Fotografia reporterska jest niewygodna. Rozmowa z Moniką Szewczyk-Wittek
Joanna Ruszczyk: Trzy lata pracowałaś nad książką Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek. Prowadziłaś rozmowy, odkrywałaś archiwa, oglądałaś zdjęcia. Dlaczego interesowała cię akurat epoka od lat 70. do 90.?
Monika Szewczyk-Wittek: Pomyślałam o tym, aby wrócić do czasów, które były w Polsce cholernie trudne – cenzura, stan wojenny, transformacja… Ale też do momentu, kiedy fotografia reporterska była poważana, liczono się z tym, co jest w prasie pokazywane. Szczególnie myślę tu o latach 90., gdy publikacje miały wymiar prewencyjny i interwencyjny. Bo to jest zmiana. Ostatnio popularne są wystąpienia w Sejmie argumentowane w oparciu o memy. To taka różnica. Prowadziła mnie też ciekawość tych kobiet – osobowości, które w trudnych czasach fotografowały w Polsce. Zaczynały często jako młode dziewczyny. Znam Agnieszkę Sadowską, która pracuje dla „Gazety Wyborczej” od 30 lat. Teraz siedzi na granicy polsko-białoruskiej i fotografuje. Znam ją „tu i teraz”, ale rozpoczynała w latach 90-tych. Chciałam się dowiedzieć, jak się stało, że związała się z fotografią.
Jak trafiłaś na resztę bohaterek? Kilka z nich znamy. Anna Bohdziewicz i Joanna Helander brały udział w głośnej wystawie Dokumentalistki w Zachęcie w 2008 roku.
Pracowałam wiele lat w „Rzeczpospolitej”, gdzie publikowaliśmy zdjęcia z lat 80. Tam poznałam na przykład Anię Pietuszko. Pomyślałam, że pewnie fotografek było więcej, ale nawet ja – mimo, że od lat zajmuję się fotografią – o nich nie wiem. To było trochę śledztwo dziennikarskie. Łapałam za telefon i dzwoniłam do kolegów i koleżanek – dziennikarzy i dziennikarek z różnych miast. Agnieszka Sadowska poleciła mi Iwonę Burdzanowską, bo obie pracowały w „Gazecie Wyborczej” – jedna w Białymstoku, druga w Lublinie. Rozmawiałam z fotografami i ktoś mi powiedział o Ani Michalak, żonie fotografa Artura Pawłowskiego, która też w tamtych czasach fotografowała. I szczęka mi opadła. Nie wiem, co czuli jej rodzice wiedząc, że nastolatka rusza z aparatem w zadymy na ulicach.
To też książka o odwadze.
Zdecydowanie. Cieszę się, że to dostrzegasz. Obserwując fotografki, które dokumentowały strajki kobiet, pomyślałam, że były już przecież dziewczyny, które fotografowały naprawdę ostre zadymy! Były w środku rewolucji. Chciałam na to zwrócić uwagę. Ania Brzezińska dostała od redakcji dziennika „Rzeczpospolita” zlecenie wyjazdu do Wilna w trakcie wydarzeń wileńskich. Nawet Czarek Sokołowski, laureat Pulitzera, mówił jej: Ania nie jedź. Pojechała. Przystawili jej broń do głowy, zabrali aparat. Ania Pietuszko była w Czeczenii z konwojem humanitarnym. Ale nie trzeba było z Polski wyjeżdżać, by być w środku rewolucji. Moje bohaterki fotografowały strajki, demonstracje, manifestacje, ludzkie tragedie, sytuacje kryzysowe. Były z aparatem tam, gdzie działo się coś ważnego.
Jaki obraz Polski wyłania się z ich opowieści?
Zapadło mi w pamięć to, co powiedziała Anna Bohdziewicz. Co zabrał jej stan wojenny? 10 lat życia. Bardzo przejmujące. Widzę młodą kobietę, niezwiązaną z mediami, która zaczyna fotografować, a jednocześnie ma świadomość, że gdyby kraj był otwarty, jej wspaniały Fotodziennik mógłby być pokazywany i znany znacznie szerzej. Z kolei Joanna Helander wyjeżdża. Nie chce mieszkać w Polsce. Wsadzono ją tu do więzienia tylko dlatego, że wywiesiła na krakowskim akademiku baner z hasłem „Moskale ręce precz od Czechosłowacji”. Ale po latach wraca do Polski, fotografuje swoją Rudę Śląską, pisze o niej. Ania Pietuszko bardzo lubiła fotografować z bliska. Zmieniło się to dopiero pod koniec ciąży, gdy założyła na aparat teleobiektyw. Są też dwie historie zatrzymania – jedna siedzi rok w więzieniu, druga ma sprawę. Są próby zwerbowania przez UB. Przesłuchania, rewizje, chowanie materiałów. Jest cenzura. Lata 90. przyniosły Polsce wiele zmian, ale to też nie był czas bez konfliktów. Ale one mimo wszystko sobie radziły.
Tym bardziej smutne, że są mało znane i niedocenione. Z czego to wynika?
O kobietach fotografujących mało się mówi. W zbiorowej świadomości funkcjonuje Zofia Rydet. I to jest super, ale stoi za tym gigantyczna praca fundacji jej imienia. Natomiast nie było dotąd inicjatywy, żeby uwidocznić inne fotografki. Dla przykładu – Annę Bohdziewicz jakieś grono osób na pewno kojarzy, ale mam wrażenie, że jej nazwisko nie weszło jednak do zbiorowej świadomości. Jak przeglądamy polską historię fotografii, to tam jest zaledwie kilka nazwisk fotografek. Nie ma ich też w historii dziennikarstwa ani w historii mediów.
Po publikacji zdjęć dzieci z Michałowa poszła fala – zobaczyliśmy malucha w misiowym kożuszku i poczuliśmy, że trzeba pomóc. Pojawiły się hasła „Gdzie są dzieci?”. Na poziomie poruszenia odbiorcą to jest sztuka. Ale nie każde zdjęcie reporterskie się w to wpisuje. I dobrze, że tak jest.
To dotyczy tylko kobiet? Mam poczucie, że fotografia reporterska w ogóle jest niedoceniona. Natłok obrazów, każdy dzisiaj może zrobić zdjęcie.
Jest niewygodna. Bardzo. Obrady Okrągłego Stołu fotografowały dwie moje bohaterki. Wydarzenie niejednoznacznie, bo po oficjalnej części obrad była i nieoficjalna, o której bardzo niewiele wiemy. A to ona się przewija w opowieściach dziennikarzy, ale tego nie widzieliśmy. Obok siebie: przedstawiciel Kościoła, Wałęsa, przedstawiciel strony komunistycznej z kieliszeczkami z wódeczką. Ostatnio głośno było o urodzinowej imprezie u dziennikarza Roberta Mazurka – okazało się, że panowie politycy się wszyscy świetnie znają, mimo, że są z różnych, często będących w konflikcie, opcji politycznych. A fotoreporterom i fotoreporterkom coraz częściej zabrania się fotografować. Tak jak choćby w strefie wyjątkowej na granicy polsko-białoruskiej.
Śledziłam historię dzieci z Michałowa. Agnieszka Sadowska zrobiła zdjęcia, a kilka dni później pojawiła się w mediach informacja, że rzucała dzieciom cukierki, żeby zrobić lepsze zdjęcie. Anonimowy użytkownik Twittera wrzucił w sieć film. Szybko to zostało obalone – to nie Sadowska, tylko jakaś inna kobieta, która mieszka w okolicy. Jak reagują odbiorcy? Przekaz wynikający ze zdjęć traci na znaczeniu. Znikają emocje współczucia, empatii, bo przecież to „zmanipulowany” obraz. To oczywiście celowe działanie. I tak jest od lat. Co nie znaczy, że nie trzeba mieć krytycznego podejścia do tego, co widzimy i słyszymy.
Wspomniałaś Zofię Rydet. Ona została włączona do świata sztuki współczesnej – myślę, że to pomogło ją tak dobrze zobaczyć i docenić. W książce i na wystawie łączysz różne nurty fotografii, żeby właśnie zatrzeć granice?
Wśród moich bohaterek są stricte reporterskie postaci, ale też bliższe sztuki współczesnej. Anna Bohdziewicz niemalże od 40 lat prowadzi swój świetny cykl Fotodziennik, który jest rozpoznawany nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Łączy w nim obraz z tekstem. Albo Joanna Helander. Od wielu lat mieszka w Szwecji i jej prace są doceniane, pojawiają się na wystawach, w publikacjach dotyczących literatury czy historii sztuki. Ten mój zbiór jest szerszy niż fotografia reporterska. Ale ktoś mi ostatnio zadał pytanie, czy w ogóle jest sens oddzielać reportaż od sztuki.
Teraz doszliśmy do takiego momentu, że ja nie wiem, czy oglądam zdjęcia uczestnika wydarzeń, czy dziennikarza, który zadba o to, żeby się rozejrzeć dookoła, aby fotografować nie tylko z perspektywy własnych przekonań.
Świetne pytanie.
Nie wiem. Wydaje mi się, że wszyscy twórcy i twórczynie mają ten sam cel. Chcą, aby ich praca była szanowna i doceniania. Sztuką jest zrobić dobre zdjęcie reporterskie, które poruszy. To jest kwestia oddziaływania na odbiorców. Rzeczywiście mam kłopot z tym, że fotografia reporterska nie jest tak szanowana dzisiaj, jak była niegdyś. Z pewnością nie ma już takiego wpływu na odbiorców. Ale sytuacja, o której opowiada Ania Musiałówna, że opublikowany materiał o rodzinie w skrajnej biedzie spowodował, że odbiorcy zaangażowali się w pomóc tej rodzinie – teraz powoli to zaczyna wracać. Po publikacji zdjęć dzieci z Michałowa poszła fala – zobaczyliśmy malucha w misiowym kożuszku i poczuliśmy, że trzeba pomóc. Pojawiły się hasła „Gdzie są dzieci?”. Na poziomie poruszenia odbiorcą to jest sztuka. Ale nie każde zdjęcie reporterskie się w to wpisuje. I dobrze, że tak jest. Prasowe zdjęcia reporterskie rządzą się swoimi prawami, muszą być zweryfikowane.
Mam kłopot z tym, że ktoś jest uczestnikiem wydarzeń i ma swoje przekonania, a z drugiej strony jest korespondentem dużej agencji informacyjnej. Na okładce Jedynych… jest Ania Pietuszko w opasce strajkowej, z aparatem przewieszonym przez szyję, z gestem zwycięstwa. Ale ona była związana z „Solidarnością” – jej zadaniem było dokumentować wszystko co było związane z „Solidarnością”. To jest czysta sytuacja. A teraz doszliśmy do takiego momentu, że ja nie wiem, czy oglądam zdjęcia uczestnika wydarzeń, czy dziennikarza, który zadba o to, żeby się rozejrzeć dookoła, aby fotografować nie tylko z perspektywy własnych przekonań.
Chodzi o obiektywizm.
Dążenie do niego. Jeżeli policja używa gazu – fotografuję to. Ale jak uczestnik wydarzeń rzuca się na policjanta – też to fotografuję, nie ukrywam, że to się stało. Żeby zobaczyć, co się działo na Marszu Niepodległości musiałam zobaczyć zdjęcia i z „Wyborczej”, i z „doRzeczy”. Obejrzeć TVP, Polsat i TVN. Coś takiego wydarzyło się w ostatnim czasie. Obie strony wykorzystują triki, żeby wpływać na odbiorców.
Rozumiem, że to są trudne czasy, trudno się oddzielić emocjonalnie od tego, co się dzieje. Ale oczekuję, że reporter rozumie, na czym polega praca dziennikarska. Mam na Facebooku fotografów, którzy się identyfikują z Prawem i Sprawiedliwością. U nich na Marszu Niepodległości widzę rodziny z dziećmi, przytulonych ludzi. Po drugiej stronie barykady widzę kominiarki, gaz, agresja. Nie możemy się tak zamykać we własnych bańkach.
Fotografia reporterska jest obecna na rynku sztuki?
Kolekcjonerzy interesują się zdjęciami moich bohaterek. Fotografia z nurtu reporterskiego z czasem nabiera innej rangi, zostaje wyjęta z kontekstu medialno-prasowego. Zakończyłam swoje badania na latach 90. Minęło 30 lat – te zdjęcia trochę straciły kontekst polityczny, związek z konkretnymi bohaterami, komunikatami prasowymi. Są teraz widziane jako dobry obraz fotograficzny. Świadczy to o tym, że moje bohaterki były świetnymi fotoreporterkami, potrafiły zawrzeć w zdjęciu emocje, warstwę informacyjną i wizualną. Te zdjęcia są dobrze zakomponowane, wykadrowane, ze świetnym światłem. Wyciąga je się z cykli, z konkretnego konkretnego wydarzenia. Będą funkcjonowały jako pojedyncze prace, które masz na ścianie i myślisz: ale zdjęcie!
Zastanawiam się – kupuję portret Wałęsy, o którym opowiada Anna Brzezińska. Zrobiła je w momencie, gdy Wałęsa przegrał wybory z Kwaśniewskim. Uchwyciła jego załamanie. Wtedy nie dała tego zdjęcia do prasy uznając, że to pogrąży Wałęsę. Dała inne, które zrobiła po chwili, gdy prezydent już przykrył emocje dumą. Etyka zawodowa. I ja teraz mam to zdjęcie nad kanapą… Jak się do tego odnosisz?
Pamiętam film Sól ziemi o Sebastião Salgado. W nim Wim Wenders pokazuje zdjęcie niewidomej kobiety, które zostało wykonane przez Salgado w trakcie kryzysu humanitarnego. Pokazuje je na swojej ścianie, wiszące nad kominkiem. Jak to oglądałam, myślałam: przecież to jest konkretna kobieta ze swoją historią – a my widzimy piękne zdjęcie, które zachwyca. Ale nie ma tej historii, straciliśmy ją. Pewnie funkcjonuje jeszcze w głowie osoby, która je kupiła, ale przecież kupiła je nie ze względu na tą historię, ale na warstwę wizualną. Motam w tym, jak to powinno być. Teraz, po latach od obejrzenia tego filmu, po latach pracy nad archiwami, myślę: czemu nie? To jest ścieżka, którą fotografie mogą przejść. Może nie jest ona jedyna, może równolegle powstanie archiwum? A do tego na pewno jest potrzebne wsparcie instytucjonalne. Te fotografie powinny zostać zdigitalizowane i udostępnione, a archiwa zabezpieczone. Życzę tego moim bohaterkom.
Jak to teraz wygląda?
Nie jesteś w stanie znaleźć ich zdjęć. Przechowują je na strychach, w piwnicach. Za parę lat tych zdjęć nie będzie, jeżeli ktoś się tym nie zajmie. To jest zapis naszych czasów. Tak dużo mówimy o historii, o edukacji historycznej a właśnie przepada nam materiał źródłowy do badań dla historyków, dziennikarzy. To są zdjęcia, które mogłyby się znaleźć w podręcznikach do najnowszej historii Polski. Dlaczego ich tam nie ma?! W książce mamy 10 bohaterek, 13 na wystawie, ale żadna z pań nie ma udostępnionego archiwum. Oprócz Ani Musiałówny – która robi to własnym sumptem i ma udostępniony na swojej stronie skrawek swojej twórczości. Joanna Helander ma część zdigitalizowaną. I na tym koniec.
Chcesz kontynuować pracę?
Cały czas coś się dzieje. Telefon dzwoni. Pojawiają się kolejne wątki. Zgłosiła się do mnie osoba, która ma archiwum swojej babci, bardzo ciekawej postaci. Zajmowała się – uwaga – fotografią koni. Była znaną na świecie fotografką, o której bardzo niewiele osób wie. Jeździła po Skandynawii w poszukiwaniu wolno żyjących koni. Fotografowała też stadniny w Polsce. Jestem w trakcie rozmowy z fotografką, która portretowała czterech polskich prezydentów: Kwaśniewskiego, Kaczyńskiego i Komorowskiego, teraz Dudę. Jest jedyną kobietą w męskim zespole. To są tak różne historie… I choć siedzę w tym środowisku od lat, nie wiem wszystkiego. Jestem otwarta. Myślę, że to początek drogi. Bardzo chciałabym się zająć digitalizacją i udostępnieniem prac polskich fotografek. Może ktoś będzie miał pomysł, jak to zrobić. Ja jestem.
Joanna Ruszczyk – dziennikarka, popularyzatorka sztuki. Współpracuje z tygodnikiem „Newsweek Polska”. Współautorka książki Lokomotywa/IDEOLO. Ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie i Kuratorskie Studia Muzealnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby autorskie
- Monika Szewczyk-Wittek
- Tytuł
- Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek
- Wydawnictwo
- Dom Spotkań z Historią
- Data i miejsce wydania
- 2021, Warszawa
- Strona internetowa
- dsh.waw.pl