Czułość na światło. Rozmowa z Kacprem Szaleckim
Katarzyna Oczkowska: Zacznijmy od zakończenia. A dokładniej od zakończenia twojego fotograficznego projektu Olimpia’s Diary, który publikowałeś na blogu o tej samej nazwie. Cykl kilkudziesięciu zdjęć powstawał od 2015 roku przez przez blisko rok, a w międzyczasie debiutowałeś na krakowskim Miesiącu Fotografii. Olimpie, które kpiarsko przyjmują pozę odwołującą się do obrazu Maneta, zyskały całkiem dużą popularność.
Kacper Szalecki: W sumie zaczął mnie trochę nudzić sam aparat, z którym pracowałem nad Olimpiami [aparat kompaktowy Premier ﹣ przyp. K.O.], efekty jakie mi dawał, a więc na przykład te wszystkie rozbłyski lampy. Oprócz tego założyłem jeszcze Instagramowe konto @fanaticsolimpia i w momencie, kiedy sam cykl nadal powstawał, zacząłem dostawać cudze zdjęcia Olimpii. Stwierdziłem, że skoro to już się tak uwolniło i ludzie wysyłają mi swoje fotografie, to ja niekoniecznie muszę je nadal robić.
Ludzie wysyłali te zdjęcia z leżącą pozą i zastanawiałem się, co oni w ogóle sobie myślą. Ale potem stwierdziłem, że fajnie byłoby to zamienić na taki internetowy wirus. Trochę na zasadzie selfie z dziubkiem.
Olimpie zaczęły żyć własnym życiem. Każdy może nią być, nawet nie znając twojego projektu.
Moją pierwszą reakcją było: „O nie, ktoś skradł mój pomysł!”. Ludzie wysyłali te zdjęcia z leżącą pozą i zastanawiałem się, co oni w ogóle sobie myślą. Ale potem stwierdziłem, że fajnie byłoby to zamienić na taki internetowy wirus. Trochę na zasadzie selfie z dziubkiem. Na początku szło to dość niemrawo, ale potem nagle ruszyło i zaczęło się robić dziwnie, bo byłem oznaczany na przykład na jakichś zdjęciach z Turcji. Zrobiły to osoby, które co jakiś czas podsyłają kolejne Olimpie, często masowo upozowane. Kładą się na przykład w osiem osób gdzieś w Ankarze. Albo inna sytuacja, kiedy zostaję oznaczony w relacji z muzeum, na której ktoś się kładzie przed Olimpią Maneta. To jest ciekawe dlatego, że ta poza jest o wiele bardziej wymagająca niż zrobienie takiego dziubka czy innej miny. Przyjmujesz ją w miejscu publicznym i powstaje otoczka zupełnej absurdalności. Nie wiadomo wtedy jak właściwie zareagować. A z drugiej strony jest to po prostu dobra zabawa.
Obecnie pracujesz nad dwoma kolejnymi cyklami i w każdym kolejnym posługujesz się całkiem inną estetyką.
Posłużę się sformułowaniem z obszaru coachingu ﹣ wychodzę ze swojej strefy komfortu.
Jednym z projektów, nad którym pracujesz od dwóch lat jest Potopia, czyli wizja różowo-żółtej Polski. Mamy w nim, dla odmiany, do czynienia z wielką inscenizacją, a jednocześnie mocno wykraczasz poza samą fotografię.
Zdjęcia do Potopii zacząłem robić z Agnieszką Murak, która jest fotografką. Wcześniej w ramach projektu powstawały również grafiki i obiekty. Te sesje to była nasza pierwsza współpraca, która wiązała się z profesjonalnymi narzędziami, bo Agnieszka przyjechała ze swoim studiem. Robiliśmy między innymi zdjęcia moim rodzicom. Zaangażowałem też do tego Hankę Podrazę, która zajęła się kostiumami. W zasadzie włączonych jest w to coraz więcej ludzi, którzy pomagają mi rozwijać różne narzędzia formalne, na przykład przeniesienie Potopii do wirtualnej rzeczywistości.
Czyli Potopia ze wszystkimi swoimi artefaktami, chociażby gablotą z fikcyjnymi orderami, zacznie samodzielnie funkcjonować w internecie?
Tak. Oprócz inscenizowanych fotografii, robię również zdjęcia stworzonej na potrzeby projektu przestrzeni. Docelowo ma powstać w internecie nieistniejące mieszkanie w nieistniejącym państwie. Poszczególne pokoje będą fizycznie aranżowane w różnych miastach w Polsce. Dopiero w sieci stworzą jedno mieszkanie, po którym będzie można odbyć wirtualny spacer. Ale to co ja teraz mówię też jest trochę wirtualne, bo jeszcze się faktycznie nie wydarzyło ﹣ zrobiłem dopiero pierwsze pomieszczenie w swoim pokoju w Elblągu [druga odsłona Potopii otworzyła się 24 lutego w Łodzi – przyp. red.].
Po uzyskaniu „drugiego życia” w wirtualnej przestrzeni zakończysz projekt, podobnie jak to było z Olimpia’s Diary?
Nie będzie powstawać już więcej zdjęć. Pracuję jeszcze tylko nad jednym wideoperformansem z tatuowaniem na moim ramieniu orła z godła Potopii ﹣ czyli odwróconego orła z godła Polski. Ale to nie jest zwykły tatuaż, tylko taki, który w końcu znika spod skóry, bo był tatuowany wodą. Już prawie całkiem zniknął, ale ledwo widoczne kontury zostają na zawsze. Szczerze mówiąc potrzebuję już skończyć ten projekt. Boję się, że jeśli to będzie trwało za długo, to stanie się przykrym obowiązkiem.
W Olimpiach sam narzuciłeś sobie ograniczenie, polegające na wykorzystywaniu tylko jednej rolki filmu miesięcznie. Jak ograniczałeś się w przypadku pozostałych cykli?
Jeśli chodzi o Potopię sprawa była prosta, bo od początku miałem kompletną wizję tych zdjęć i dokładnie wiedziałem jak mają wyglądać. Szczegółowo opisywałem Agnieszce Murak każdy kadr, a ona po prostu je robiła. W przypadku najnowszego projektu, czyli Zakładu karnego dla roślin w Łodzi ograniczają mnie póki co finanse. Instaxem robię zdjęcia roślinom doniczkowym, które stoją za zakratowanymi oknami. Niestety wkłady do takiego aparatu są dosyć drogie. Wychodzi po trzy złote za jedno zdjęcie. Jeśli mam fotografować wszystkie uwięzione rośliny w Łodzi, to te wkłady mi się szybko skończą.
Instax związany jest z dokumentalnością oraz czymś materialnym, co natychmiast uzyskujesz. Szukam roślin, robię im zdjęcia, a potem skanuję i wrzucam na Mapy Google, więc one jednocześnie istnieją u mnie w szufladzie, ale też są dostępne na serwerze.
Dużo jest tych uwięzionych roślin?
Dopiero gdy przeprowadziłem się do Łodzi, zacząłem zauważać je w takiej skali. A zwłaszcza na Bałutach, które postrzegane są jako taka niebezpieczna łódzka dzielnica, nagromadzenie zakratowanych okien jest ogromne. Do tej pory mieszkając w Gdyni czy w Elblągu nie spotkałem się z tym, żeby wszystkie okna na parterach wyglądały w taki sposób, a jednocześnie ludzie trzymali tam bujną roślinność. Stwierdziłem, że ten projekt opowiada trochę o łódzkiej przestrzeni i o tym jak tu się naprawdę mieszka.
Robisz dokumentację osadzonych i co dalej dzieje się ze zdjęciami?
Fotografuję rośliny aparatem, który jest bardzo łatwo dostępny i sam w sobie tani. Kojarzy się z robieniem zdjęć z imprez, ale mnie zainteresował z całkiem innego powodu. Mnie to przypomina raczej fotografię więzienną, że ktoś ci robi na szybko fotkę jak lądujesz w pace. Instax związany jest z dokumentalnością oraz czymś materialnym, co natychmiast uzyskujesz. Szukam roślin, robię im zdjęcia, a potem skanuję i wrzucam na Mapy Google, więc one jednocześnie istnieją u mnie w szufladzie, ale też są dostępne na serwerze. To jest ciekawe napięcie pomiędzy materialnością a wirtualnością. Dochodzi też do podwójnego uwięzienia tych roślin. W realnym świecie są odgrodzone kratami, ale też metaforycznie zostają zamknięte w sieci, która jest gigantycznym nadzorcą informacji.
W Disassembly Paweł Bownik bardzo ciekawie zinterpretował motywy floralne. Podobnie u ciebie widać nieoczywisty sposób myślenia o roślinach, które w fotografii mogą kojarzyć się z nudą i konwencjonalną estetyzacją.
Byłem zachwycony, kiedy pierwszy raz zobaczyłem tego photobooka. Bownik łączy to, co organiczne i sztuczne. Nie wiadomo czy te jego rośliny poskładane za pomocą obcych elementów są żywe, czy to jakieś zombi. A w ogóle moje zainteresowanie roślinami wynika już z dzieciństwa. Kiedy byłem mały, chciałem mieć kwiaciarnię. Moja mama jest nauczycielką, więc kiedy dostawała mnóstwo kwiatów na dzień nauczyciela, to się nimi obkładałem i strasznie mnie to jarało.
Wygląda na to, że roślinność powoli zapuszcza korzenie w twoich fotografiach.
Rośliny są ciekawe z perspektywy materialności fotografii, bo one są bardzo czułe na światło. Przypominają papiery światłoczułe. W zależności od tego, z której strony pada światło, to tam się kierują. W ich wnętrzu zachodzi też proces fotosyntezy, zresztą chlorofil pełni chyba w roślinach taką funkcję jak związki srebra w fotografii. Ten dziwny związek pomiędzy światłoczułością papieru fotograficznego a czułością na światło roślin coraz bardziej mnie ostatnio zajmuje. Jakiś czas temu słuchałem wykładu o tym jak rośliny przewidują pewne zjawiska na podstawie doświadczeń świetlnych, na przykład przygotowując się zawczasu na stres świetlny. Przez takie rzeczy zaczynam sobie uświadamiać, że fotografia zaczyna mnie coraz bardziej interesować. Wcześniej sądziłem, że zajmuję się tym trochę przez przypadek i pobędę sobie przez jakiś czas fotografem, ale w końcu przestanę nim być. Moim nowym pomysłem jest robienie cyjanotypii. Ciekawią mnie właśnie tanie i mało spektakularne techniki, tak jak ta, która służyła chociażby do kopiowania planów architektonicznych. Zresztą odnośnie roślin ﹣ jedną z pierwszych rzeczy wykonanych w cyjanotypii jest Atlas alg Anny Atkins. Chciałbym poeksperymentować z tą techniką, na przykład wielokrotnie naświetlać profile z Facebooka.