Dear Fear. Love Letter. Rozmowa z Honzą Zamojskim
Napisałeś książkę. Kto jest wydawcą?
Francuskie wydawnictwo onestar press z Paryża, a „Love letter” jest drugą książką, którą u nich wydałem. Znamy się, szanujemy i współpracujemy od dobrych kilku lat. Deal z nimi był prosty – oni dają dystrybucję, ja szukam pieniędzy na druk. Dzięki temu wydawca nie musi inwestować kasy, a ja mogę zająć się tzw. kapitałem wizualnym.
Kapitał wizualny. Naprodukowałeś obrazków jednym słowem.
Naprodukowałem.
Pierwsze moje wrażenie z całości, to epos religijny. Bardzo odmienny od tego, co robiłeś wcześniej. Co się stało? Były jakieś wydarzenia osobiste?
Z mojego punktu widzenia Love letter to kolejny etap artystycznej podróży, a ideowo i wizualnie jest coraz bliżej tego, czym chciałbym się zajmować. Natomiast jeżeli mówisz o przewrocie kopernikańskim w mojej praktyce np. o przejściu z humoru do patosu, to ja tego tak nie widzę.
Jednym z moich celów było świadome odejście od „książkowości” – stąd takie rozwiązanie introligatorskie, duże litery, czy też tekst, który można czytać w wielu kierunkach naraz.
No tak, ale diapazon książki jest bardzo wysoki. Tam są słowa „grzech”, tam są słowa „kyrie eleison”, skąd?
Zmieniła się atmosfera dookoła nas, zgęstniała. W takiej, a nie innej rzeczywistości, nie chciałem po prostu wydawać produktu, który byłby lekkostrawny. Chciałem zagrać na mocniejszej nucie i na wielu poziomach, a nie tylko wizualnym.
Wcześniej miałem wrażenie, że prosiłeś publiczność, żeby nie traktowała cię poważnie…
Nie widzę potrzeby, żeby powtarzać ten sam żart za każdym razem. No i potrzebowałem zdystansować się trochę od tego, co zrobiłem do tej pory. Na nowo zainteresować tym, co robię i chcę zrobić. Mimo tego, jest w tej książce ciągłość, bo jeżeli ty mówisz, że książka jest o religii, to ja odpowiem tak – robiłem wcześniej podobne prace np. Personal Jesus czy Father God.
Ale pewne zamiłowanie do formy ci zostało.
Ty tak to widzisz. Dla mnie ta publikacja jest próbą przełożenia atmosfery z poprzedzających ją, zeszłorocznych wystaw – A-NA-TO-MY w BWA Zielona Góra, oraz Trojan Home w TURF Project w Croydon. Tam, po raz pierwszy w tak mocny sposób, udało mi się osaczyć widza. Wiem, że dzięki konkretnym formalnym zabiegom Love letter działa w podobny sposób.
Nie przeszkadzała ci przy tym taka schludna zabawa czcionką czy gramaturą papieru?
To jest mój charakter pisma i od takiej formy nie ucieknę. Natomiast jednym z moich celów było świadome odejście od „książkowości” – stąd takie rozwiązanie introligatorskie, duże litery, czy też tekst, który można czytać w wielu kierunkach naraz. Nawet font został zaprojektowany specjalnie na potrzeby tej publikacji, bo nie chciałem wywoływać zbędnych skojarzeń historycznych czy korporacyjnych w wypadku gdybym użył np. Ariala lub Helvy.
A ten font ma się jakoś do poprzednich twoich książek?
Do książek nie, ale geometria tych liter wynika z rysunków, które na co dzień robię. Tam są linijki, ekierki i tak dalej. Litery z książki są trochę toporne, pozbawione rozmaitych korekt, których użycie sugerowali mi spece od typografii (pozdrowienia dla Mariana Misiaka). Nie ma zalewek, wcięć, zróżnicowania grubości linii. Zależało mi na tym, żeby tych korekt po prostu nie było, i żeby litera działała w konkretnej skali – większej niż fonty typowo tekstowe. Żeby uprościć pewne znaki, żeby na przykład „S” działało jak lustrzane odbicie „Z”. Jednocześnie chciałem zbudować taką sytuację, która nie daje czytelnikowi oddechu. Wdychasz tekst, jesz go, albo czytasz jak slogany na transparentach, a nie jak książkę.
Trudno będąc artystą oddzielać pewne rzeczy od zawodowe od prywatnych. Cały czas pracujesz w tle. Więc jedno przekłada się na drugie. Wzrasta tempo, tracisz oddech. I dziś widzę, że częściowo ten strach wynikał z nadmiernego tempa i utraty oddechu. Dziś mogę zwolnić.
Przyjemność twoich poprzednich prac polegała na odcyfrowywaniu. Tej zabawy tu już nie ma…
I tak, i nie. Jest kilka zdań, czy fragmentów tekstu, które są napisane wprost, ale też sprawa zaczyna się czasami komplikować jak zaczynasz czytać tekst w wielu kierunkach naraz. I mimo, że tak jak mówisz jest to „forma” i jest to wizualne, to słowa mają węższe pole na budowanie metafory niż np. konstelacja prac na wystawie.
Ty mówisz, że to jest zaklinanie. Udało ci się zdjąć klątwę. No i z kogo?
Z pisaniem jest nierozłącznie związany moment ulgi, mówi się często w sytuacjach trudnych: „jak nie chcesz mówić, to napisz, będzie lżej”. To jest publikacja o niepewności, o braku zaufania pomiędzy ludźmi – różnymi grupami i jednostkami. I o przezwyciężaniu strachu związanego z tą niepewnością, nieufnością, nieprzewidywalnością. Mam wrażenie, że kiedyś pewne rzeczy mogły nie mieć znaczenia, można było „nie mieć zdania”. Dzisiaj okazuje się, że to po której stronie stołu siedzisz może być przyczyną kłótni.
Masz poczucie dobrze zrobionej książki. Ale mi chodzi o temat. O strach.
Ale to się łączy. Trudno będąc artystą oddzielać pewne rzeczy od zawodowe od prywatnych. Cały czas pracujesz w tle. Więc jedno przekłada się na drugie. Wzrasta tempo, tracisz oddech. I dziś widzę, że częściowo ten strach wynikał z nadmiernego tempa i utraty oddechu. Dziś mogę zwolnić. Mogę się czemuś bliżej przyjrzeć. Zobaczyć, że „fear jest dear”.
Dear Fear. No właśnie. Tam są rymowanki. Nie szkodzi to sensom?
Nie, nie wiem czemu miałyby szkodzić. Tempo, rytm i rym są ważne w tej publikacji.
Dla mnie mimo wszystko to jest najbliższej poezji konkretnej. Tylko, że w poezji konkretnej jest niestety inny zaczyn. Bo ogólnie słowo jest przyklejone do rzeczy, wtedy świat sie klei z mózgiem, a jak to oderwiesz to się wszystko zaczyna sypać. A im się wydaje, że czarne jest białe, a białe jest czarne. U ciebie tego nie ma, ale graficzna forma jest wzięta stamtąd. I tu, powiedzmy, mamy nowego kontynuatora.
Jeżeli chcesz tak to interpretować… Ja się ani nie znam na poezji konkretnej, ani specjalnie mnie ona nigdy nie interesowała. Gdybym miał wskazać na bliższe, strukturalnie i formalne, źródła, to leżą one obok polskiej poezji barokowej, różnorodnych kwadratów magicznych, ale też rapu czy tych z artystów outsiderów, którzy zajmują się zaklinaniem rzeczywistości poprzez tekst. Którzy słowami, powtarzającymi się mantrami zdań, próbują słowami uporządkować świat.
To się też czuje i właśnie odróżnia, tylko ta waga znaków… Wciąż mówisz o znakach, czymś zaledwie na granicy obrazu. Nie krępuje cię taki zamknięty system językowy.
Nie. Ale odsłanianie się, wrażliwe odsłanianie rzeczywistości, już tak. Mówienie przed obcymi ludźmi, też tak. Pamiętam, że Wojtek Bąkowski powiedział kiedyś w jakimś wywiadzie albo w prywatnej sytuacji, że „artysta to jest zawód, w którym człowiek nie może się wstydzić własnej wrażliwości”. Racja, to jest zawód – musisz pielęgnować wrażliwość i musisz umieć ją sprzedać. Za chwilę będę występował przed ludźmi na promocji książki [wykład podczas „Szanuj Papier”, przyp.ed], więc zamiast się napinać i rozmawiać jak my rozmawiamy, to opowiem im tylko o książce, strona po stronie.
To opowiedz i mi.
O każdej stronie mam ci opowiedzieć? Przecież to już jest napisane.
Wojciech Albiński – Miłośnik sztuki
Więcej