Duch artysty. Rozmowa z Dawidem Radziszewskim
Karolina Plinta: Na początek zarysujmy pewne fakty. Zrobiłeś w swojej galerii wystawę artysty już nieżyjącego i powiedzmy, że nie należącego do artystycznej czołówki polskiej sztuki XX wieku. Marian Szpakowski to postać raczej prowincjonalna. Czy mógłbyś pokrótce go scharakteryzować? Co to był za człowiek, osobowość?
Dawid Radziszewski: Szpakowski urodził się w latach 20. w Zaleszczykach na Podolu. W latach 50. studiował malarstwo w Krakowie u Rudzkiej-Cybisowej czyli w pracowni wywodzącej się z koloryzmu. Był świetnym organizatorem i to dostrzegła już jego profesorka, chciała go nawet mianować swoim asystentem, ale życie potoczyło się inaczej. Szpakowski przyjechał do Zielonej Góry, z kilku powodów. Podczas studiów mieszkał na stancji – stare krakowskie mieszkanie, w jednym z jego pokojów wisiał obraz Wlastimila Hofmana, na którym namalowany był orzeł w koronie. Kiedyś razem z kolegą się upił i zamalował temu orłu koronę. Właścicielka stancji zrobiła mu wielką awanturę, wezwała milicję i poszła do sądu, więc Szpakowski musiał uciekać. Myślę, że Zielona Góra była najdalej.
Z powodu dewastacji obrazu? Kara chyba trochę na wyrost…
Oczywiście, nie był to chyba główny powód. W tamtym czasie władza ludowa zachęcała artystów do wyjazdu na Ziemie Odzyskane i nęciła obietnicami, zapewniała im pracownie czy mieszkanie. Jak wiadomo, wtedy nie było rynku sztuki w takiej formie jak dziś, ale istniały jego zastępniki, tylko coś innego było przedmiotem wymiany. Nie pieniądze, tylko przywileje. Szpakowski był jednym z artystów, którzy wykorzystali ten układ, zresztą ponoć za namową Rudzkiej-Cybisowej. Przeniósł się do Zielonej Góry, dostał pracownię i zaczął współpracę z inną legendarną postacią, Klemem Felchnerowskim, nad organizacją życia artystycznego w mieście. Wynikiem tej współpracy były choćby sympozja i wystawy Złotego Grona, które odbywały się w trybie biennale od 1963 roku. Był to przegląd najważniejszych rzeczy, które działy się wówczas w polskiej sztuce.
To było ważne wydarzenie w skali kraju?
Myślę, że tak, szczególnie w kontekście innych imprez tego czasu. Na przykład weźmy Biennale Form Przestrzennych w Elblągu. Na studiach chodziłem na seminarium prof. Juszkiewicza poświęcone temu tematowi. Seminarium oczywiście nie zaliczyłem, ale wyciągnąłem z niego interesujące wnioski. Bo jeśli przyjrzeć zdjęcia dokumentacyjne z Elbląga z tamtych czasów i zestawić je z tym, jak rzeczywiście wyglądają te prace, to jest to nieco rozczarowujące. Więc w tym przypadku legenda trochę przerasta rzeczywistość. A z Zieloną Górą jest na odwrót: pamięć jest odwrotnie proporcjonalna do wagi imprezy. Jeśli przejrzysz katalogi wystaw, odnajdziesz tam szereg istotnych dla tamtych czasów nazwisk. Może teraz zostanie to trochę odkopane, między innymi dzięki badaniom Konrada Schillera. Z tego co wiem, on stosuje postkolonialną perspektywę do analizy tego zjawiska, więc może być ciekawie. Oczywiście, po pięćdziesięciu latach nie jest to zadanie łatwe, do tego część materiałów się nie zachowała.
Złote Grono przetrwało w swojej formule do początku lat 70. kiedy to dorwali się do niego lokalni plastycy i przejęli imprezę dla siebie, zaniżając tym samym znacząco poziom imprezy. Tak to w historii ludzkości bywa, że magma pochłania to co wyrasta ponad jej powierzchnię. Swoją drogą kilku tych lokalnych artystów znalazło swoje miejsce na wystawie Siusiu w Torcik Karola Radziszewskiego. Szpakowski się wycofał i występował w Złotym Gronie tylko symbolicznie. Pod koniec życia pełnił jeszcze funkcję dyrektora BWA w Zielonej Górze, jest także twórcą reliefu na fasadzie galerii.
W zasadzie słuchając ciebie, można odnieść wrażenie, że wystawa w twojej galerii ma całkiem duże ambicje i włącza się do trwającej obecnie dyskusji o Złotym Gronie. Tymczasem jest to skromna prezentacja – jak zresztą zwykle tutaj – składająca się raptem z kilku prac, portretu Szpakowskiego i jednego jego projektu plakatu.
Mam nadzieję, że w ten sposób udało mi się w prosty, ale także precyzyjny sposób zarysować sylwetkę tego artysty. Zawsze staram się destylować moje wystawy, żeby ograniczyć je do najważniejszych rzeczy, co wynika także ze specyfiki mojej galerii, bądź co bądź niezbyt dużej. Na wystawie są dwa spektakularne reliefy z najlepszego okresu w twórczości Szpakowskiego, które świetnie reprezentują go jako artystę.
To znaczy co pokazują?
To, co go interesowało – sztukę geometryczną. Nie była to jednak taka geometria, która rozgrywała się tylko wobec formy, nudna i wyspekulowana. Wydaje mi się, że treścią tych prac są stany emocjonalne wyrażone językiem geometrycznej abstrakcji. Tutaj w galerii pokazuję białe reliefy, ale są także na przykład czerwone, bardziej dramatyczne. Parę lat temu w Muzeum Ziemi Lubuskiej miała miejsce wystawa Szpakowski – kontynuacje, na którą Łukasz Jastrubczak zrobił na suficie mural Repulsion nawiązujący do tych pękających form Szpakowskiego i filmu Polańskiego o pięknym polskim tytule Wstręt. Był to taki pękający sufit przypominający nieco prace Szpaka. Myślę, że obaj zrozumieliśmy prace Szpakowskiego w podobny sposób.
Oprócz tego, na wystawie znajduje się projekt plakatu Wczoraj-dziś-jutro Ziemi Lubuskiej, którego tytuł jest także tytułem wystawy. Jego główny motyw graficzny to przedstawienie wykresu wzrastającego ku górze, co jest odniesieniem do dynamiki rozwoju Ziem Odzyskanych po kilkusetletniej okupacji. Ten motyw mógłby jednak równie dobrze zafunkcjonować jako jego obraz. To też jest interesujący problem. Przeglądając stare albumy z okresu PRL-u łatwo zauważyć, jak ten niegdyś awangardowy język geometrii został bardzo łatwo wchłonięty przez propagandę. Kilka prac Szpakowskiego jest także w biurze. Głównie są to szkice z lat 60., projekt reliefu, który miał być dekoracją w kawiarni Paloma w Zielonej Górze, ale realizacja ta nie doszła nigdy do skutku oraz projekt formy przestrzennej na biennale do Elbląga z 1967 roku. No i jest jeszcze portret Szpakowskiego, bo w końcu to jest człowiek który miał jakąś swoją konsystencję, wygląd.
Był dość charakterystyczną postacią.
Pewnie to jest coś, co warto wiedzieć – Szpakowski miał bardzo zaawansowaną kifozę. Był bardzo niski, ale miał pociągłą twarz, duże dłonie. Najprawdopodobniej gdyby nie krzywy kręgosłup, byłby bardzo wysokim mężczyzną. Ponoć jako dziecko wpadł do przerębla i tak rozwinęła się u niego ta choroba, ale nie wiem czy to jest faktycznie prawdziwy powód. Echa tego inwalidztwa można dopatrzyć się także w jego pracach, szczególnie tych z początków lat 60. Szpakowski interesował się wtedy informelem; jest taki cykl prac, gdzie zauważyć można takie nieregularne moduły, które mogą przypominać kręgosłup. Najprawdopodobniej była to próba przepracowywania tematu własnej choroby. Z dzisiejszej perspektywy jest to interesujące, że ktoś wykorzystuje określony styl czy język form jakim był na przykład modny w tamtym okresie informel, do wyrażenia swojej bardzo osobistej historii. Mam też własną hipotezę, z którą można się nie zgodzić, na temat reliefu znajdującego się na fasadzie BWA w Zielonej Górze – według mnie on także nawiązuje do tej historii. Patrząc na ten relief można mieć różne skojarzenia. Można dopatrzyć się tam tłumu ludzkiego, sugestii typografii „BWA”, ale także trudno nie zauważyć, że przypomina on właśnie prace z początku lat 60. i może być metaforycznym przedstawieniem kręgosłupa. To skojarzenie staje się jeszcze bardziej sugestywne w zestawieniu z gipsowym projektem reliefu, którego kształty nie są już tak regularne jak na fasadzie.
To już jest chyba hipotetyczna teza.
Powiedzmy, że jest to próba myślenia wywodzącego się z historii sztuki, że jedne rzeczy prowadzą do drugich i układają się w sens. To jest trochę jak w tym opowiadaniu o Lordzie Sandwiczu Woody’ego Allena. Znasz to opowiadanie? O tym jak Sandwich w XVII wieku wymyślił kanapki? Przesiadywał długo w swojej pracowni i dokonywał różnych eksperymentów: najpierw pomiędzy dwa kawałki szynki wsadził kawałek chleba. Nie był jednak za bardzo zadowolony z rezultatów. Myślał więc dalej i po pięciu latach dodał tam sałatę, ale to także nie było to i w końcu, po kilkudziesięciu latach eksperymentów i permutacji z chlebem, szynką i sałatą doszedł do tego, że pomiędzy dwa kawałki chleba włożył szynkę i sałatę. No i powiedzmy, że to pisanie historii jest trochę jak w tej opowiastce Woody’ego Allena – chcielibyśmy, żeby wszystko dążyło do określonego celu.
Gdyby Woody Allen decydował jak się potoczy historia świata, to może by tak było.
Wracając do wyglądu Szpaka, muszę zaznaczyć, że nie był wcale zakompleksionym człowiekiem. Odnosił liczne sukcesy, nie tylko w sztuce, ale także na polu towarzyskim. Był dość wyrazistą osobowością, inteligentny, oczytany, opiekuńczy… kobiety go bardzo lubiły, z czego on chętnie korzystał.
Hm… dobrze to wiedzieć, nasz bohater staje się co raz bardziej interesujący. Powróćmy jednak do kwestii samej sztuki. Powiedz mi, co się działo wcześniej z pracami Szpakowskiego?
W dużej mierze były one przechowywane w pracowni Szpakowskiego w Zielonej Górze, która nadal istnieje i funkcjonuje jako magazyn. Kilka lat temu część tej pracowni przejął taki straszny rzeźbiarz z Zielonej, została połowa.
Jest to kolejna wystawa w twojej galerii, w której pokazujesz prace starszych artystów, tworzących sztukę kilkadziesiąt lat temu. Pierwszy był pokaz Adama Rzepeckiego, następnie Marii Pinińskiej-Bereś, teraz jest to Marian Szpakowski, artysta z Zielonej Góry. Ty jako galerzysta współpracujesz jednak głównie z młodymi artystami (prócz Rzepeckiego), dlatego ciekawi mnie, skąd ta decyzja zrobienia mu wystawy tutaj, w Warszawie.
Ujmę to tak – z jednej strony, program galerii jest emanacją moich zainteresowań, co chyba nie jest specjalnie niezwykłe. Z drugiej strony program galerii wynika z tego czym interesują się artyści z którymi współpracuję, być może nawet w większym niż mniejszym stopniu. Program galerii stara się podążać za nimi, szukać punktów wspólnych w ich twórczości i pytać o jej celowość. I po to właśnie jest ta wystawa Szpakowskiego – można ją potraktować jako historyczne tło dla działalności młodszych artystów, w której historia sztuki odgrywa dużą rolę. Wydaje mi się, że oni mają do niej specyficzny stosunek – to trochę taka historia sztuki bez nazwisk i dat. Chodzi o przywołania pewnego ducha przeszłości, zainteresowanie sztuką zmarginalizowaną, akademicką, prowincjonalną. W tym znaczeniu Szpakowski funkcjonuje bardziej jako idea artysty z przeszłości. Ciekawe też jest to, że Szpakowski, mieszkający na prowincji, czyli tam gdzie modernizm przyszedł najpóźniej, mógł zarazem w pełni realizować postulaty modernizmu. Szpakowski był artystą, komisarzem wystaw, projektował sklepy i lokale, zajmował się projektowaniem graficznym, jego praca była w bezpośredni sposób użyteczna społecznie.
Więc robiąc wystawę Szpakowskiemu, chciałeś przy okazji znów przywołać ducha tego mitologicznego, prowincjonalnego artysty?
Może. Ale głównie chodzi o problem przeszłości, która staje się magmą. Chodzi o to, żeby interesować się przeszłością, równocześnie jej nie waloryzując. Teraz pojawiło się określenie „nowa plastyka”, funkcjonuje na wystawie Co widać w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. To jest bliskie mojemu programowi, ale nie określałbym tego jako strategię mojej galerii, tylko rodzaj obserwacji, mojej refleksji wynikającej z obcowania z artystami.
Idąc twoim torem myślenia, należy Szpakowskiego traktować jako postać na poły mitologiczną, może trochę bajkową. A jak to ma się w Zielonej Górze, czy on faktycznie funkcjonuje tam jako legenda?
Można tak powiedzieć. Jak już wspominałem wcześniej, w 2008 roku miała miejsce wystawa Marian Szpakowski – kontynuacje, na której szereg artystów zrobiło prace o Szpakowskim. Rafał Wilk nakręcił wtedy bardzo fajny, quasi-dokumentalny film Szpak, w którym w postać Szpakowskiego wcielił się Jarek Jeschke, który jest do niego niepokojąco podobny z twarzy. Jednak wystawę Szpakowskiego zrobiłem przede wszystkim dlatego, że jest on ważny po prostu dla mnie. Pochodzę z Zielonej Góry, znam jego twórczość od szkoły średniej, chyba dosyć dobrze. Przeczytałem najprawdopodobniej wszystkie teksty poświęcone jego osobie (fakt, jest ich niewiele, ale…), miałem także kontakt z ludźmi, którzy znali Szpakowskiego. Mam po prostu poczucie, że to był naturalny wybór.
Swoją galerię w Warszawie otworzyłeś właściwie rok temu. Twojej przeprowadzce z Poznania do Warszawy towarzyszył pewien szum medialny, udzieliłeś na przykład wywiadu do istniejącego jeszcze wtedy „Przekroju”. Pamiętam, że powtarzałeś wtedy, że przespałeś pewien moment w sztuce i przeprowadzka do Warszawy miała jakoś zniwelować ten błąd. Masz wrażenie, że to się udało?
Pewnie nie mnie oceniać całokształt mojej działalności ani jej ostatnie przejawy, ale mam wrażenie, że pewne problemy, jakie pojawiły się kiedy prowadziłem galerię w Poznaniu, tutaj zostały rozwiązane. Nie wiem czy przespałem moment w sztuce, bardziej przespałem moment w którym Pies mógł wskoczyć na wyższy szczebel rozwoju. Z drugiej strony, przez ten rok nabrałem dystansu do Poznania i swojej działalności w tym mieście. Myślę, że Pies musiałby być taki jaki był, pewnie do końca będzie to moje fundujące doświadczenie. Oczywiście cieszę się, że się wyprowadziłem, jak wiadomo moja wyprowadzka zbiegła się z początkiem dość smutnych zmian. Wyprowadziło się Stereo, dyrektorem Arsenału został mój kolega, z którym chyba już dawno przestałem się zgadzać w kwestii światopoglądu i sztuki i z którym już dłuższy czas nie rozmawiałem. Młodzież jest tam teraz trochę harcerska i robią wystawy pod honorowym patronatem Józefa Robakowskiego. No myślę, że po prostu wszystko wróciło do normy, Poznań to przecież stare i nudne endeckie miasto.
W Warszawie jednak lepiej?
Przede wszystkim jest tu lepszy rynek zbytu. To, co robię, zyskuje tutaj także dużo większy odzew. No i niestety, z czysto ludzkiego punktu widzenia Warszawa jest bardziej interesująca niż Poznań. Galeria też jest zupełnie inna niż w Poznaniu. W biurze panuje porządek, jakość obsługi też jest inna, co odczuwają chyba głównie artyści. Wystawy też mają nieco inny charakter.
Z innych rzeczy, to bardzo się cieszę z tego, że galeria jedzie na Liste do Bazylei, dla mnie to ogromny sukces i mam nadzieję początek jakiejś poważniejszej jeszcze sytuacji. W Przewodniku dla studentów ASP napisałaś, że głaszczę się po swoim coraz grubszym brzuchu. Nie, nie obrażam się – uznaję to raczej za nietrafioną metaforę. Na początku działalności usłyszałem taki zarzut, że nowa galeria to biały pudel w porównaniu z rozpieprzonym wizerunkiem w Poznaniu. Oczywiście galeria to white cube, ale jednak nieco ironiczny, między zsypem a fryzjerem. W tym jest jakby mrugnięcie okiem, może nazbyt subtelne dla niektórych młodych krytyczek. Poza tym jeszcze kilka lat minie, zanim będę mógł się szczerze poklepywać po brzuchu będąc obrzydliwie bogatym starym mężczyzną.
Rozumiem – teraz robisz to ironicznie, udając bossa pomiędzy zsypem i fryzjerem. Mówiąc już jednak na serio, jak myślisz – czy ta scena galeryjna, która jest teraz w Warszawie, faktycznie daje szansę na rozwój w dalszej perspektywie? Czy może przeciwnie, osiągnęliśmy obecnie stan pewnego nasycenia i nie ma już miejsca na nowe galerie?
Bo ja wiem? W końcu powstała niedawno nowa galeria i z tego co wiem, wkrótce powstanie kolejna. Wiesz, wydaje mi się, że scena warszawska musi się rozwijać, ponieważ w Polsce istnieje już tylko scena warszawska, co oczywiście jest też jej dramatem. Jeśli można gdzieś upatrywać jakiegoś problemu, to może są nim sami artyści. Dzisiaj założyć galerię jest stosunkowo łatwo, ale trudniej znaleźć dobrych artystów. Galerie młodsze od mojej mają po trzech artystów, a jedna nawet dwu i to nieżyjących. Wydaje mi się, to nie jest dobry okres w sztuce. Kto wie, może to, co teraz mówię jest podszyte szowinizmem generacyjnym, ale ja nie dostrzegam obecnie zbyt wielu interesujących jednostek w wieku około 25 lat. Co tym bardziej mnie to niepokoi, bo w tym roku skończyłem 30 lat, więc kiedy jak nie teraz powinienem pokazywać debiutujących artystów? Ostatnio Arek Gruszczyński na łamach SZUMu narzekał, że brakuje miejsca dla młodych artystów i że powinny zaopiekować się nimi instytucje państwowe, na przykład Zachęta. Wydaję mi się, że jest to dość nietrafiona ocena sytuacji. Ja i moi koledzy galerzyści czekamy jak na szpikach, żeby rzucić się na tego 25-letniego geniusza, ale go nigdzie nie widać. Stiuki i złocenia Zachęty nie mają na kogo czekać.
Hm, a według ciebie skąd ten impas w sztuce?
Trudno powiedzieć. Może za dużo się dzieje na facebooku i dlatego ci ludzie tracą czas. Dla mnie znaczący jest na przykład szum wokół Honoraty Martin i dziewczyn z zespołu Cipedrapsquad, który wynika być może z głodu radykalności. Mi też brakuje radykalnych postaw w sztuce, jakiejś wyrazistości, której było pełno jeszcze kilka lat temu, a teraz tego nie ma. Z czego to wynika? Może ktoś tej młodzieży powiedział, że jak będą grzeczni i będą robić grzeczne rzeczy, to będzie dobrze. Tymczasem tak nie jest. Najbardziej radykalnym głosem tej generacji w naszym rodzimym świecie sztuki jesteś ty, ale radykalizm to stary sposób na zdobycie rozpoznawalności na polu krytyki sztuki. No i właściwie, to jest taki radykalizm który sprowadza się co najwyżej do tego, że obrazi się Honza Zamojski i jego koleżanki. Radykalny artysta musi iść dużo dalej niż radykalny krytyk, to jest trochę ryzykowanie swojego życia, kariery, tego, czy będzie się miało za co żyć. Ja teraz czekam na takiego artystę, a w międzyczasie zrobiłem wystawę geometrycznej abstrakcji z lat 70.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Marian Szpakowski
- Wystawa
- Marian Szpakowski. Wczoraj, dziś, jutro
- Miejsce
- Galeria Dawid Radziszewski, Warszawa
- Czas trwania
- 14.03-17.04.2014
- Fotografie
- R. Wilk, R. Głowacki
- Strona internetowa
- www.dawidradziszewski.com