Erna Rosenstein – komunistka, ale panienka z dobrego domu. Rozmowa z Adamem Sandauerem
W ostatnich latach mamy do czynienie nie tyle z powrotem, co pokazaniem na nowo twórczości Erny Rosenstein. Właśnie wyszedł zbiór jej bajek Poławiacz cieni, a Fundacja Galerii Foksal zorganizowała wystawę pod tym samym tytułem.
Trudno mówić o powrocie. Moja matka nigdy nie zniknęła z polskiej sztuki, ale zawirowania polityczne źle wpływały na jej pozycję. Nie tylko po 1989 roku, ale od samego początku jej twórczości, czyli od dwudziestolecia międzywojennego. Matka była związana ze skrajną lewicą, co stwarzało problemy już podczas studiów. Akademia Sztuk Pięknych w Krakowie była uczelnią konserwatywną, z profesorami zapatrzonymi w Młodą Polskę czy koloryzm. Chwilę wcześniej, gdy matka była w Wiedniu – wyrzucono z krakowskiej Akademii grupę studentów – zwolenników awangardy. Chodzi o tak zwaną Grupę Krakowską, ludzi o lewicowych poglądach. Matkę ciągnęło w ich stronę.
Wydawało się, że po wojnie, w Polsce Ludowej, będzie mieć ułatwioną drogę, bo zmieniła się sytuacja polityczna. Zaczęto jednak wymagać od artystów, by robili sztukę zaangażowaną, socrealizm.
Wracając do okresu przedwojennego – pana matka zaprzyjaźnia się z Marią Jaremą czy Jonaszem Sternem.
Tak. I tylko przez przypadek nie znalazła się w pierwszej Grupie Krakowskiej. Gdy robiła maturę w Krakowie, rodzice dowiedzieli się o jej związkach z formacjami lewicowymi. Jej ojciec, a mój dziadek, sędzia Maksymilian Rosenstein, zdecydował, że natychmiast należy przeciąć kontakty ze złym towarzystwem, w które wpadła córka. Wysłano ją na studia do Wiednia. Tymczasem tam wzięła udział w lewicowym powstaniu lutowym 1934 roku.
Nie było jej w Krakowie, gdy powstała Grupa. Na Akademię trafiła po wyrzuceniu jej członków z uczelni. Zajęła się odtwarzaniem młodzieżówki komunistycznej. Ostatecznie jej związki z Grupą pozostały nieformalne, bała się, że formalne przystąpienie mogłoby spowodować usunięcie jej z Akademii. Jednak stale spotykała się z jej członkami w siedzibie Związku Plastyków na ulicy św. Ducha.
A co ją kierowało ku Grupie: kwestie ideowe czy artystyczne?
Jedne i drugie. Matka miała lewicowe przekonania. Mówiła o sprawiedliwości społecznej, o budowie innego systemu. I wydawało się, że po wojnie ludzie związani z lewicą będą tworzyli zaplecze sztuki Polski Ludowej. Jednak sprawujący władzę oczekiwali robienia propagandy zamiast sztuki. Zamiast malarstwa nowoczesnego żądali obrazów fabryk, robotników czy bab na traktorach. Tymczasem lewica miała znakomitych twórców – w Polsce nie tylko Marię Jaremiankę, Jonasza Sterna, czy moją matkę, a na świecie znaczna cześć awangardy też była lewicowa. Oczywiście tolerowano twórczość Picassa, Hemingwaya czy Majakowskiego – bo trudno było ich zwalczać. Jednak o ich twórczości nie uczono w szkołach.
Matka miała lewicowe przekonania. Mówiła o sprawiedliwości społecznej, o budowie innego systemu. Jednak sprawujący władzę oczekiwali robienia propagandy zamiast sztuki.
Zresztą nie tylko lewica żądała od artystów robienia prac propagandowych, a nie sztuki. Na podobny wpadli hitlerowcy. Chcąc ośmieszyć sztukę nowoczesną zrobili Wystawę sztuki zdegenerowanej w 1937 roku. Matka widziała tę wystawę i opublikowała parę słów na ten temat na łamach „Naszego Wyrazu”[1].
Jednak podjęła próby tworzenia obrazów zaangażowanych.
Tak. Naciskano na całe środowisko, by robiło socrealizm. Matka próbowała namalować obrazy, na których ktoś rozkleja ulotkę PPR-owską czy zebranie partyjne. Jednak nic z tego nie wychodziło i jak dzisiaj spojrzeć na te płótna, to widać, że nie jest to socrealizm czy propaganda, tylko jakiś soc-surrealizm.
A czy pana matka opowiadała, co pchnęło ją w stronę lewicy?
Można to streścić w jednym zdaniu: nierówności społeczne. Opowiadała o tym zresztą w swych wspomnieniach, spisanych przez Zenię Macużankę[2]. Moi dziadkowie byli bardzo zamożni – on sędzia, kamienicznik. Owszem, o postępowiczowskich poglądach, ale moją babkę Annę Rosenstein gosposia całowała w rękę i zwracała się do niej per „jaśnie pani”. To u matki wywoływało bunt. Ona bawiła się z okolicznymi dziećmi, często w parku czy na ulicy.
Potem przychodzi 1956 rok, odwilż – także w kulturze. Twórczość Erny Rosenstein staje się bardzo widoczna.
Janusz Bogucki organizuje wystawę w Galerii na Krzywym Kole i zaczyna się intensywny okres życia mojej matki. Przychodzi jednak 1968 rok. Władzę przejmuje obrzydliwa formacja, połączenie partyjnych aparatczyków z grupą tak zwanych Moczarowców. Rządzić Polską zaczyna narodowa lewica. Wtedy zastanawialiśmy się, czy nie emigrować.
Potem polityka po raz kolejny wkracza w życie mojej matki pod koniec lat 80. Jak wielu ludzi lewicy, matka nie była związana z solidarnościową opozycją czasów PRL-u. A po Okrągłym Stole ludzie ci – jedni lepsi, drudzy gorsi – przejmują władzę. No i matka przestaje być widoczna, troszkę zdmuchnięta przez nowe pokolenie, które miało inne koncepcje artystyczne, ale też jako osoba związana z inną opcją polityczną. Jej wystawa zapowiadana przez Zachętę po 1989 roku znika z planów wystawowych. Zostało kilka małych galerii, w których matka wystawiała. Długo zresztą ją namawiałem, by jakoś próbować zamknąć niechęć z obozem solidarnościowym. I wreszcie doszło do jej wystawy na Mazowieckiej, w galerii w odtworzonego ZPAP.
…w 1996 roku, z okazji otrzymania Nagrody im. Jana Cybisa.
To było podanie sobie ręki. Jednak przyszło nowe pokolenie, coraz bardziej zaczęło dominować. Matka wystawiała w galerii Stefana Szydłowskiego, w Galerii Ego w Poznaniu i tyle.
Lata minęły, ci, którzy doszli do władzy po Okrągłym Stole, dziś są parę lat starsi. Wszystko się ułożyło, utrzęsło… Czas zrobił swoje i pokazał kto jest co wart.
Pana matka po wojnie funkcjonuje w Krakowie. Potem przeprowadza się do Warszawy, ale stale funkcjonuje pomiędzy oboma miastami.
Matka w Warszawie była jedną z centralnych postaci, które wobec polityki kulturalnej mówiły zdecydowanie: nie!
Ostatni okres przed wyzwoleniem spędziła w Częstochowie. Pomagała jej się ukrywać malarka Bogusława Zbierożonka-Malec. Po wyzwoleniu została sama. Dziadków zamordowano, nie miała kontaktów z bratem. Kiedy mogła już wrócić do Krakowa, nie chciała iść do mieszkania, które zamknęli z rodzicami uciekając z miasta. Dwojakie były przyczyny. Wspomnienia, no i nowi lokatorzy, których się obawiała, a którzy mieszkanie otrzymali z kwaterunkowego przydziału. Matka zamieszkała ze swoją starszą kuzynką Wandą, gdzieś przy Krasińskiego. W międzyczasie odnalazł się brat Nacek – Paweł (Paul) Rosenstein Rodan. Był profesorem na Uniwersytecie Londyńskim, potem jako ekonomista miał sporą pozycję w Stanach Zjednoczonych. Pojechała do niego do Londynu. Nacek sfinansował jej kilkumiesięczny pobyt poza Polską. W Paryżu spotyka Artura Sandauera, wcześniej jedynie swojego znajomego. Z ich związku powstałem ja. Już razem wrócili do kraju, do Warszawy. Zamieszkali w Domu Czytelnika, na ulicy Iwickiej 8a. Nadal utrzymywała związki ze środowiskiem krakowskim – z osobami, które potem założyły drugą Grupę Krakowską. Środowisko to stało się centrum opozycji przeciw socrealizmowi. Matka zaś w Warszawie – mimo iż członek partii – była jedną z centralnych postaci, które wobec polityki kulturalnej mówiły zdecydowanie: nie!
Oboje pana rodzice dokonali takiego wyboru, także Artur Sandauer był zdecydowanym krytykiem socrealizmu.
Mieli wspólne poglądy. Może także dlatego zostali małżeństwem… Zresztą, czy ja wiem, co nimi kierowało?
A jak przeżyli okres socrealizmu?
Jeżeli w PRL-u nie występowało się jednoznacznie przeciwko systemowi politycznemu, miało się jedynie zastrzeżenia wobec polityki kulturalnej, to było się tylko „źle widzianym”, ale jakoś tam tolerowanym. Ktoś taki był na bocznym torze, został prezesem jakieś spółdzielni czy notariuszem. Nie robiło się żadnej kariery państwowej, ale dawano przeżyć.
Jeżeli chodzi o moich rodziców, to ojciec żył z tłumaczeń – znał kilkanaście obcych języków. Wtedy powstały jego tłumaczenie Arystofanesa, Czechowa, Majakowskiego i wiele innych. Matka pracowała w Spółdzielni Pracy Wzór, w której powstawały tkaniny użytkowe. Nie wystawiała, nie robiła kariery artystycznej, ale miała pracę.
Matka – co prawda komunistka, ale panienka z dobrego domu – miała dwie lewe ręce. Gonia zamieszkała zatem z nami – tak ją nazywaliśmy, bo ja nie potrafiłem wypowiedzieć słowa gosposia.
W domu nie przelewało się, ale drobna pomoc od Nacka ze Stanów Zjednoczonych, jak też rodziny ojca z Izraela – jakieś 20 dolarów miesięcznie – pozwalała łatać budżet domowy. Jedynym luksusem, na jaki sobie pozwalaliśmy, była gosposia. Matka – co prawda komunistka, ale panienka z dobrego domu – miała dwie lewe ręce. Gonia zamieszkała zatem z nami – tak ją nazywaliśmy, bo ja nie potrafiłem wypowiedzieć słowa gosposia. Przed wojną ukończyła tylko pierwszą klasę szkoły podstawowej i poszła do pracy. Była chyba bardzo zdolna, sama nauczyła się czytać i pisać. Po części i mnie wychowywała. Mieszkała u nas na Iwickiej w służbówce. Dostawała wyżywienie, niewielką pensję.
Był jednak inny poważny problem. Po dziadkach matka miała nieruchomości – kamienice w Krakowie. Kontrolowane przez państwo czynsze były tak kalkulowane, że nie starczały na utrzymanie kamienic. Było to nieustannym naszym problemem i utrapieniem Erny Rosenstein. Co jakaś awaria czy urwana rynna lub cokolwiek innego się stało – przychodził nakaz naprawy. Matka nie miała pieniędzy, by finansować remonty, więc żyliśmy w strachu przed komornikiem. Pamiętam, jak wracaliśmy do domu, to zdarzało się, że robiliśmy czasami – na wszelki wypadek – dodatkową rundę ulicami, bo ktoś stał przy wejściu. Mógł być komornikiem z jakimś nakazem, więc czekaliśmy: może odejdzie. Powstawały długi, które w końcu dopisywano do ksiąg wieczystych.
Kończy się socrealizm. Oboje rodzice nagle znajdują się w głównym nurcie sztuki. Erna Rosenstein jest w 1957 roku współzałożycielką drugiej Grupy Krakowskiej. Cykl tekstów, a potem książka Bez taryfy ulgowej Artura Sandauera miały zasadnicze znaczenie dla pożegnania się z socrealizmem. I przychodzi 1968 rok. Nie wyjechaliście państwo.
Ojciec chciał wyjeżdżać. Ja nie chciałem. Matka także nie chciała.
Jeżeli chodzi o mnie, to miałem 18 lat i jakąś dziewczynę. Ona chciała ze mną jechać. Nie miałem jednak najmniejszej ochoty na stałe związki. Myślałem: wyjedziemy a ona potem nie będzie mogła wrócić do Polski. Miałem 18 lat i nie chciałem brać na siebie takiej odpowiedzialności.
Matka uważała, że powinna zostać i występować przeciwko faszyzacji państwa. Czuła się jako współodpowiedzialną za to, co się dzieje.
Ostatecznie wszyscy zostaliśmy. Nie wiedzieliśmy wtedy, podejmując tę decyzję, jaka jest skala emigracji, jakie wielkie nastąpi skundlenie się życia publicznego w Polsce. Nie zostaliśmy w Polsce tej, którą znaliśmy sprzed 1968 roku, tylko w Polsce marcowych docentów i karier najgorszych szumowin. Sami własne losy związaliśmy z państwem, znacznie mniej cywilizowanym.
Pana matka powiedziała potem, że została, by dawać świadectwo.
Przede wszystkim decyzja o pozostaniu była wyrazem odpowiedzialności za swoje poglądy, i właśnie dawaniem świadectwa, że komuniści to nie jest PZPR w wersji 1968 roku.
Nadal też pozostała aktywna. Miała związki z młodszymi pokoleniem, także z neowangardą. Bywała między innymi na plenerach w Osiekach.
Tak, znała to środowisko, jednak wszystko się zmieniło. Oni zaczęli potem robić wielkie kariery, a matka już nie.
Ale jednocześnie Grupa Krakowska staje się klasyką polskiej sztuki.
Tak, w latach 70. i 80. środowisko Jonasza Sterna i Marii Jaremianki to już klasycy. Matka także. To normalna kolej rzeczy. Gdy matka studiowała na Akademii, klasykami byli koloryści i Młoda Polska…
A jakie były relacje z innymi członkami Grupy Krakowskiej?
W wielu publikacjach pojawia się twierdzenie, że Tadeusz Kantor wylansował Ernę Rosenstein. Nic bardziej mylnego i upraszczającego.
Najpierw powiem o czym innym. W wielu publikacjach pojawia się twierdzenie, że Tadeusz Kantor wylansował Ernę Rosenstein. Nic bardziej mylnego i upraszczającego. W 1967 roku odbyła się wystawa w Zachęcie, której Kantor był komisarzem. Tylko trzeba mieć świadomość, że wielka pozycja Kantora to dopiero lata 70., po sukcesach teatru Cricot 2 na festiwalu w Edynburgu. Wcześniej Cricot był jednym z małych, amatorskich teatrów, a Tadeusz Kantor do zamożnych nie należał. Osobą, która stała za tą wystawą i budowała pozycję nie tylko mojej matki, ale też Kantora, była zaprzyjaźniona z nimi Giza Szancer, dyrektorka Zachęty. To ona wpadła na pomysł, by dać zarobić Kantorowi, bo był świetnym artystą i nie miał pieniędzy. I powierzyła mu pracę kuratora tej wystawy.
A jakie były relacje matki z innymi członkami Grupy Krakowskiej? Bardzo dobre. Trzeba pamiętać, że to środowisko krakowskie to był tygiel, z którego wyrósł Kantor, Stern czy Jaremianka, ale zapomina się, że miała też relacje z Wisławą Szymborska czy Kornelem Filipowiczem, mężem Jaremiaki – a potem po jej śmierci, do końca życia – partnerem Szymborskiej. Matka była zaprzyjaźniona z całym gronem.
A jakie miejsce w życiu pana rodziców zajmowała tradycja żydowska?
Najłatwiej byłoby powiedzieć – żadne. Jednak trudno mówić o tożsamości narodowej, bo zawsze jest kwestia: z czyjego punktu widzenia. Z punktu widzenia antysemitów ona jest Żydówką i ja jestem Żydem.
Dla matki tożsamość żydowska nie istniała. Uważała, że narodowość to język, kultura i tyle. Mama nie znała ani jidysz, ani hebrajskiego. W jej twórczości nie ma śladu jakichś judaików, odniesień do tradycji żydowskiej. Natomiast jej losy, to, co się z nią stało, wrzucały matkę w żydowskość. Niemców mało interesowało, jakie wybory podejmowali jej przodkowie i to trzy-cztery pokolenia wstecz. Dla nich ona była Żydówką. Była nią też dla szmalcownika, który zamordował jej rodziców. Przy czym matka nigdy by nie powiedziała „polski szmalcownik”. Dla niej to był bandzior. Nie uznawała szmalcownictwa za jakąś „cechę narodową”.
Czymś przewrotnym jest, że to szmalcownik wpycha moją matkę w żydowskość. To jego zbrodnia powoduje, że powstały obrazy z głowami zamordowanych rodziców.
Ani ona, ani ja nie chcieliśmy dać się wepchnąć w tradycje żydowskie. Czymś przewrotnym jest, że to szmalcownik wpycha moją matkę w żydowskość. To jego zbrodnia powoduje, że powstały obrazy z głowami zamordowanych rodziców. One wpisują się w opowieść o drugiej wojnie światowej. Nie sposób powiedzieć, że ich nie ma.
Myślimy, by w ramach propozycji jej książki Poławiacz cieni zorganizować kolejne spotkanie promocyjne i stajemy przed dylematem: czy zwrócić się o salę do muzeum Polin. Ona sama nigdy by się na to zadecydowała. Dziś jednak nie ma innych miejsc, ale też dlaczego walczyć z rzeczywistością? Są przecież też obrazy z głowami pomordowanych.
To jest kolosalny dylemat.
Obrazy z głowami od samego początku były łączone z Holokaustem?
Tak. Dobrze wiedzieliśmy, że to są głowy dziadków.
Te obrazy są bardzo osobiste i matka nie chciała ich eksponować. Długo pozostawały w pracowni i dopiero po latach podjęła decyzję, że się ich pozbywa. Chciała jednak, by pozostały razem, dlatego dwa sprzedała Muzeum Narodowemu w Krakowie. Trzeba podkreślić – matka nie była męczennicą drugiej wojny światowej. Nie chodziła po ulicy i łkała nieustannie po tym, co ją spotkało.
Natomiast powstały też dwa-trzy obrazy z głowami wszystkich, taki poczet rodzinny: ojca, dziadków, brata… I mimo tego samego motywu głowy, nie mają nic wspólnego z drugą wojną światową.
A czy Pan jako dziecko znał historię swoich dziadków?
Słyszałem, ale bez szczegółów: uciekali pociągiem i zamordowano ich w Małkini. Potem była ekshumacja ich grobu i pochowanie szczątków na Cmentarzu Żydowskim w Warszawie. Pogrzeb nie odbył się w tradycji żydowskiej. Rabina tam nie było.
Jedną rzecz trzeba powiedzieć. Matka i ojciec są typowymi przykładami ludzi, którzy się zasymilowali. Jednak ich życie, losy ich spuścizny stały w kontrze do tego…
A pan wiedział o swoim pochodzeniu?
Tak i kilka razy to odczułem. Mieszkaliśmy, jak panu mówiłem, w Domu Czytelnika na Iwickiej. W okolicy żyli sami wybitni artyści, twórcy socrealizmu, laureaci nagród państwowych. Wszystkie ich dzieci były ateistycznie wychowane. Przychodzi październik 1956 roku i wszyscy biegną na religię. Nawet ja dwa-trzy razy z nimi poszedłem. Nie było między nami różnicy i uważałem to za coś oczywistego. Jednak ojciec mi powiedział: Adam, nie jesteś katolikiem i nie powinieneś chodzić na religię.
Przestałem, ale zazdrościłem innym dzieciom, że dostają od księdza książki do kolorowania z Panem Bogiem z dużą brodą, który siedział na chmurach z aniołami. Jedna z dziewczynek, sąsiadka przyszła do mnie i powiedziała: Adam, ty się nie martw, ksiądz prosił, bym tobie powiedziała, że to nie powód do zmartwień, bo Jezus Chrystus też był Żydem. Ale ksiądz dodał, by nie opowiadać o tym bez potrzeby, bo to grzech śmiertelny.
A czy się czuję Żydem? Wiem, że mam takie korzenie. Ale ani jidysz, ani hebrajskiego nie znam. Czasami jeżdżę do Izraela, bo mam tam kuzynów, ale do Paryża też jeżdżę.
W latach 70. pana matka zaczyna publikować wiersze. Czy miało to jakiś związek z Marcem ’68?
Zaczęła pisać znacznie wcześniej. Pierwsze bajki napisała dla mnie. Pierwsze sztuki też powstały wcześniej. Natomiast w 1968 roku powstało sporo wierszy związanych z sytuacją polityczną – zatem tak. Praca nad obrazem to rzemieślnicza dłubanina, nie wystarczy parę kresek postawić. A sytuacja była tak dynamiczna, że wymagała wypowiedzi w innej formie. I okazało się, że inne tworzywo jest bardziej odpowiednie do Marca ’68 i pomarcowych czasów.
A czym dla niej twórczość literacka była równie ważna jak malarstwo czy raczej traktował je jako dopełnienie?
Raczej dopełnienie. Ona była malarką. Natomiast znacznie poważniej traktowała sztuki teatralne. Może dlatego, że są bardzo surrealistyczne. I przez to bliższe jej malarstwu.
A jak traktował je pana ojciec?
Jemu podobały się jej wiersze. Nawet napisał parę słów o jej twórczości, co wywołało wyjątkową wściekłość jego kolegów-krytyków literatury, że pisze o własnej żonie.
Zwłaszcza, że słynął z ostrego języka. A jakie miejsce zajmowała w jej życiu sztuka?
Podstawowe. W pokoju, obok którego siedzimy, rano zakładała fartuch i cały dzień była zajęta – malowała lub coś innego tam robiła. Miała sporo samodyscypliny. Oboje rodzice pracowali w domu. I od rana byli zajęci.
A co w literaturze dla pana matki było ważne? Co czytała?
Nie potrafię tego powiedzieć. Na pewno w odróżnieniu od rodziców nie byłem wielkim miłośnikiem poezji.
A jak pan odnajdował się w tej rzeczywistości: z ojcem krytykiem, matką malarką?
Mnie interesowała fizyka. A jak się odnajdowałem w tej rzeczywistości? Często zdarzało się, że ojciec napisał jakiś fragment tekstu, a potem pytał nas, czy dobrze, jak zrobić, by było lepiej, jaśniej. I jemu – jak patrzący z zewnątrz – doradzaliśmy.
Natomiast czymś strasznym były pomysły pedagogiczne mojego ojca. On próbował wychować mnie na miłośnika literatury. Dawał mi do czytania książki kompletnie nieodpowiednia dla mojego wieku. Gdy miałem 16 lat, wymagał ode mnie czytania Ferdydurke czy Sklepów cynamonowych! No i te edukacyjne pomysły, by w domu mówić po francusku!
A co do życia artystycznego mojej matki – przede wszystkim podobały mi się wernisaże. Zawsze tam można było spotkać jakichś ciekawych ludzi. Poza tym malarstwo interesowało mnie w sensie technicznym: jak zrobić grunt, jak zbija się blejtramy, jak naciąga się płótno. Podobnie ciekawe było wykonywanie pierwszych odbitek fotograficznych w ciemni urządzonej w łazience. Robiliśmy to razem z matką.
A kto ze środowiska artystycznego był jej najbliższy?
Tego to nie wiem, bo przede wszystkim to był Kraków. Na pewno matka czuła, że ma wielkie zobowiązanie wobec Bogumiły Zbirożanki-Malec, która wielkiej kariery nie zrobiła.
Powiem natomiast, kto u nas bywał. Jadwiga Maziarska, Kantor… Z Jonaszem Sternem często matka się spotykała. Jeżeli chodzi o Warszawę, to matka żyła w dużej przyjaźni z Alfredem Lenicą, który często u nas się pojawiał. Bywał i Tchórzewski. Z Henrykiem Stażewskim też się przyjaźniła. I Edziem Krasińskim, którego wszyscy traktowali z przymrużeniem oka, bo to pijak… I na pewno z kręgu przyjaciół „około sztuki” Teresa i Janusz Boguccy.
Zapytam o kolejny okres przełomowy, czyli Solidarność i stan wojenny. I o wybory pana rodziców.
Ojciec, kiedy wprowadzono stan wojenny, był na kongresie w Gorycji we Włoszech. Wrócił z przygotowanym artykułem, który potem stał się trzonem książki O sytuacji pisarza polskiego pochodzenia żydowskiego w XX wieku (Rzecz, którą nie ja powinienem napisać…). Teza artykułu była mniej więcej taka: inteligencja twórcza w Polsce jest kuszona i korumpowana z dwóch stron, przez podwójny mecenat. Z jednej strony jest państwo, które daje pieniądze na nagrody, fundusze twórcze, ZAIKS-y – z drugiej mecenat zachodni dający zagraniczne stypendia, zagraniczne wystawy czy tłumaczenia i międzynarodowe kariery. Ta demoralizująca sytuacja robi z artystów sprzedawczyków. Dzisiaj to, co napisał o podwójnym mecenacie, jest dość oczywiste, natomiast wtedy traktowano to jako zdradę.
Co gorsza, po jego powrocie do Polski przekazałem ten tekst Tomkowi Jastrunowi z pytaniem o publikację w prasie niezależnej. I mojemu ojcu odmówiono. To podziałało jak „płachta na byka” na starego Sandauera, który miał kolosalną pozycję w literaturze. Efektem była decyzja, by mimo ogłoszenia bojkotu, zdecydować się na druk w rządowej prasie. To była równia pochyła. Ojciec nagle znalazł się po stronie generała Jaruzelskiego.
Natomiast co do obozu solidarnościowego, to ojciec obawiał się sojuszu środowiska inteligenckiego, które trwożyło KOR, czyli byłych stalinowców z Kościołem Katolickim. On nie lubił ani jednego, ani drugiego. A może inaczej: w przypadku Kościoła bał się jego reakcyjnej części, bo jednocześnie był przecież zaprzyjaźniony z ks. Janem Twardowskim i środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”.
Uważam, że ojciec wykazał się absolutnym brakiem wyczucia politycznego i zapłacił za to tym, że dzisiaj jest kompletnie przemilczany.
A jak matka odnajdowała się w latach 80.?
Była żoną mojego ojca, czyli znajdowała się po tej samej stronie. Natomiast ja byłem w kontrze. Ale to mnie przyszło zapłacić za to największą cenę. Jak przyszedł Okrągły Stół, ojciec właśnie zmarł, a mnie wyrzucono z pracy za wybory rodziców.
A jak matka postrzegała przemiany po 1989 roku?
Nie miała wyboru, musiała przyjąć je do wiadomości, została sama, ojciec zmarł. Uważała, że liberalna kontra wobec koncepcji lewicowych to zmarnowana szansa. Była przekonana, że to nie komunizm był zły, lecz został źle zrealizowany.
Trzeba powiedzieć: lewica, która rządziła w Polsce to nie była Jaremianka, Kantor czy Erna Rosenstein, tylko karierowicze polityczni i aparatczycy najgorszej maści, ubecy, ludzie z łapanki, którzy trafili do Milicji Obywatelskiej. Natomiast ludzie kultury naiwnie wierzyli, że przy tym wszystkim da się żyć.
Matka uważała, że liberalna kontra wobec koncepcji lewicowych to zmarnowana szansa. Była przekonana, że to nie komunizm był zły, lecz został źle zrealizowany.
A jak duży dorobek pozostawiła?
W zasobach muzealnych jest – co wiemy ze zrobionego jakiś czas temu przez Tomasza Jeziorowskiego rejestru – około 200 obrazów. Natomiast trzeba dodać, że matka nie robiła spisu prac. Nie notowała, co zostało przez nią bezpośrednio albo w inny sposób sprzedanie.
Niedawno miała miejsce jej wystawa w nowojorskiej siedzibie Galerii Hauser&Wirth. Obrazy Erny Rosenstein znalazły się na przekrojowej wystawie Surrealism Beyond Borders przygotowanej przez nowojorskie Metropolitan Museum of Art oraz londyńską Tate Modern.
Mnie cieszy, że nazwisko matki teraz staje się znane, ale intencją Erny Rosenstein nie było robienie kariery międzynarodowej. Gdyby matka chciała wystawiać w Nowym Jorku, to przy pozycji swojego brata Pawła Rosensteina Rodana zrealizowałaby to bez problemów. Ją jednak bardziej interesowało tworzenie dobrych obrazów.
W jej czasach nie było jeszcze wiadomo, że pozycja w Stanach Zjednoczonych będzie mieć zasięg międzynarodowy i będzie znaczyć aż tak wiele. Wierzono, że w Polsce też buduje się autentyczne pozycje w sztuce. Dopiero lata 60., przede wszystkim Marzec ’68 pokazały, że tu wszystko zacznie upadać. Jednak do końca PRL-u istniały określone hierarchie. Dopiero po Okrągłym Stole nastąpiło ich załamanie.
A teksty? Czy są jeszcze jakieś niewydane?
To jest trudne pytanie. Jarosław Borowiec przygotowuje do wydania na koniec roku zbiór wierszy. I pojawił się problem: nie wiadomo dokładnie, co było już drukowane, a co nie. Teraz sprawdzane są jej publikacje w gazetach, etc.
Na różnych zebraniach matka notowała bzdury i przejęzyczenia znanych ludzi w ich przemówieniach. Niegdyś nawet w „Przekroju” ukazał się cały cykl idiotyzmów wyłapanych przez moją matkę. Te notatki przetrwały, tylko jest pytanie: czy i jak je wydawać.
Przez cały czas coś jest odnajdywane. Okazało się na przykład, że kiedyś zorganizowano konkurs na przygotowanie wydania Pana Tadeusza Adama Mickiewicza. Jedną z wersji tej książki zrobiła moja matka. Ministerstwo Kultury kupiło jej projekt, po czym trafił on do zasobów Muzeum Literatury. I niedawno całkiem przypadkiem odkrył go Jarosław Borowiec. I pewnie zostanie pokazany, tak jak bajeczka o ślimaku, do której ilustracje pokazała teraz Fundacja Galerii Foksal.
Adam Sandauer (ur. 1950) – fizyk, społecznik. Syn Erny Rosenstein i Artura Sandauera. Założyciel, przez wiele lat przewodniczący, a obecnie honorowy przewodniczący Stowarzyszenia Pacjentów „Primum Non Nocere”. Członek Stowarzyszenia Wolnego Słowa. Po wydarzeniach Marca ’68 usunięty ze studiów. W 1980 roku inicjator społecznej akcji zbierania podpisów pod apelem do władz o uwolnienie osób więzionych za przekonania.
[1] https://jbc.bj.uj.edu.pl/dlibra/publication/431658/edition/406809/content
[2] Erna Rosenstein, To we mnie trwa. Rozmowę przeprowadziła Zenona Macużanka, https://www.sandauer.pl/artykuly/erna-rosensteinx-to-we-mnie-trwa,93.html
Piotr Kosiewski (ur. 1967) – historyk i krytyk sztuki, publicysta. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego” i magazynu „Szum”. W latach 1990-2010 członek redakcji kwartalnika literackiego „Kresy”. W latach 2007-2008 stały recenzent „Dziennik. Polska. Europa. Świat”. Publikował także m.in. na łamach „Odry”, „Przeglądu Politycznego”, „Rzeczpospolitej”, „Więzi” i „Znaku”. Członek Sekcji Polskiej Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyki Artystycznej AICA. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.
Więcej