„Czego nie zrobili barbarzyńcy” Mateusza Choróbskiego w GSW w Opolu
Pieniądze, zaraz po seksie, to jeden z najbardziej nośnych tematów wszech czasów. I jedno, i drugie idealnie wpisuje się w sieć kapitalistycznych strategii, bez których trudno sobie wyobrazić współczesny horyzont rzeczywistości. W zasadzie jest on niemożliwy do wyobrażenia, bo przecież kapitalizm właśnie ten horyzont wyznacza. Pieniądze i seks rządzą się podobnymi mechanizmami − stymulują ośrodek nagrody, wpływają na miarę (złudną, rzecz jasna) poczucia własnej wartości, stanowią walutę, biorą udział w odgrywaniu spektaklu, są polem eksperymentu − tak pozytywnego, jak i negatywnego. Nawet nomenklatura i frazeologizmy dla pieniędzy i seksu są podobne: klęska urodzaju, totalna posucha, lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Nic dziwnego więc, że seks i pieniądze stanowią zgrany duet, który w zasadzie można uznać za matkę i ojca chrzestnych kapitalizmu. Bo co sprzedaje się lepiej niż seks i co lepiej służy do sprzedaży? It’s capitalism, baby.
W polskim świecie sztuki obydwa tematy choć obecne, to chyba nadal traktowane trochę jako coś, o czym damy i dżentelmeni nie rozmawiają. Gdy chodzi o pieniądze, to oczywiście pojawia się krytyka instytucjonalna, dyskusje o statusie ekonomicznym osób działających w polu sztuki, projekty tematyzujące to zagadnienie (choćby wystawa Bogactwo w warszawskiej Zachęcie w 2016 roku czy Ady Zielińskiej Jaki mamy budżet? − Where’s the Money? w krakowskiej Galerii Szara Kamienica w 2021 roku), ale jednak niewiele się zmienia w kwestii zasadniczej, a więc tego, czy hajsu jest dużo czy mało. Jest go, rzecz jasna, żenująco mało, a ludzie często pracują za pół darmo lub w ogóle za darmo. Jeśli chodzi o seks czy szerzej − seksualność, która przecież z samym seksem nie musi mieć wiele wspólnego – to pomimo sporych zmian w tym obszarze nadal bywa powodem jakiejś formy ostracyzmu, cenzury czy slut- albo bodyshamingu − niezależnie od płci.
W przypadku Choróbskiego owo poor, but sexy odnosi się do materiałów i strategii artystycznych, jakie wykorzystuje on w swojej twórczości – artysta wyszukuje i przetwarza przedmioty „biedne”, zdegradowane, zdewaluowane.
Jak w tym wszystkim odnajduje się Mateusz Choróbski, który temat pieniędzy i związanego z nimi szeroko pojętego entourage’u podjął na wystawie Czego nie zrobili barbarzyńcy kuratorowanej przez Łukasza Kropiowskiego w Galerii Sztuki Współczesnej w Opolu? Otóż całkiem nieźle. Balansując między pojęciami biedy i bogactwa, pustki i nadmiaru, nobilitacji i dewaluacji, spektaklu i stagnacji czy wreszcie szydery i śmiertelnej powagi, Choróbski pokazuje, że sztuka może być poor, but sexy. Słynne hasło marketingowe burmistrza Berlina Klausa Wowereita z 2003 roku dotyczyło atrakcyjności ekonomicznej, ale także swoistego klimatu dawnego Berlina Wschodniego i stało się idealnym kapitalistycznym sloganem, który miał przyciągnąć nowych mieszkańców i turystów. W przypadku Choróbskiego owo poor, but sexy odnosi się do materiałów i strategii artystycznych, jakie wykorzystuje on w swojej twórczości – artysta wyszukuje i przetwarza przedmioty „biedne”, zdegradowane, zdewaluowane. Odnosi się to również do aranżacji przestrzeni opolskiej galerii, która świeciła pustką.
Owo świecenie pustką zostało tu potraktowane przewrotnie, bo przez przeszkloną ścianę pierwszego piętra galerii padało do prawie zupełnie pustej sali złote, ciepłe światło. Jego źródłem były specjalnie w tym celu zamontowane latarnie z odwróconymi w stronę okien reflektorami, przesłoniętymi dodatkowo szklanymi taflami charakterystycznymi dla drzwi we wnętrzach mieszkalnych w latach 80. i 90. XX wieku. Jedynym elementem w sali zalanej złotym światłem, którego intensywność zmieniała się w zależności od pory dnia i które stanowiło jedyne źródło sztucznego oświetlenia na wystawie, był cienki, metalowy pręt o spiralnej formie sięgający od sufitu do podłogi. W oświetlonej jedynie światłem dziennym sali obok znajdowało się ich więcej. Falliczne elementy architektoniczne, które niczego nie wspierały albo wręcz zwisały na wzór stalaktytów, to rodzaj kolumn wykonanych przez artystę ze stopionych jednogroszówek, a więc pieniędzy o najmniejszej wartości, których wyprodukowanie jest droższe niż ich wartość. Artysta zdemontował również szklany sufit pierwszego piętra i odsłonił surową, oryginalną architekturę galerii. W takiej zdemontowanej formie ułożył go w stosach umieszczonych na paletach, znajdujących się na parterze. Były to jedyne obiekty obecne w tej części galerii. A łącznie było ich właściwie trzy − szkło zdekonstruowanego sufitu i przesłon reflektorów, światło kupionych z drugiej ręki latarni oraz kolumny z jednogroszówek. Minimalizm, ale rozegrany ze scenograficznym i znaczeniowym rozmachem.
[…]
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 35. numerze Magazynu SZUM