Jak przyszłość, to koniec. „Teatr 2118” w Nowym Teatrze
Zanim przyjrzymy się ich spektaklom, warto zwrócić uwagę na instytucjonalne tło. Wszyscy zaproszeni do cyklu artyści pracowali wcześniej w Komunie Warszawa, w której Plata był kuratorem ważnych programów: „Re//miks”, „My, Mieszczanie” i „Mikroteatr”. Z Komuny zarówno nazwiska, jak i konkretne spektakle rozlały się na wiodące teatry Warszawy. Artyści Komuny pojawili się w Nowym – prestiżowym, dużym teatrze o niezłym budżecie. Wydarzeniami wyprodukowanymi przez offową Komunę uzupełniają też dziś repertuar TR Warszawa dyrektorzy artystyczni Grzegorz Jarzyna i Roman Pawłowski. W dodatku Plata został teraz wicedyrektorem Teatru Studio, co zapewne zmieni linię repertuarową tej instytucji.
Będzie źle
Jak przyszłość, to koniec – tak można odtworzyć założenie przyjęte od razu przez większość artystów. Karasińska 2118, pierwszy spektakl cyklu (premiera 27 marca 2018), rozpoczynała się od wyobrażenia sobie i odegrania przez Magdalenę Cielecką śmierci, a raczej trwania ciała po śmierci, spoczynku w grobie. Karasińska 2118 to dziwny seans mrocznych fantazji; cykl scenicznych obrazów świata po katastrofie. Jest beznadziejna próba ratowania ostatniej pozostałej przy życiu ośmiornicy. Jest performerka w brzuchu wielkiego wieloryba – niczym z biblijnego mitu o Jonaszu – która znalazła się tam, by pomóc oczyścić ciało walenia z plastiku. Jest próba grania odpadów, śmieci (przejmujące: „jesteś śmieciem”); jest ostatni człowiek, uczący się, czym były emocje, od rozmawiającej z nim maszyny. Aktorzy – Monika Frajczyk czy Dobromir Dymecki – redukowali te wypowiadane z offu treści do pojedynczych gestów, prostych, a zarazem znaczących, nacechowanym skupionym „stanem” performera na scenie. Siła minimalistycznego gestu odklejała te fabularne klisze – powracające przecież w fantastyce – od banału, dawała im tkliwość i intensywność. Bije z tego spektaklu pulsujący rytm, a zarazem jakiś buddyjski spokój. Karasińska połączyła tu ironię, czarny humor i olbrzymią czułość. Szkoda, że tak mało grano ten spektakl. I szkoda, że jego ostatnie przedstawienia grane były już bez Cieleckiej, której obecność w obrębie tego świata również coś znaczyła.
Ekologicznym kataklizmem zajął się też Romuald Krężel w ostatnim spektaklu cyklu, zatytułowanym właśnie Ostatni (premiera 15 lutego 2019, dramaturgia – Agnieszka Jakimiak). O ile jednak Karasińska snuła poetycką, przejmującą wizję, obok katastroficznego krajobrazu kreśląc na nowo granice swojego teatralnego języka, to Krężel postawił w centrum zagadnienie bezradności i osobliwego „niedowierzania”. To już nie „spokój”, to mozolny wysiłek wyrwania się ze stanu rezygnacji.
Być może podstawowe pytanie, na które Ostatni Krężela faktycznie odpowiada to: na ile rzeczywiście obchodzi nas globalne ocieplenie? Odpowiedź: niewiele, nie jest może zbyt odkrywcza, sposób dojścia do niej jednak – owszem; język teatralny Krężela intryguje.
Zaczyna się od wymienienia wszystkich elementów (ożywionych i nieożywionych) obecnych na scenie i jej zapleczu. Krężel chce „pytać” w spektaklu o rozwiązania, wróżyć z niego – włączając w elementy „wróżby” także publiczność, której stawia pytania. Jednak w relacji aktorzy-publiczność chodzi raczej o wspólnotę lęku, a nie o fantazję o działającym politycznym podmiocie. Choć spektakl Krężela jest spośród omawianej czwórki najbardziej „aktywistyczny” z ducha, to artysta ostentacyjnie pokazuje swój polityczny wysiłek jako ledwie przymiarki, jako gest przesiąknięty otaczającą beznadzieją. Aktorzy: Bartosz Bielenia, Ewelina Pankowska i Jan Sobolewski prostą choreografią mają odtworzyć m.in. „plastikowe słomki wirujące na wietrze” czy falę „zalewającą Teatr Wybrzeże w Gdańsku, Teatr Muzyczny w Gdyni, aż po Bydgoszcz” . Krężel chętnie sięga po symbole – topniejący w czasie spektaklu lód, rzucany wraz z węglem na scenę – ale ogrywa też ich biedę; nie w sensie minimalizmu „teatru ubogiego”, ale „biedę” rozumianą jako świadoma bezradność, bezsiła trójki artystów siedzących w małym szklanym domku, uprawiających rośliny doniczkowe jako szaniec przeciwko nadchodzącemu wielkiemu wymieraniu.
Najbardziej sugestywną sceną Ostatniego jest chyba finałowa rozmowa telefoniczna z przedstawicielem kopalni, od której chce… wykupić cały węgiel. Słyszy, że węgla dużo, że z tym globalnym ociepleniem to nie do końca wiadomo. Słychać w tym obustronny niepokój, niespokojne krążenie wokół tematu. A zarazem jakiś rodzaj trwożliwego konformizmu – wiemy, że coś jest nie tak, ale pokrywamy to nerwowym zapewnianiem, że może nie. Być może podstawowe pytanie, na które Ostatni Krężela faktycznie odpowiada to: na ile rzeczywiście obchodzi nas globalne ocieplenie? Odpowiedź: niewiele, nie jest może zbyt odkrywcza, sposób dojścia do niej jednak – owszem; język teatralny Krężela intryguje.
Polacy nic nie wiedzą
Z kolei w Polacy wyjaśniają przyszłość (drugie przedstawienie cyklu, premiera 20 września 2018) reżyser Wojtek Ziemilski stawia się w ironicznej pozycji niewiedzy, która chwilami zahacza o ignorancję. Prowokacją u Ziemilskiego zdaje się być zachęta do zawieszenia sądu, co w sytuacji, gdy eksperci i coraz liczniejsi politycy mówią o kolapsie biosfery, jaką dotąd znaliśmy – oznacza poniekąd bieda-zachętę do optymizmu. Katastrofa klimatyczna, gigantyczne wyspy plastikowych śmieci duszące ocean? Może będzie tak, a może będzie inaczej, może „jakoś to będzie”. „To, jak opisujemy przyszłość, to nasze lęki” – mówił Ziemilski w poprzedzającym spektaklu wywiadzie dla „Wyborczej”. Ten bardzo prosty w założeniu spektakl uskrzydlany jest przede wszystkim charyzmą i komiczną energią aktorskiego rodzeństwa tytułowych Polaków: Jaśminy Polak i Piotra Polaka. Swój „secik” – jak mówią, stając za konsoletą Polacy-Polakowie – rozpoczynają samplami poświęconych przyszłości wypowiedzi Glińskiego, prezydenta Dudy, papieża Wojtyły – ale i np. Stanisława Lema. Z tej nieskomplikowanej muzyki będzie wyłaniać się żartobliwa gawęda o tym, jak to być może.
Podczas gdy polski teatr potrafi od lat zabrać głos w sprawie polityki historycznej, transformacji ustrojowej czy rzadziej, choć ostatnio coraz głośniej – aborcji, i stać go w tych kwestiach na stanowisko jasno zaangażowane, to w sprawie katastrofy klimatycznej to się raczej nie wydarza.
Kulminacją przedstawienia jest rozmowa performerów z Matką Polaków – czyli kobietą, która wydała na świat noszących to nazwisko Jaśminę i Piotra. Po czasie odegrany dialog z telefonicznym nagraniem zdaje mi się trochę łatwym podkpiwaniem z typowych wyobrażeń kobiety na temat przyszłości – zniszczy nas ludzka głupota, zasypią nas śmieci. Jak pisałem już w „Dwutygodniku”, w akcentowanym stwierdzeniu matki, że dziś nie zakładałaby rodziny – pobrzmiewa jakiś niezupełnie jasny prywatny żal. Zaś w kolejnej scenie, w monologu Jaśminy Polak, opowieść matki zostaje odwrócona – wymyślimy sposób na nadmiar śmieci, ludzie będą lepsi, itd. itp. Później zaś nastąpi set mniej lub bardziej dowcipnych stwierdzeń: w przyszłości „nie będzie jajek”, „nie będzie teatru”, będzie to czy tamto. Jaki z tego płynie przekaz? Kojące stwierdzenie, że „przyszłości nie ma” – jeszcze nie ma. Ze spektaklu Ziemilskiego można wyciągnąć wniosek, że każde wypowiadane na temat przyszłości zdanie można traktować jako prawdopodobne. Może wyginiemy, ale może nie…
Ciekawe skądinąd, że podczas gdy polski teatr potrafi od lat zabrać głos w sprawie polityki historycznej, transformacji ustrojowej czy rzadziej, choć ostatnio coraz głośniej – aborcji, i stać go w tych kwestiach na stanowisko jasno zaangażowane, to w sprawie katastrofy klimatycznej to się raczej nie wydarza.
Czy znaczy to, że sztuki performatywne nie nadążają za globalną dyskusją czy może nawet lokalnym polskim społeczeństwem, dla którego sprawy klimatu są coraz ważniejsze? A może przeciwnie, polski teatr wciąż najchętniej rozmawia o historii Polski i – od niedawna – o księżach, bo w przeważającej części jest taki, jak społeczeństwo, i politycy?
Polityczny porno-Babel
Z katastroficzno-klimatycznego nurtu wyłamują się Języki przyszłości Ani Nowak (premiera 6 grudnia 2018) . Nie oznacza to, że nie są pesymistyczne, ale że w centrum swojej diagnozy stawiają przede wszystkim procesy społeczne. Być może Języki przyszłości to jednocześnie projekt najbardziej hermetyczny w ramach cyklu, z pewnością najmniej zakorzeniony w tekście jako podstawie przedstawienia, ale też wyjątkowo wyrazisty i wciągający. Inspirowany ma być pornograficznym filmem sci-fi Cafe Fleshz 1982 roku, w którym po wygaśnięciu u większości ludzkości popędu seksualnego organizowane są specjalne seksualne igrzyska.
Ponieważ Języki przyszłości dotyczą jakiegoś rodzaju futurystycznych performansów, erotycznych i/lub politycznych, to Ania Nowak zdaje się być najbliżej postawionego przez Platę pytania o „teatr przyszłości”. Jest tu „scena”, „performerzy”, domyślnie: „publiczność”.
Performerzy zaproszeni do spektaklu przez Nowak – Oskar Malinowski, Aleksandra Osowicz, Rafał Pierzyński, Jaśmina Polak – splatają ze swych ciał skomplikowane figury. Ich gesty w ramach erotycznego spektaklu pozbawione są szczególnej namiętności czy intensywnej dynamiki, odgrywane są raczej wolno, celebrowane „na pokaz”, odsyłają bardziej do zapośredniczonych fantazji, do wyestetyzowanych wzorców, niż realnych instynktów.
W drugiej części przedstawienia oglądamy coś w rodzaju demonstracji, choć trudno powiedzieć, co jest – czy w jakiej sprawie jest – demonstrowane. Skandowane słowa, wywodzące się z dziś istniejących języków, połączone są w hasła trudne – czy raczej niemożliwe – do zrozumienia. Od początku w tekstowych wizualizacjach powraca motyw wieży Babel, wymieszanych alfabetów i kodów językowych. Czy te hasła to echa politycznych sporów przyszłości? A może po prostu czyste afekty, które znajdują ujście w okrzykach, w ramach trwającego procesu sukcesywnego „oczyszczania” debaty publicznej z języka interesów i argumentów, a zmierzają do artykulacji emocji, gniewu, oburzenia. Za sprawą wspomnianej mnogości alfabetów, ale też – może przede wszystkim – umieszczenia w centrum przestrzeni pracy kolektywu Slavs And Tatars, zdaje się jasne, że przyszłość ze spektaklu Ani Nowak nie jest „zachodnia”.
A po co teatr?
Ponieważ Języki przyszłości dotyczą jakiegoś rodzaju futurystycznych performansów, erotycznych i/lub politycznych, to Ania Nowak zdaje się być najbliżej postawionego przez Platę pytania o „teatr przyszłości”. Jest tu „scena”, „performerzy”, domyślnie: „publiczność”.
Trochę jednak szkoda, że żadne z czwórki zaangażowanych przez Platę artystów nie postawiło pytania o teatr rozumiany bardziej wąsko, jako specyficzne, wciąż istniejące medium, a zarazem gałąź mieszczańskiej rozrywki. Może w publicystyce to łatwiejsze niż na scenie, może dostając okazję do abstrahowania od tej czy innej Sprawy Polskiej, od środowiskowych aluzji czy domyślnych kulturowych kanonów – artystom szkoda było ją zmarnować.
Znamienne jednak, że nikt w Nowym nie zajął się taką kategorią, jak zachodzący na sporym obszarze polskiego teatru „zwrot konserwatywny” i nie przyjrzał bardziej instytucji i sytuacji nadawczo-odbiorczej niż rozwojowi języka teatralnego czy Światu Jako Takiemu.
Być może niewesoła przyszłość sporej części teatru jest w zjawiskach takich, jak sceniczna wersja Ucho prezesa w Teatrze 6. Piętro. W sprzedawaniu oglądania znanych z ekranu twarzy na żywo, w sprzedawaniu czasu spędzanego w sposób „kulturalny”, „prestiżowy” i „lekki” zarazem. Może przyszłość to rosyjski konserwatywny romantyk, reżyser Iwan Wyrypajew, który obiecuje widzom Czechowa z gwiazdami „jak dawniej”, a jednocześnie prezentuje scenografię hiperrealistyczną, monumentalną i kosztowną – ale opatrzoną ironiczną „metką”, logotypem ze świetlówek, jak aktorskie mrugnięciem okiem – „może to staroświeckie, ale tak się tylko bawimy, jesteśmy tego świadomi”. Albo wreszcie, być może przyszłość teatru jest w mikrowspólnotach, czy to odwołujących się do jakichś wspomnień o poszukiwaniach Jerzego Grotowskiego, czy to piwnicznych centrów stand-upu, gdzie przeszkoleni na krótkim kursie impro pracownicy korporacji opowiadają dowcipy kolegom z pracy po pracy.
Jasne, mówimy o wizjach przyszłości dużo bliższych niż 100 lat – ale przecież ta liczba była umowna. W rozmowach o przyszłości teatru łatwo popaść w „przyszłość to dziś, tylko bardziej”. A kto przyjdzie do teatru, jeśli wyginiemy? Francuski reżyser Philippe Quesne zrobił niedawno w Monachium spektakl Farm Fatale o strachach na wróble, które po zagładzie ludzi prowadzą radio z odgłosami wymarłej przyrody. Ale o tym kiedy indziej, póki ciągle jest jakieś „kiedy indziej”.