziennych drobnych zmian. Aby je zobaczyć, oglądamy się wstecz, sięgamy do historii, wówczas dopiero widzimy, że wcześniej też ktoś chciał lepiej, a wyszło jak zawsze. Inaczej mówiąc, pytamy o Abla zawsze dopiero kiedy go już nie ma.
Wróciłbym jeszcze do tematu pracy z artystami. To niezwykłe, że przez tak wiele lat współpracuje pani z Mirosławem Bałką, ale też z innymi artystami. Na czym to polega? Co trzeba zrobić żeby być artystą, z którym pracuje Anda Rottenberg? Poza tym, że trzeba być Bałką.
Nie wiem. Bałkę znam prawie trzydzieści lat, od dawna się przyjaźnimy i mamy do siebie zaufanie. To jest bardzo ważne. Wiem, że jak coś zaproponuję, to on zrozumie co mam na myśli; on, z kolei wie, że ja nie nadużyję tego w żaden sposób.
To byłaby, pani zdaniem, modelowa relacja między artystą a kuratorem?
Być może. Jak się pracuje jeden na jeden z artystą – ja tego uczę, tłumaczę to studentom – to jest to bardzo intymny kontakt. Rozmowy i współpraca muszą osiągnąć taki moment, w którym jedno zaczyna zdanie, a drugie kończy. Wtedy następuje porozumienie, a dzieło, które powstaje, jest tym, co uważam za rozwiązanie optymalne. Ale to się rzadko zdarza… Nie jest tak, że zawsze mi się taka relacja z artystą udaje. Ja zresztą nie robię już w tej chwili indywidualnych wystaw właściwie nikomu, bo mnie to, za przeproszeniem, nudzi. Nie mam temperamentu na robienie monografii, ale przy wystawach zbiorowych próbuję w podobny sposób pracować z rozmaitymi twórcami, z młodymi również. Już jestem seniorką, więc mogę młodemu artyście powiedzieć „nie idź tą drogą”, ale nie mogę tego powiedzieć artyście dojrzałemu. Niewątpliwie jednak dzieło rodzi się w dialogu. Bardzo często jest tak, że artysta coś proponuje, zaczynamy rozmowę i próbujemy odpowiedzieć na pytania: co to dzieło ze sobą niesie? czy to chciałeś powiedzieć? co wynika z tego projektu? a może chcesz powiedzieć coś innego? – wtedy zastosuj inne środki.
Wspomniała pani, że stara się unikać wystaw indywidualnych. Krążymy wokół ekspozycji najbardziej aktualnej, a jej częścią, czy dopełnieniem, jest wystawa indywidualna Gregora Schneidera. Dlaczego wystawa indywidualna została umieszczona w tym kontekście, jaka jest relacja pomiędzy zbiorową całością a częścią indywidualną?
Zaczęło się od tego, że zaprosiłam Gregora do wystawy zbiorowej. Nie pisałam do niego listu, tylko spotkałam go przypadkiem na jakiejś międzynarodowej imprezie. Wystawa była w fazie koncepcyjnej i powiedziałam mu, że widzę go w tej konstelacji. Powiedziałam mu o czym ma być ekspozycja, a on odparł, że właśnie kupił dom Josepha Goebbelsa i zamierza go zburzyć. Zaproponował mi pracę przy tym projekcie, ale zaznaczył, że jest to oddzielna sprawa. Powiedziałam: „biorę”. To był zupełny zbieg okoliczności, nie wymyśliłabym tego, tak się po prostu złożyło.
W tym sensie ta wystawa indywidualna byłaby dopełnieniem części zbiorowej?
Tak, one są komplementarne. Schneider znalazł w domu Goebbelsa rzeczy, które nie wiedząc, że on je tam znalazł, pokazałam jako dokumenty w części zbiorowej! Okazało się, że te wystawy się uzupełniają bardziej niż myślałam. Ale jak bym nie robiła tej dużej wystawy tematycznej, to nie zainteresowałby mnie projekt Gregora Schneidera, a on by się do mnie nie zwrócił, bo po prostu nie wpadłby na to.
Mogłaby pani ograniczyć się do współpracy z gwiazdami sztuki współczesnej, ale pani wystawy to również ekspozycje prac młodych artystów. Czy bardzo intensywnie robi pani rozpoznanie najmłodszej sceny?
Nie tak bardzo intensywnie.
Proszę o tym opowiedzieć.
Ja właściwie już w ogóle nie szukam młodych artystów i nie podejmuję wysiłku, żeby jeszcze kogoś poznać.
Czyli sami panią poznają?
Nie, sami próbują, ale to nie jest dobra droga. Wiemy o tym obydwoje. Natomiast w taki czy inny sposób wchodzą w ręce. Jak się tkwi w zawodzie, chodzi na wystawy, spotkania, to zawsze coś się rzuci w oczy. Zdumiewające jest to, jak funkcjonuje pamięć. Wydaje się, że czegoś nie zauważyliśmy, nie pamiętamy, coś przemknęło, ale jak zaczynamy myśleć o koncepcji nowego projektu, to nagle to, co nam przemknęło wraca. Tak wróciła hinduska artystka. Widziałam ją przed dziesięcioma laty dwa razy na wystawach sztuki indyjskiej, raz w Berlinie, raz w Wiedniu i spośród wszystkich postaci, które się tam przewinęły tylko jej nazwisko zapamiętałam. Próbowałam nawet z nią pracować już dziesięć lat temu, tylko jakoś maile się minęły.
Chodzi mi o to, że zaprasza pani młodych twórców i nowe prace niejako z zasady. Skąd to się bierze?
Wie pan, jest coś takiego jak piosenki, które już znamy. Ja nie mogę skomponować koncertu z piosenek, które znam – zawsze próbuję wprowadzić trochę inne spojrzenie, świeże, nietypowe, coś, co naruszy ustalony porządek rzeczy. Bardzo nie lubię zamkniętych form, lubię jak ktoś je rozrywa, bo wtedy jest ciekawiej. I to się tyczy nowej postawy artystycznej, a więc i nowego nazwiska. Oczywiście nie wszyscy nowi są fajni, ale zdarza się tak, że ktoś, z kim nie pracowałam, a nawet się nie znałam, dopowiada ciekawe zdanie do budowanej narracji. Staje on wówczas w sytuacji, że dookoła są gwiazdy. Może się zdarzyć, że ta sytuacja tak go paraliżuje, że już nic z niego nie można wydusić, ale nie zawsze.
Jaka byłaby pani najważniejsza wystawa w życiu? Taka, do której by pani powracała, czy pokazywała studentom, jeśli trzeba by było jedną wybrać.
Nie ma takiej. Dla mnie zawsze najważniejsza jest ta wystawa, nad którą aktualnie pracuję.
Wobec tego, która wystawa sprawiła pani najwięcej satysfakcji?
Mogę powiedzieć, która była najtrudniejsza i najbardziej mnie zjadła.
To też jest znaczące. Zamiast satysfakcji, wystawa, która zjada kuratora. Bardzo proszę, która?
Na pewno zjadła mnie wystawa berlińska – Obok. Skala projektu, skala trudności…
Dla odmiany, z której miała pani najwięcej kuratorskiej przyjemności z pracy?
To byłby jednak Nowy Sącz. Tam naprawdę było bardzo przyjemnie, ponieważ wybrałam niewielu artystów, rzeczy były nowe lub stare; były pewne wątki, które się ciekawie rozwijały, bo włączyłam w to na przykład Papuszę – dostałam jej prywatne dokumenty, listy… Były tam takie rozmaite smaczki. Był też zespół, z którym się miło pracowało. Krótko mówiąc, to była wystawa, w której było sporo bardzo ciekawych detali; co prawda niewiele osób tę wystawę widziało, ale zachowała się o niej pamięć. Ona miała również bardzo osobisty charakter, bo z Nowego Sącza pochodził mój ojciec, więc chyba też samo miasto zaprosiło mnie do współpracy, ponieważ pojawiły się jakieś osobiste więzi. Ale miałam wrażenie, że z tej poniekąd rodzinnej sprawy stworzyła się taka niewielka, ale dla mnie znacząca całość. Wystawa nie była prezentowana tylko w jednym miejscu, a w trzech (plus plener), była też akcja… Działo się dużo różnych rzeczy, ale się przy tym nie przemęczyłam. I poznałam wiele ciekawych osób.
Funkcjonowała pani jako krytyczka, jako dyrektorka, również jako autorka książek. W tej rozmowie skupiamy się na kuratorskim aspekcie pani działalności. Jak rola kuratora sytuowałaby się wobec innych pani działań? Czy jest to dla pani aktywność najbardziej satysfakcjonująca, znacząca? Dalej czuje się pani krytyczką, czy dyrektorką?
Dyrektorką nie czuję się już od dawna.
Można to potraktować jak bycie premierem – do końca życia mówi się „panie premierze”. Ale nie funkcjonuje pani jako eks-dyrektorka, tylko właśnie kuratorka.
Gdzieś tam funkcjonuję, bo niektórzy dalej tak się do mnie zwracają, ale to są raczej ludzie z daleka. Rzeczywiście, w środowisku bardzo chciałam przestać funkcjonować jako dyrektorka, jako osoba, która czymś zarządza, daje komuś pracę. Chciałam się ustawić świadomie z boku, przestać być postrzegana jako ktoś, kto jest „szafarzem dóbr”, mówiąc umownie.
Kurator dyrektorów – słyszałem też takie określenie odnośnie pani działalności.
Wie pan, ludzie różnie mówią. Moja pozycja jest może dosyć luksusowa, bo trzeba było przejść na emeryturę żeby ją mieć – po prostu mam z czego żyć. To jest pozycja, w której nic nie muszę. Mogę napisać, mogę nie napisać, mogę zrobić wystawę, mogę jej nie zrobić. Pozycja koncentrowania się tylko na pewnych sprawach. To mi odpowiada, tak mi się podoba.
Czyli teraz określiłaby się pani właśnie jako kuratorka?
Nie tylko, przecież jeszcze uczę.
Ale uczy pani właśnie bycia kuratorem.
Nie tylko. Okazuje się, że jest coraz więcej dziedzin, o które muszę zahaczać ucząc studentów. Więc to, co miało być boczną niteczką, stało się dość poważną częścią mojego życia. Ja poważnie traktuję to co robię, przygotowuję się do zajęć, pracuję ze studentami. Nagle stało się to dość dużym obszarem mojego życia zawodowego. Oprócz tego mam audycje w radio, do których też się przygotowuję.
Ostatnio wyszła książka pt. Zawód kurator, ma około 600 stron, natomiast nie ma tam pani. W związku z tym pomyślałem, że jest to publikacja trochę bez sensu.
Ja nawet tej książki nie widziałam, ale brzmi bardzo ciekawie. Gdzie się ją dostaje?
W poznańskim Arsenale. Poproszę kolegów, żeby do pani wysłali.
Ktoś to napisał?
Redagowały to trzy osoby. W środku jest kilkadziesiąt bardzo różnych wypowiedzi.
To może dobrze, że mnie tam nie ma…
Pomyślałem, że jest to taki znaczący nieobecny, ponieważ książka pokazuje zupełnie inne myślenie o kuratorowaniu wystaw, niż to, które pani reprezentuje. Myślałem, że pani jest taką modelową kuratorką w tym kraju. Czy można tak powiedzieć? Czuje pani, że ma swoją szkołę?
Nie. Ja uczę studentów Akademii, którzy w znakomitej większości nie zostaną kuratorami, tylko artystami. Inni pójdą w świat i będą wykonywać wyuczony zawód, bo to jest wydział mediów. Po prostu próbuję im troszeczkę otworzyć głowy. Ale ogólnie biorąc, reprezentuję dość tradycyjny model uprawiania zawodu.
Wracając do natręctw – one składają się na coś, co można by nazwać stylem pracy, stylem kuratorskim. Czy istnieje, według pani, zespół cech, które są najważniejsze u kuratora?
Jak nie widzę problemu, to nie robię wystawy. Trzeba więc go zobaczyć, później spróbować rozpisać. Jeżeli nie mam problemu, to nie chce mi się, za przeproszeniem, wjeżdżać windą do garażu. Moja luksusowa sytuacja polega teraz na tym, że nie muszę robić wystaw, dla których nie znajduję dostatecznego powodu. Dla każdego kuratora taki powód może być inny – nie jestem jedyna. Takich wystaw jest sporo. Nawet narracją wystawy ze zbiorów stałych w Muzeum Sztuki Nowoczesnej kuratorzy próbują coś opowiedzieć. Ale wystaw problemowych jest relatywnie mało. Tutaj, w Zachęcie, co pewien czas podobne wystawy się pojawiają. Nie tak dawno była wystawa Marysi Brewińskiej na temat ciała… tylko może ja dotykam innych problemów.
Przypisy
Stopka
- Wystawa
- Postęp i higiena; Gregor Schneider. Unsubscribe
- Miejsce
- Zachęta Narodowa Galeria Sztuki
- Czas trwania
- 29.11.2014 - 15.02.2015; 29.11.2014 - 01.02.2015
- Osoba kuratorska
- Anda Rottenberg
- Fotografie
- Marek
- Strona internetowa
- zacheta.art.pl