Dno łańcucha pokarmowego. Rozmowa z Joanną Klass
Karolina Plinta: Czym jest Curie City?
Joanna Klass: Jest eksperymentem. Jest to także odpowiedź na fakt, że po raz pierwszy od kilku lat mogę pracować w innym obiegu niż instytucjonalny. Jest też sposób na wypełnienie wyczuwalnego braku w tkance kulturalnej Warszawy. Curie City to miejsce dla swobodnej wymiany myśli i stymulacji praktyki artystycznej, która nie określa sztywno granic ani dyscyplin i nie narzucałaby tematów grantozowo jedynie słusznych. Jest to też eksperyment badający jak przetrwać bez dotacji (bez której swoją drogą długo nie przetrwamy, ale to jest inna sprawa). Właściwością tego miejsca jest też spontaniczność, można tutaj coś przedsięwziąć i zrobić w stosunkowo krótkim czasie.
Curie City powstało w 2012 roku, kiedy byłaś jeszcze pracowniczką Instytutu Adama Mickiewicza.
Razem z moim partnerem, anonimowym Wojtkiem S., kilkakrotnie już podejmowałam się podobnych inicjatyw, polegających na tworzeniu miejsca otwartego w mieście. To nie jest odosobniony Partenon, ale miejsce na ruchliwej ulicy, po której przechodzą ludzie i jest szansa, że zajdzie do nas także jakiś przypadkowy widz. Z perspektywy czasu widzę, że jest to pewna zasada naszej działalności.
Wcześniej pracowaliśmy w Los Angeles. Ja działałam nomadycznie, prowadząc organizację Arden2, która skupiała się na międzynarodowym dialogu i wymianie w sztuce. Wojtek S. był jednym z pionierów w Downtown, współprowadząc art space The Spanish Kitchen. Potem ich stamtąd wywalono. Dzięki temu w 2000 roku zrozumieliśmy, że artyści często pełnią rolę pionierów, ale później stają się forpocztą deweloperów, są wywalani ze swoich miejsc i następuje w nich gentryfikacja. W Warszawie jesteśmy od 2009 roku, a lokal na Tamce to jest nasza trzecia próba.
Dlaczego Wojtek S. jest anonimowy?
On zawsze jest anonimowy, jest takim genius loci każdego naszego miejsca, jest tą częścią Curie City, która odpowiada za stronę wizualną, za aspekty związane z architekturą czy dizajnem, a ja z kolei zajmuję się wspólnotowością, zamieszaniem, spontanicznością i działaniami performatywnymi. Wojtek S. po prostu zawsze chciał być Wojtkiem S., i ja mu na to pozwalam, uważam, że to interesujące.
Co było przed Curie City?
Wcześniej pracowaliśmy w Los Angeles. Ja działałam nomadycznie, prowadząc organizację Arden2, która skupiała się na międzynarodowym dialogu i wymianie w sztuce. Wojtek S. był jednym z pionierów w Downtown, współprowadząc art space The Spanish Kitchen. Potem ich stamtąd wywalono. Dzięki temu w 2000 roku zrozumieliśmy, że artyści często pełnią rolę pionierów, ale później stają się forpocztą deweloperów, są wywalani ze swoich miejsc i następuje w nich gentryfikacja. W Warszawie jesteśmy od 2009 roku, a lokal na Tamce to jest nasza trzecia próba. Pierwszą, malutką siedzibę mieliśmy na ulicy Dobrej, naprzeciwko miejsca, gdzie teraz jest Młodsza Siostra. W 2015 roku przenieśliśmy się do bardzo dużej przestrzeni w Alejach Jerozolimskich, z której wynieśliśmy się z podkulonym ogonem w listopadzie 2016 roku. Okazało się, że byliśmy tam właśnie forpocztą dla deweloperów. Weszliśmy w surową przestrzeń, bez wody i prądu, bez toalet, trochę ją przystosowaliśmy, miało tam miejsce kilka projektów, finansowanych przez grant miejski – było to wówczas moje jedyne oficjalne źródło skoków na kasę – nasze działanie określiliśmy jako Curie City Eksperymentalny Inkubator Sztuki. Był on otwarty głównie dla młodzieży akademickiej i artystycznej. Jednym z ciekawszych projektów, jakie udało nam się wówczas zrealizować, to był projekt Kapsuła Czasu.
Ponieważ moja działka, czy też praca od 9 do 17 (lub 23 – tak pracowałam w IAM, w różnych strefach czasowych), była związana z teatrem i dramaturgią, interesowało mnie wprowadzanie tekstu w nowoczesne formy performatywne. Zupełnie inaczej funkcjonuje tekst na scenie, a inaczej w tańcu współczesnym. Stąd też pomysł na Kapsułę Czasu – pisanie krótkich tekstów do performowania w różnych przestrzeniach, publicznych lub prywatnych. Tekst mógł mieć maksymalnie 5 stron, a całość mogła trwać maksymalnie 15 minut – takie były ramy do performowania o tym, co jest ważne tu i teraz. W projekcie wzięło udział 36 dramatopisarek i dramatopisarzy, niektórzy zupełnie bez dorobku, którzy napisali dla nas swój pierwszy tekst. Na bazie tych zgłoszeń co miesiąc robiliśmy kolejne odsłony festiwalu – spotykaliśmy się z piątką uczestników, robiliśmy wspólne czytanie i dyskusję. Na koniec festiwalu urządziliśmy też spotkania zwerbowanych przez nas twórców z potencjalnymi reżyserami. Wszystkim płaciliśmy – autorom i aktorom – wystawiłam wtedy 77 umów o dzieło.
Poważna instytucja z tego Curie City!
10 minut odczytu, 165 złotych wynagrodzenia, kwota nieopodatkowana. Teraz staramy się wrócić do czytań performatwnych, choć Kapsuła Czasu musi chyba znaleźć dla siebie nową formułę.
Performatyka to główny fokus Curie City?
Tak, działamy na przecięciu różnych obszarów performatwyności. Wydaje mi się, że jesteśmy w takim momencie, że nie sprawdza się już ani teatralny black box, ani klasyczny white cube. Chcemy więc tworzyć przestrzeń, która jest pomieszana, w której może zaistnieć jakaś praca artystyczna i zainspirować działanie performatywne. Nawet, gdy otwieraliśmy jakieś wystawy, czy to w witrynie, czy po prostu wystawy obiektów, zawsze przy okazji zapraszaliśmy artystów do jakiejś reakcji performatywnej.
Galeria, w której na ścianach powieszone są obrazy i poza tym nic więcej się tam nie dzieje, to taka przestrzeń, do której wpadnie się może raz, na przykład na wernisaż, żeby spotkać się z ludźmi i może czegoś napić. Natomiast zrobienie wystawy, którą łączysz z działaniami performatywnymi i akcją uliczną, którą można obserwować również z drugiej strony ulicy, wydaje mi się ciekawsze, ponieważ zarówno sytuacja, co i sama sztuka, nie jest taka zamknięta. A nas interesuje właśnie interakcja.
Witryna wydaje się ważnym elementem waszej działalności. Zawsze coś w niej jest.
Obecnie nasza witryna namawia ludzi do wzięcia udziału w wyborach, zobaczyć można na niej hasło „WY + GRA + MY = WYGRAMY”. Plakat jest rezultatem warsztatów. Przeważnie jednak dzieją się tam wystawy – ostatnimi były prezentacje wielkoformatowego zdjęcia Zbigniewa Libery, Szmaty/kurtyny Adama Adacha czy działanie duetu Szostak/Słomkowski.
Dlaczego uważasz, że dzisiaj black box i white cube się nie sprawdzają?
Tak uważamy, no wiesz – człowiek czasem dobudowuje sobie ideologię, która pozwala mu uzasadnić swoją własną działalność. Galeria, w której na ścianach powieszone są obrazy i poza tym nic więcej się tam nie dzieje, to taka przestrzeń, do której wpadnie się może raz, na przykład na wernisaż, żeby spotkać się z ludźmi i może czegoś napić. Natomiast zrobienie wystawy, którą łączysz z działaniami performatywnymi i akcją uliczną, którą można obserwować również z drugiej strony ulicy, wydaje mi się ciekawsze, ponieważ zarówno sytuacja, co i sama sztuka, nie jest taka zamknięta. A nas interesuje właśnie interakcja. Teatr i galeria wyznaczają granice, gdzie jest świat pozaartystyczny, a gdzie zaczyna się sztuka.
Jakie są wasze doświadczenia ze sferą publiczną? Curie City budzi ciekawość przechodniów?
Na pewno my jesteśmy ciekawi przechodniów. Na przykład praca Zbigniewa Libery Grill u rotmistrza była inspirowana jedną z takich ulicznych postaci, którą czasem widzimy z naszych okien. Podczas pracy z Liberą pokazałam mu kilka zdjęć, jak wygląda Curie City z zewnątrz, jakie jest natężenie ruchu samochodowego i rowerowego. Na jednym z nich był major, który przejeżdża od czasu do czasu obok nas w pełnym rynsztunku wojskowym – w oficerkach, furażerce… Bywa, że przez telefon melduje się swoim przełożonym i zgłasza gotowość do akcji. Zawsze to budzi we mnie konsternację, zastanawiam się, o jaką akcję chodzi i do czego zdolny jest ten człowiek. Libera natychmiast stwierdził, że idealna byłaby tu praca przedstawiająca Grill u rotmistrza.
Nas interesuje współpraca, chcemy, żeby Curie City było miejscem współtworzenia. Zwyczajem, który staramy się kultywować, są spotkania urodzinowe ludzi, którzy coś zmienili w tym świecie. Zorganizowaliśmy na przykład spotkania z okazji urodzin Marii Skłodowskiej-Curie, Emmy Goldman, Susan Sontag, Johna Cage’a, Kathe Kollwitz, Merce’a Cunninghama, Deotymy, Rosalind Franklin, Katarzyny Kobro…
Jak dokładnie wyglądało zdjęcie Libery?
Był to polski krajobraz, w którym Libera zestawił ważne zjawiska społeczne i kulturalne. Był tam więc ksiądz, w głębi stał rotmistrz, gotów do jakieś akcji, a centralną, najważniejszą postacią jest fotograf. Pozował do niej Łukasz Chotkowski, który napisał ciekawą eksplikację tego zdjęcia – według niego fotograf jest jedyną postacią, która wie, co wydarzy się za chwilę, jest światkiem zagłady, czy też przyszłych zagład. Zastygł on w specyficznym geście, niby osłania się od ostrego światła aparatu, ale jednocześnie wygląda to na gest proroczy, ochronny w stosunku do świata, który może ulec zagładzie. Ten gest kojarzy mi się jeszcze z Babim latem Chełmońskiego – jego bohaterka w bardzo podobny sposób układa rękę. Mamy tu więc do czynienia z różnymi nawiązaniami do polskiego imaginarium. Obok jest stodoła, gdzieś coś się kopci – facet ubrany w podkoszulek patriotyczny zapala dziewczynom ogień, a a te dziewczyny to ubrane w bikini turystki z Azji. Warto przyjrzeć się, co jest w jest w tej scenie użyte jako podpałka – współczesny patriota używa w tym celu zwiniętego egzemplarza przedwojennego pisma „Dźwignia”. Niedawno byłam na otwarciu wystawy Libery w Elektrowni w Radomiu i wreszcie zobaczyłam całe spektrum jego pracy. Jest to bardzo ciekawe, nigdzie nie widziałam fotografii, która byłaby tak bardzo przesiąknięta symboliką, tak performatywną i performowana, w której duże znaczenie ma też kreacja postaci samego artysty – postać Libery często przywodzi mi na myśl Cindy Sherman, a raczej Anty-Cindy Sherman.
Mówiłaś, że ważnym aspektem Curie City jest jego funkcjonowanie jako miejsca spotkań.
Miejsca spotkań w bardzo fluxusowym pojęciu. My nigdy nie mamy scenariusza tego, co się zdarzy. Jest to uzależnione od osób, które przyjdą.
Nie lepiej byłoby się ustatkować i zinstytucjonalizować?
Może tak, ale niech ktoś to inny zrobi. Nas interesuje współpraca, chcemy, żeby Curie City było miejscem współtworzenia. Zwyczajem, który staramy się kultywować, są spotkania urodzinowe ludzi, którzy coś zmienili w tym świecie. Zorganizowaliśmy na przykład spotkania z okazji urodzin Marii Skłodowskiej-Curie, Emmy Goldman, Susan Sontag, Johna Cage’a, Kathe Kollwitz, Merce’a Cunninghama, Deotymy, Rosalind Franklin, Katarzyny Kobro… Są to osoby które działały w różnych sferach, niekoniecznie sztuki. Na takie wydarzenie mógł przyjść każdy i przynieść coś od siebie. Jakiś cytat, książkę czy skojarzenie, z których wynikała rozmowa. Chodziło nam przede wszystkim o impuls, z którego mogła wywiązać się dyskusja. Mieliśmy też serię działań wokół książek, którą zatytułowaliśmy Face + Book – polegała ona na spotkaniu twarzą w twarz z autorem książki lub czytającym aktorem. Jacek Poniedziałek czytał Uległość Houellebecqa, Maria Maj opowiadania Sylwii Chutnik, która zresztą też do nas wpadała. Czasami z tych czytań wynikała rozmowa. Bardzo często były to warsztaty – dramaturgiczne dla artystów wizualnych i artystyczne dla dramaturgów. Chodziło o to, żeby czasem na luzie pozamieniać się rolami i coś stworzyć wspólnie.
Można więc powiedzieć, że Curie City pełni też rolę kółka czytelniczego.
Na swój sposób tak, teraz na przykład zaczynamy nowy cykl, związany z faktem, że pojawiły się u nas ostatnio różne napięcia polityczne i oficjalnie rządząca partia ogłasza kartę rodziny, w związku z czym część naszego społeczeństwa czuje się coraz bardziej wykluczona. Dlatego postanowiliśmy, że Curie City zamieni się Queerie City – w ramach tego projektu chcemy zaprosić do siebie różne środowiska. Na przykład tych, którzy chcieliby się dowiedzieć czegoś o queerze, o teorii queer lub posłuchać czy poczytać wspólnie teksty. Do poprowadzenia spotkań zaprosiliśmy wspólnie z inicjatorem tego kółka, Grzegorzem Jaremko, różnych artystów, akademiczki, aktywistki, między innymi profesorki Joannę Krakowską, Iwonę Kurz, Krystynę Duniec, będą też Szymon Adamczak, Zbigniew Libera, Maja Gomulska czy Karol Radziszewski. Planujemy również prezentacje filmowe. Będą to więc działania edukacyjne, ale w przyjaznym, nienaukowym stylu. Zależy mi na tym, żeby ludzie, którzy tam przyjdą, dobrze się czuli. Chciałabym również tworzyć miejsce dla studentów i młodych twórców, którzy utożsamiają się z LGBT i (mimo wszystko!) uważają się za ludzi. Z tego powodu kocham też teatr, za to, że daje on poczucie wspólnotowości.
Myślisz, że tym projektem masz szanse przełamać jakieś międzyludzkie bariery?
Mam taką nadzieję, dlatego staramy się wychodzić na ulicę. Bardzo interesują mnie seniorki. Jak człowiek jest w wieku senioralnym, z reguły ma już bardzo ukształtowaną gamę opinii na temat świata. Wydaje mi się jednak, że kobiety są trochę bardziej otwarte do innych narracji. Interesuje wspólnota mieszkaniowa, w ramach której funkcjonujemy. Mamy tu różnych sąsiadów i sąsiadki, próbujemy się z nimi trochę zaprzyjaźnić. Co prawda COVID popsuł nam trochę szyki, dlatego że w marcu planowałam zainaugurować projekt Ćmy warszawskie, utrzymany w formule festiwalu opowiadania. Razem z aktorami z teatrów warszawskich chciałam zaktywizować seniorki, które mógłby bardzo dużo opowiedzieć. Na przykład pani Ania, sąsiadka z piętra wyżej, mieszka w tym budynku od 1959 roku. Kiedyś zaczęła nam opowiadać o tym, jak zmieniała się Tamka, co tu się działo w czasie marcowych zamieszek w 1968 roku, kiedy to razem z mężem postanowiła pomóc młodzieży stłoczonej wokół Złotej Kaczki, więc otworzyli swoją bramę i puszczali ludzi tyłem. W ten sposób dużo studentów uciekło przed milicją. Są to bardzo ciekawe opowieści. Żeby jednak senior/seniorka mogli je opowiedzieć, trzeba przepracować to z nimi podczas warsztatów, zastanowić jak tę historię opowiadać i czy jej nie skrócić, na przykład do 10 minut.
Seniorzy faktycznie mają dużą potrzebę mówienia, i to bardzo długiego.
Na temat mówienia mam świetny projekt – moja mama ma 101 lat i ona codziennie dzwoni do mnie i opowiada o wydarzeniach w tureckim serialu Więzień miłości. Cały odcinek opowiada dokładnie w takim samym czasie, ile zajęłoby obejrzenie serialu. Jej opowieść jest jednak o wiele ciekawsza, bardzo udramatyzowana. Uważam, że w takich sytuacjach tkwi duża potencjalność i warto je jakoś wykorzystać. W ramach projektu Warszawskie ćmy chciałabym więc skonfrontować seniorki z młodzieżą aktorską, przeważnie chłopcami, bardzo queerowymi, którzy mogliby popracować z nimi podczas warsztatów opowiadań. Chodzi mi jednak nie tyle o zderzenie, ale oswojenie z nowymi opcjami.
Nawiązując do otoczenia, u was wygląda ono dość ciekawie – macie obok siebie na przykład wspomnianą już Złotą Kaczkę – inspirujecie się nim w swoich działaniach?
Jest Złota Kaczka, ale i Muzeum Chopina oraz ulica Kopernika. Do tego zestawu postanowiliśmy więc dodać trzecią postać, brakującą postać pomnikową, czyli Marię Skłodowską-Curie. Wpisujemy się więc w ten reprezentacyjny szlak mocnej polskiej kultury.
Stany Zjednoczone są dla mnie ciekawym eksperymentem socjalnym, gdzie kapitalizm zagarnął niesłychane obszary życia społecznego, a z drugiej strony istnieje tam imperatyw do przełamywania zastałych sytuacji, na tym polega mitologia tego kraju – w nim zawsze można było uciec na Zachód i zacząć coś nowego. To tam uciekli twórcy z Europy zalanej brunatnym faszyzmem. Tam działali we wspomnianym Black Mountain College, a emigranccy kompozytorzy i pisarze spotykali się w Willi Aurora w Los Angeles.
Sama nazwa jest jednak od dawna.
Ponieważ postać Skłodowskiej-Curie interesuje nas od dawna, ale nasze wybory nie są przypadkowe. Ulica Dobra, Aleje Jerozolimskie – to też były dobre adresy. Na Alejach Jerozolimskich byliśmy pod numerem 51, co nasuwa skojarzenia ze słynnym miejscem eksperymentów CIA. Tamta przestrzeń, po sklepie mięsnym „Szyneczka” wyglądała jak laboratorium w białych kaflach i szkle – dlatego nazwa Curie City. W obecnej przestrzeni też bardzo dobrze się czujemy, jako że nawiązujemy w swoich działaniach do awangardy – Bauhausu i Black Mountain College. Zeszłej jesieni prowadziliśmy projekt o pojemnym tytule Cage-Chopin.
Na czym polegał ten projekt?
Były to otwarte warsztaty, w wyniku których powstały bardzo różne rzeczy. Od rysunku przedstawiającego Chopina w klatce, po wykreowanie pseudodokumentacji na temat działalności Cage’a lub zaproszenia do wygłoszenia czterominutowych i trzydziestotrzysekundowych wykładów performatywnych. Black Mountain College inspiruje nas ze względu na swoją nieformalność, ta szkoła funkcjonowała właśnie jako miejsce spotkań bardzo różnych artystów (to tam Cage spotkał się z Cunninghamem), był to tygiel amerykańskiej awangardy, odziedziczony wprost z zamkniętego wtedy w latach 30. Bauhausu. Powstały tam ważne prace, twórcze sytuacje i mam nadzieję, że w Curie City uda nam się powtórzyć ten schemat.
Dlaczego amerykańska tradycja awangardy jest dla was taka ważna?
Przede wszystkim dlatego, że mieszkałam w Stanach przez 27 lat. Podobnie Wojtek S. Stany są dla mnie ciekawym eksperymentem socjalnym, gdzie kapitalizm zagarnął niesłychane obszary życia społecznego, a z drugiej strony istnieje tam imperatyw do przełamywania zastałych sytuacji, na tym polega mitologia tego kraju – w nim zawsze można było uciec na Zachód i zacząć coś nowego. To tam uciekli twórcy z Europy zalanej brunatnym faszyzmem. Tam działali we wspomnianym Black Mountain College, a emigranccy kompozytorzy i pisarze spotykali się w Willi Aurora w Los Angeles. Z ciekawością obserwuję, co się tam obecnie dzieje. Widzę, że jest tam teraz duża potrzeba zmiany, bo wychodzą wszystkie brudne postawy tej kultury, która również wyrosła na niewolnictwie i ludobójstwie Indian.
W tym momencie pojawia się Wojtek S.
JK: Oto i mój partner-in-crime. Można powiedzieć, że jesteśmy najmniejszą komórką partyjną w naszym Curie City, ale ona zawsze się rozszerza o te osoby, które chcą z nami współpracować. U nas wszystko jest organiczne – to, co widzisz na ścianach albo półkach, to ślady po poprzednich projektach lub próbach projektów, często nieudanych. Ciekawy jest fakt, że ludzie tworzący Curie City to mieszanka różnych osób.
Wojtek S.: Organizowaliśmy na przykład warsztaty inspirowane twórczością artystów Bauhausu, w których brała udział stuletnia mama Joasi. Swoją drogą i Bauhaus, i mama Joasi urodzili się w tym samym roku.
Prowadzicie też wspólnie Fundację Warsaw Bauhaus.
JK: To jest nasz podmiot prawny. Ja jestem jego prezeską. Pierwszy zapis w naszym statucie definiuje fundację jako jednoosobowy wyraz woli, podpisywanie i decyzyjność jest jednoosobowa. Dlatego ja więcej mówię.
Jakie są cele statutowe fundacji?
WS: Fundacja stara się rekonstruować podróż symboliczną Kaźmierza Malewicza z Warszawy do Bauhausu.
…?
JK: No i to jest właśnie Wojtek S. Właśnie dlatego z reguły nie dopuszczam go do głosu. (Wojtek S. odchodzi) Żeby jakoś skondensować misję Warsaw Bauhaus, można by ją określić jako dawanie możliwości do swobodnego akcesu i działań w kulturze dla jak najszerszego spektrum osób. Mam tu na myśli zarówno ludzi z ulicy, którzy zainteresują się tym, co mamy w witrynie, ale także studentów czy młodych twórców, którzy szukają miejsca, żeby pokazać swoje rzeczy; wreszcie, mogą być to uznani artyści sztuk wizualnych (i innych).
USEUM, jak sama nazwa wskazuje, to nie jest muzeum, jest to coś żywego, a nie martwego. Muzeum kojarzy się z miejscem, w którym przedmioty zostały wzięte w niewolę przez instytucje i wystawione wbrew sobie. Tutaj są one w bardzo luźnych relacjach z innymi obiektami. Powinny służyć, i czasem służą, jako obiekty stymulujące.
Jak myślisz, jaką funkcję pełni Curie City na naszej scenie performatywnej?
Powiedziałabym, że jest to samo dno łańcucha pokarmowego. Bliska mi jest filozofia współpracy z początkującymi twórcami, w Curie City chcemy dawać im przestrzeń i możliwość do pierwszych działań – nie wymagających dużych nakładów finansowych – dzięki którym będą oni mogli wypłynąć na szersze wody.
To, co jest także wyjątkowe w Curie City i co odróżnia nas na przykład od instytucji teatralnych, to charakter pokazywanych tu prac – wiele z nich to często prawdziwe performanse, rozumiane jako działanie jednorazowe, niezaplanowane, które nie zostanie nigdy powtórzone. To działo się tu i teraz, w kontekście innych prac. Świetny na przykład był performans Edki Jarząb, który był odpowiedzią na wystawę prac Pawła Ponurego Żukowskiego. Były to napisy wyryte w starych, znalezionych drzwiach: „Żadna zemsta mnie nie zadowoli”, „Wszyscy wiedzieli”, „Wyjebane”, „Nie będzie wam wybaczone”. Edce udało się wyartykułować trud autora w znalezieniu właściwych słów. Ona próbowała szukać właściwych słów, robiąc sobie mały waterboarding, czyli wlewając sobie dużo wody do gardła i ją wypluwając, próbowała powiedzieć jakieś słowa. To był bardzo mocny performans.
Odbyła się u nas także mała seria pokazów kuratorowana przez Pawła Soszyńskiego. Jednymi z gościn były Małpeczki, które zrobiły świetny performans, w którym odczytały swój antymanifest artystyczny. Bardzo ciekawie zakończyło się spontanicznie zaproszenie przeze mnie Adama Adacha, który pokazał lampkę dla czarownic. Lampka była inspirowana pracą Louise Bourgeois, która była umieszczona na północy Norwegii, gdzieś przy Morzu Północnym, w konstrukcji zaprojektowanej przez Petera Zumthora. Był to krąg, w środku którego paliło się światełko dla wszystkich czarownic, które zostały spalone na stosie. Dzieki Ance Łazar zaprosiłam Adama do Curie City w lutym tego roku i to, co się wtedy wydarzyło, było niesamowite. Przyszedł tłum, zaczęliśmy rozmawiać o pracy Bourgeois i czarownicach; sporo osób przyniosło własne materiały, na przykład Anka Łazar wspaniały tekst o czarownicach na Ukrainie w XVIII wieku; Robert Wasiewicz przeczytał wiersz Campo di Fiori Miłosza. Ktoś inny przyniósł wiersz o Joli Brzeskiej; na końcu Maja Baczyńska na przyniesionych misach tybetańskich stworzyła medytacyjną audiosferę i zaczęła śpiewać starą pieśń norweską na cześć czarownic.
Jedno mnie zastanawia. Curie City to z jednej strony spontaniczność…
… a z drugiej manipulacja i wyrafinowanie?
Miałam na myśli raczej fakt, że pomimo swojej efemeryczności macie też tendencję do obrastania rzeczami. Ta kolekcja składa się na wspomniane przez ciebie USEUM. Czym ono jest?
Kolekcja USEUM wynika z naszej refleksji na temat życia przedmiotów. Rzeczy, które zbieramy i akumulujemy, w jakiś sposób nas inspirują, są znalezione na targach staroci na śmietniku. Bawimy się więc w ich ratowanie. Mamy też pokaźny zbiór książek i pracujemy nad otwarciem czytelni.
W jaki sposób USEUM łączy się z performatywnym profilem Curie City?
Bardzo dobrze się łączy. USEUM, jak sama nazwa wskazuje, to nie jest muzeum, jest to coś żywego, a nie martwego. Muzeum kojarzy się z miejscem, w którym przedmioty zostały wzięte w niewolę przez instytucje i wystawione wbrew sobie. Tutaj są one w bardzo luźnych relacjach z innymi obiektami. Powinny służyć, i czasem służą, jako obiekty stymulujące. Bardzo często z dramaturgami i dramaturżkami, z którymi pracowaliśmy w Curie City, robiliśmy warsztaty polegające na tym, że każde z nich mogło wziąć krzesło lub stolik i poustawiać na nim obiekty z USEUM, które według nich symbolizują tą sferę wartości, o których napisali. Można powiedzieć, że obiekty USEUM stanowią tak zwane props, po polsku pewnie trzeba by powiedzieć rekwizyty, ale jest to dla mnie bardzo alienujące słowo. Powiedziałabym więc, że raczej pupil niż rekwizyt.
Czy jesteś w stanie zdefiniować, jaki performans cię interesuje? Czego w nim szukasz?
Doceniam sytuacje, gdy performans pomaga nam przełożyć nasze sztampy i klisze jak odbierać daną pracę. Jest to przeżycie estetyczno-emocjonalne. Ponadto każdy performans, którego nie widziałam, jest dla mnie ciekawy.
Masz jakieś preferencje? Gdybyś miała wybierać, bardziej black box czy white cube?
Jest mi wszystko jedno. Nie lubię klasyfikacji. Moją preferencją jest performans w stylu Curie City – tu i teraz, w tym kontekście, do tych prac i ludzi na ulicy, dzisiaj po południu o 17:00. Co chcesz zrobić? Jak chcesz to zrobić? No, przede wszystkim tanio.
Rozmowa została przeprowadzona 8 lipca 2020 roku.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej