Dzisiejsza ezoteryka jest niepoważna. Rozmowa z Veroniką Hapchenko
Piotr Policht: Twoja ostatnia wystawa w galerii Nanazenit nosiła tytuł Cherchez le mage. Czemu mamy „szukać maga” i dlaczego ty w swoich pracach zajmujesz się magią?
Veronika Hapchenko: Zaczęło się nie od poszukiwania magii, a kontekstu historycznego. Od samego początku interesował mnie temat Związku Radzieckiego i jego pozostałości, obecność ZSRR w moim codziennym życiu w postradzieckiej przestrzeni. W biblioteczce mojej mamy poczesne miejsce zajmowała literatura ezoteryczna, a ona sama przez pewien czas studiowała astrologię u człowieka, który był ważną postacią na tym polu w Ukrainie lat 90. Chciałam dowiedzieć się, skąd te wątki się wywodzą. Zaczęło się od oczywistego połączenia pomiędzy Piotrem Uspienskim a rosyjskimi kubofuturystami na początku XX wieku. Później przyglądałam się postaciom Georgija Gurdżijewa, Heleny Bławatskiej, zahaczałam o Rudolfa Steinera… W styczniu z kolei w galerii Import Eksport pokazywać będę wystawę dotyczącą kosmizmu rosyjskiego. Moje poszukiwania stymulowała ciągła obecność tych wątków w postradzieckiej kulturze i życiu codziennym, przynajmniej w moim przypadku. Próbowałam sobie ich trwanie wytłumaczyć. W „poszukiwaniu magii chodziło mi o to, że kiedy rozpatrujemy z jednej strony historię okultyzmu, z drugiej Związku Radzieckiego, nie widać pomiędzy nimi oczywistego połączenia, choćby na poziomie ideologicznym, a jednak te połączenia istniały, przynajmniej do lat 30. i represji stalinowskich. Sam tytuł jest też oczywiście nawiązaniem do sformułowania „cherchez la femme”. Odnajdujemy magię, kiedy nie możemy wytłumaczyć sobie jakiejś sytuacji bezpośrednio, szukając nieoczywistych połączeń i zahaczając w jakiś sposób o okultyzm.
Ezoteryka w kontekście radzieckim kojarzy się też z czasami schyłkowymi i takimi postaciami jak Anatolij Kaszpirowski. A co działo się pomiędzy okresem rewolucyjnym a czasami pieriestrojki, ile wspólnego miała ezoteryka przełomu lat 80. i 90. z jej początkami?
Warto przywołać wątek, jak go nazywam, „progresywnego wampiryzmu” w działalności Aleksandra Bogdanowa. Był to słynny naukowiec, filozof i bardzo bliski przyjaciel Lenina. W pierwszej dekadzie XX wieku napisał książkę Czerwona gwiazda, opowiadającą o utopijnym społeczeństwie na Marsie, gdzie panuje już komunizm. Podstawą jego funkcjonowania jest to, że Marsjanie nawzajem przetaczają sobie krew i w taki sposób jednoczą całe społeczeństwo – starsi młodnieją, młodsi nabywają doświadczenia i energii od starszych. Ta myśl wywodziła się z Rudolfa Steinera, który w swoim wykładzie Krew jest to likwor całkiem osobliwy (Blut ist ein ganz besonderer Saft) mówił o tym, że gdy człowiek chce panować nad życiem innego człowieka, musi panować nad jego krwią. Kiedyś, gdy więzy krwi były bardzo silne – twierdził Steiner – mogły zdarzać się w mniejszych grupach przypadki telepatii czy innych zjawisk nadprzyrodzonych, a wraz z wprowadzeniem egzogamii siły te zostały utracone. Alekander Bogdanow rozwinął tę myśl w Czerwonej gwieździe, otworzył też pierwszy na świecie Instytut Transfuzji Krwi, ale w 1926 roku sam zmarł w wyniku malarii po nieudanej transfuzji. Jego myśl wybrzmiała niespodziewanie w latach 90. w ramach kampanii wyborczej Borysa Jelcyna. Rozpuszczono wówczas plotkę, że do ciała Lenina, spoczywającego w mauzoleum, przetaczana jest co miesiąc krew młodych chłopców i dlatego przez długi czas pozostaje ono zachowane w tak dobrym stanie. Ta myśl tak szybko rozpowszechniła się w społeczeństwie, że właściwie jej nie kwestionowano. Myślę więc, że od czasu Bogdanowa wątek ten siedzi głęboko zakorzeniony w podświadomości. Widać też inne połączenia – słyszałeś o ekspedycji szamana chcącego wypędzić demona z Kremla?
Nie.
Parę lat temu jakucki szaman wyruszył w podróż twierdząc, że na Kremlu przebywa demon, czyli rzecz jasna Putin, a jedynym, który może tego demona wypędzić jest właśnie szaman. Rozpoczął więc pieszą podróż z Jakucji w kierunku Moskwy i został złapany po kilku dniach – nie zdążył nawet przekroczyć granicy Syberii. Posłano po niego kilka samochodów policyjnych i zamknięto w szpitalu psychiatrycznym. Do tej pory uważa się on za więźnia sumienia. Metoda tak szybkiego działania w jakimś sensie przydaje takim nieoczywistym, ezoterycznym bohaterom siły nawet teraz. Przykłady tego rodzaju świadczą o tym, że to, co powstało na początku XX wieku i zostało gwałtownie zduszone przez Stalina, cały czas próbuje wyrwać się z podziemia.
W dzisiejszej fascynacji ezoteryką jedynym pocieszającym faktem wydaje mi się to, że nie opiera się ona na działaniu tajemnych ugrupowań. To największa zaleta tego, jej obecnego funkcjonowania, co zresztą paradoksalnie przeczy samemu temu pojęciu.
Na początku XX wieku ezoteryka przecinała się i z polityką, i ze sztuką – kręgi anarchistyczne, socjalistyczne i awangarda artystyczna bywały sobie bliskie, teozofia miała też znaczący wpływ na początki abstrakcji, twórczość Kandinskiego czy tym bardziej Hilmy af Klint. Ty sięgając do tych czasów posługujesz się zupełnie innym, figuratywnym językiem. Z czego to wynika?
Sięgam do pewnego wymiaru czasowego, do którego trochę, jak sądzę, „nie mam prawa”. Nie w sensie moralnym – po prostu gdybym posługiwała się ich językiem, byłby to błąd myślowy, z dzisiejszej perspektywy nie mam do tego kontekstu dostępu. Wydaje mi się, że język, którego używam, jest bardziej adekwatny, niż gdybym przerabiała na nowo te same tematy środkami ówczesnej awangardy. Oczywiście odruch, by sięgnąć po aerograf był przede wszystkim intuicyjny, ale myślę, że to dzięki temu weszłam głębiej w te tematy. Kiedy zaczęłam malować aerografem, tematy niejako same się pojawiły, skumulowało się to w tym samym momencie i myślę, że będę przez dłuższy czas trzymać się tej formuły. Środki przynależne danemu czasowi trzeba pozostawić historii. Tym bardziej, że podchodzę do tematów ezoterycznych od innej strony. Artyści awangardy wchodzili w ugrupowania okultystyczne bezpośrednio, ja działam w przestrzeni informacyjnej, bazując na książkach, nawet nie bezpośrednio tych zawierających teorie okultystyczne, a historycznych opracowaniach. Nie działam od wewnątrz, nie mogę więc operować podobnym językiem.
Twoje prace do pewnego stopnia wpisują się w widoczne w dzisiejszej sztuce zainteresowanie ezoteryką, chociaż przyjmujesz perspektywę historyczną i opowiadasz o zjawiskach, które miały nieco scjentystyczny rys. Dziś sięganie po ezoterykę i magię, fascynacje astrologią i figurą czarownicy często wiąże się z kolei z kwestionowaniem pooświeceniowej nauki jako naznaczonej patriarchatem i kolonializmem. Jak widzisz swoje miejsce w kontekście tej „ezoterycznej sztuki”?
Nie chcę mówić, że nie mam z nią nic wspólnego, ale mnie w okultyzmie początku XX wieku fascynuje co innego. Był w nim element przekraczania istniejących norm – Bławatska twierdziła na przykład, że ugrupowania teozoficzne muszą być absolutnie wolne, nie może w nich być żadnej hierarchii, muszą być otwarte na ludzi każdej rasy, płci itd. – jednak myśl ezoteryczna i okultystyczna początku XX wieku była dość brutalna i skonstruowana bardzo hierarchicznie. Zawsze był adept i mistrz, istniały bardzo wertykalne relacje. Absurdalne jest sięganie po wątki ezoteryczne przy równoczesnym ignorowaniu istnienie tej hierarchii i faktu, że w środowiskach ezoterycznych nie było żadnej wolności, a de facto jeszcze mocniej, niż w jakiejkolwiek innej przestrzeni, zaciśnięte kajdany. Romantyzuje się je, ale to po prostu nie ma nic wspólnego z faktami. Środowiska ezoteryczne od niczego nie zwalniały, tylko jeszcze bardziej formowały swoich członków i członkinie – dlatego też mogły w pewnym stopniu wejść w szczelinę pozostawioną przez religię. Ezoteryka próbowała połączyć naukę i religię. Dlatego używanie jest po to, by uciec od pewnych hierarchicznych konstruktów, to absolutnie błędny trop. W tych środowiskach mogą się zdarzać jeszcze gorsze, brutalniejsze manifestacje ludzkich lęków czy chęci władzy niż gdziekolwiek indziej – ich struktury wydobywają po prostu ludzką naturę.
Jakie polityczne znaczenie ma więc aktualny nawrót do ezoteryki?
W dzisiejszej fascynacji ezoteryką jedynym pocieszającym faktem wydaje mi się to, że nie opiera się ona na działaniu tajemnych ugrupowań. To największa zaleta tego, jej obecnego funkcjonowania, co zresztą paradoksalnie przeczy samemu temu pojęciu. Dziś ezoteryka nie funkcjonuje w żaden sposób poważnie. Jest przepuszczona przez pryzmat kultury masowej, która ma swoje ograniczenia, opiera się na prostych komunikatach. Ciekawi mnie, jak będzie się to rozwijać i czy będą powstawać jakieś ugrupowania, może to być interesujące w obserwacji. Nie widzę jednak, by w tym momencie wiązało się to z czymś głębszym niż np. śledzenie retrogradacji Merkurego. Ezoteryka nie nabiera dziś takiej skali, by na cokolwiek tak naprawdę mogła wpłynąć. Dla porównania – na początku lat 2000. w Kijowie wyglądało to nieco inaczej. Moja mama była uczennicą pewnego astrologa, który przygotowywał prognozy dla wielu ważnych ugrupowań politycznych. To za jego sprawą Julia Tymoszenko zmieniła kolor włosów, bo według jednej z jego prognoz kobieta miała zostać w przyszłości prezydentką Ukrainy, ale miała to być blondynka. Od tego momentu Tymoszenko zaczęła farbować włosy, wtedy powstał jej charakterystyczny wizerunek. Nie sądzę, by teraz ezoteryka miała podobne oddziaływanie. Na szczęście – oddanie dużej ilości władzy ludziom parającym się wiedzą tajemną wydaje się dość wątpliwym posunięciem.
Przed malarstwem studiowałaś w Kijowie scenografię. Te doświadczenia przekładają się jakoś na to, co robisz teraz?
Studiowałam, co ważne, nie scenografię jako taką, a konkretną specjalizację – scenografię teatru lalek. W jakimś sensie się to za mną ciągnie, bo ta dziedzina teatru jest dość magicznym bytem sama w sobie – zawsze wiąże się z ożywianiem martwego ciała w postaci lalki. Moja praktyka idzie w inną stronę, ale to, jak pracuję nad tekstami, nosi w sobie pozostałości pracy w kontekście teatralnym. Ale też nie bez przyczyny z tego zrezygnowałam, bo zależność od reżysera i bezpośrednia współpraca nad ostatecznym projektem mnie blokowała. Odejście od tej dziedziny było więc uwalniające artystycznie. Coś mi po tym na pewno zostało, co najbardziej widać w pracy pokazywanej na Artystycznej Podróży Hestii, ale chyba na niej się skończyło.
W twoich obrazach dużą rolę odgrywają przedmioty i wnętrza. Czasem nawet przywołując konkretną postać w tytule, jak w obrazie Jakow Blumkin, malujesz pustą scenerię. Dlaczego?
Gdybym miała dla tego wytłumaczenie, byłoby to już dla mnie niepokojące. Nie wiem, czemu czasem obraz wygląda tak, a nie inaczej. To są impulsy, dla których nie chciałabym mieć żadnych wytłumaczeń. Nie wiem, czy im to czegoś ujmuje czy dodaje, ale nie mam pojęcia. To reakcje i odruchy.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
Więcej