„Ćwiczenia z utraty kontroli”
Podróż do Shenzhen
Opuściłam dworzec kolejowy zmęczona wielogodzinną podróżą. Było mi duszno, powietrze wydawało się szare i gęste. Pomyślałam, że już za późno na szukanie autobusu. – Buhaoyisi, przepraszam, gdzie jest najbliższy postój taksówek? – zapytałam. – Tam, naprzeciwko – mężczyzna w poplamionej koszuli wskazał rząd aut zaparkowanych po drugiej stronie sześciopasmowej drogi. – A dokąd chce pani pojechać? Mogę panią zawieźć.
Kładka prowadząca na postój taksówek była daleko, a ja miałam ciężki bagaż. Wyciągnęłam notatnik i pokazałam mu adres zapisany nieczytelnymi dla mnie znakami. Przyglądał mu się przez chwilę. – Nie wiem, czy tam w ogóle ktoś jeszcze mieszka. – Oddał mi notatnik. – Po co pani tam jedzie? – Nie czekając na odpowiedź, otworzył bagażnik swojego auta i włożył do niego moją walizkę. – A ile to będzie kosztowało? – zapytałam. – Nie wiem, to dość daleko, po drodze mogą być korki. – Zajrzałam do portfela. – Mam tylko cztery tysiące – powiedziałam. – Niech będzie. – Wsiadłam do brudnego samochodu. – Pali pani? – spojrzał na mnie w lusterku, uruchamiając silnik. – Bo ja nie. Ten samochód mam po bracie, który dużo palił. Zapach dymu wżarł się w tapicerkę, nie mogę się go pozbyć.
Ruszyliśmy. Kierowca wjechał na zatłoczoną wielopasmową drogę, sprawnie włączając się w nieprzerwany nurt samochodów. Odsunęłam zakurzone zasłonki i wyjrzałam przez okno. Jechaliśmy wzdłuż rzędu szklanych wieżowców o fantazyjnych kształtach – takich, które dzisiaj wzbudzają podziw, ale już za kilka lat będą wyglądać staroświecko i śmiesznie. Naszą trasę co jakiś czas przecinała inna szeroka jezdnia. Zauważyłam, że miasto wygląda jak pocięte na kwadraty, pomiędzy którymi płyną rzeki samochodów. Gdzieniegdzie między wieżowcami mogłam dostrzec wąskie uliczki, prowadzące do serc kwadratów, gdzie toczyło się życie dzielnic.
Kilkadziesiąt dużych przecznic od dworca połyskujące w popołudniowym słońcu wieżowce zaczęły stopniowo ustępować miejsca nieco starszym budynkom – niższym, pokrytym blachą. Co jakiś czas mijaliśmy też puste działki otoczone metalowym płotem. Na fragmentach ogrodzenia wisiały ilustracje przyszłych inwestycji. Przy większych skrzyżowaniach spoglądałam w głąb wielopasmowych przecznic, gdzie wyłaniał się las dźwigów.
Utknęliśmy w korku. Znudzony kierowca włączył radio i z głośników popłynął liryczny pop. – Deng Li-Jun, zna pani? – zapytał, spoglądając na mnie z uśmiechem tak szerokim, że mogłam dokładnie przyjrzeć się jego srebrnym zębom. Znałam, oczywiście. – Nie wiedziałam, że jej tu słuchacie. – Tak, bardzo ją lubimy – zaśmiał się. – Dlaczego pani tutaj przyjechała? – zapytał. – Do wuja w odwiedziny. – Spojrzał na mnie, ukrywając zdziwienie, i podgłośnił muzykę.
Wzdłuż naszej drogi zaczęły pojawiać się wielorodzinne bloki mieszkalne. Teraz, kiedy samochód jechał bardzo powoli, mogłam zaobserwować, co się dzieje na mijanych przez nas uliczkach. Właśnie zaczynała się przedwieczorna krzątanina: ludzie wracali z pracy, właściciele barów wystawiali na ulicę rozkładane stoliki i plastikowe taborety, uliczni sprzedawcy pchali wózki z gorącym makaronem, dziadkowie i rodzice stali pod szkołą, czekając na dzieci, które zaraz miały głośną chmarą wybiec z budynku. Wszystko to w ciasnej zabudowie, pełnej nadbudówek, przybudówek i hub narosłych w pustych przestrzeniach między budynkami. „Dokładnie jak na ulicy, przy której, wydaje mi się, że się urodziłam” – pomyślałam. – Jak nazywa się ta dzielnica? – zapytałam kierowcę, przekrzykując muzykę. Nie zrozumiał pytania, ale obserwując mnie w lusterku, zauważył, że przyglądam się miastu. – Mają tu stawiać nową mieszkaniówkę. O, coś takiego – wskazał w tył na nowoczesne budynki, które mijaliśmy wcześniej. – A jeszcze kilka lat temu wszystko tu wyglądało tak jak te uliczki, na które pani patrzyła.
W głośnikach dudnił już kolejny utwór Deng Li-Jun. Nie rozumiałam dokładnie, ale wydawało mi się, że śpiewa coś o wiatrach i deszczu.
Kierowca zaklął pod nosem. – W tym korku możemy stać i do jutra. Musimy pojechać inną drogą. – Skręcił w jedną z mniej uczęszczanych przecznic. Była niemal pusta, przyspieszył więc i w kilka minut przejechał cały kwartał. Następnie wjechał na inną wielopasmową trasę, z której szybko odbił w wąską, wyboistą drogę. Miasto za oknem stawało się coraz mniej nowoczesne. Mijaliśmy wielopiętrowe bloki zbudowane prawdopodobnie w latach osiemdziesiątych. Niedaleko przed nami zobaczyłam sieć wijących się w różnych kierunkach wiaduktów. Kiedy znaleźliśmy się pod pierwszym z nich, samochód wjechał na chodnik, by zaraz potem stoczyć się z niego na zielony pas pod mostem. Niepewnie spojrzałam na kierowcę. – Niech się pani nie denerwuje, jedziemy na skróty – uśmiechnął się i przyspieszył, zadowolony ze swojej znajomości miasta. Jechaliśmy po nierównej, ubitej ziemi. Przed nami roztaczało się pustkowie usiane ogromnymi kałużami, gdzieniegdzie porośnięte kępami chwastów i krzaków. – Pani wujek mieszka daleko na przedmieściach – zauważył kierowca. – Trudno tam dojechać o tej porze. Samochód podskakiwał tak bardzo, że już po kilku minutach zaczęło mi się robić niedobrze. Nagle poczułam wstrząs, silnik zawył przeciągle i auto gwałtownie się zatrzymało. Kierowca zaklął i wysiadł z samochodu. Wybiegłam za nim. Przednia połowa pojazdu wisiała nad wypełnioną brudną wodą lejowatą dziurą o średnicy kilku metrów. Mrucząc niezrozumiale, kierowca podszedł do otwartych przednich drzwi i zaczął ruszać samochodem do przodu i do tyłu, żeby wypchnąć go z dziury. Po chwili zobaczyłam, że auto zaczyna powoli się osuwać. – Che qu shui! Che qu shui! – krzyknęłam przerażona. – Samochód wpada do wody! – Kierowca z całej siły chwycił otwarte drzwi samochodu, próbując go zatrzymać. – Bang mang, pomóż! – wrzeszczał. Chwyciłam go za rękaw. – Xiaoxin, ostrożnie, tu może być głęboko.
Z naprzeciwka, w tumanach kurzu, zbliżał się do nas stary dżip. Zręcznie omijając dziury, kierowca podjechał i zatrzymał auto tuż za naszymi plecami. Wysiadła z niego para w średnim wieku. Stanęli przy nas i w milczeniu przyglądali się, jak samochód zsuwa się do wody. Po kilku minutach wystawał już tylko kawałek dachu. Kiedy brudna woda zabulgotała, mężczyzna otworzył paczkę papierosów i poczęstował mojego kierowcę. Ten wyciągnął zapalniczkę z kieszeni koszuli, przypalił papierosa i zaciągnął się mocno. – A ty? – mężczyzna z dżipa zamachał do mnie papierosami. – Chcesz? – Nie chciałam. – Ziemia pochłonęła kolejny samochód! – zawołała kobieta z satysfakcją. – Przecież tam były nasze rzeczy! – krzyknęłam. Nikt nie zareagował, może nie rozumieli, co mówię. – Dlaczego nie wyjęliśmy naszych rzeczy? – zapytałam. – No, dlaczego nie wyjęliśmy? – powtórzył za mną załamany kierowca. – Na pewno mieliście w tym jakiś interes – powiedziała kobieta.
Byłam zrozpaczona. Przypomniałam sobie, że w walizce miałam aparat fotograficzny, a w nim kartę pamięci ze zdjęciami dzielnicy, która już nie istnieje. – No i co my teraz zrobimy? – zapytałam. Kierowca zaczął się śmiać. – A co możemy zrobić? Nic! – Spojrzałam na mapę w telefonie. Byłam już tylko kilka kilometrów od adresu z notatnika. Pomyślałam, że skoro nie mam walizki, dalej mogę pójść na piechotę.
Budynki, do których zmierzałam, były już bardzo blisko. Z mojej perspektywy tworzyły piękną panoramę, oświetloną przedwieczornym, pomarańczowym słońcem. Część z nich przypominała tradycyjne domy z początku ubiegłego wieku, pozostałości dawnej wioski z czasów, zanim powstało tu miasto.
Po prawej stronie, kilkaset metrów ode mnie, szumiała zakorkowana kilkupasmówka. Daleko po lewej mogłam dostrzec kolejną ulicę, a za nią kominy fabryk i wiadukty. Przede mną rozciągało się szerokie, rozjeżdżone pasmo ziemi, a w oddali na horyzoncie – budynki przypominające miasteczko, które znałam ze zdjęć. Szłam przez kilka minut w ich kierunku, kiedy zobaczyłam biegnącego w moją stronę brudnego, rozczochranego psa. – Ni yao qu nali? – zapytał, zatrzymując się na chwilę. Mówił niewyraźnie, nic nie zrozumiałam. – Ni yao qu nali? Dokąd idziesz? – A, dokąd idę. – Szukam wuja. – Tutaj? Tutaj na pewno go nie ma. Wszystkich już stąd wysiedlili. – Ale jak to? – Po prostu. Będą wyburzać. – Dokąd ich wysiedlili? – Donikąd. Powiedzieli im, że mają się wyprowadzić. Musieli sobie znaleźć nowe domy – odpowiedział. – Przyjechałam z daleka. Skoro już jestem tak blisko, chcę odnaleźć ten dom – powiedziałam. – Jeśli będziesz miała szczęście, to znajdziesz. Ja biegnę popatrzeć na tonący samochód, jestem już spóźniony – powiedział, odchodząc. – Jiayou! – krzyknął, nie odwracając się już do mnie. – Powodzenia!
Niedługo potem doszłam do nieużywanej drogi, która miała doprowadzić mnie prosto do celu. Idąc nią, zauważyłam, że pobocze, które z daleka wyglądało na skoszoną dziką łąkę, jest w rzeczywistości pasem ziemi, pokrytym równomiernie rozprowadzonymi fragmentami pozostałości po zburzonych domach. Podeszłam, żeby się im lepiej przyjrzeć. Rozpoznałam cegły z resztkami ściennej farby, tapet i kafelków, kawałki drobno połamanych mebli i ceramiki, plastikowych przedmiotów, brudnej gąbki i porwanych tkanin. Szłam, nie odrywając wzroku od gruzów. Zasypane nimi pobocza rozrastały się, coraz bardziej pochłaniając drogę. Kawałek dalej maszerowałam już wyłącznie po szczątkach domów, zupełnie tracąc z oczu asfalt.
Budynki, do których zmierzałam, były już bardzo blisko. Z mojej perspektywy tworzyły piękną panoramę, oświetloną przedwieczornym, pomarańczowym słońcem. Część z nich przypominała tradycyjne domy z początku ubiegłego wieku, pozostałości dawnej wioski z czasów, zanim powstało tu miasto. Sąsiadowały ze zbudowanymi w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych kilkupiętrowymi blokami wielorodzinnymi. Wszystkie pokryto ceramicznymi kaflami w kilku kolorach – żółtym, szarym, zielonym. Budynki ustawione były chaotycznie, pod różnym kątem wobec siebie, a między nimi przebiegały krótkie, kręte uliczki. Większość domów miała zamurowane okna i drzwi. Dzielnica wyglądała na zupełnie opustoszałą. Kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam, że na fasadzie każdego budynku wymalowano ogromny napis czai chi – przeznaczone do wyburzenia. Przed domami leżały porozrzucane rzeczy byłych właścicieli. W całej dzielnicy rozbrzmiewał nieprzyjemny dźwięk młotów.
Bezradnie kluczyłam, próbując znaleźć adres zapisany w notatniku. Wyglądało na to, że – oprócz kilku robotników dokonujących rozbiórki gdzieś w oddali – jestem jedyną osobą w całej dzielnicy, nie miałam kogo poprosić o pomoc. Nagle spostrzegłam mężczyznę przemykającego między budynkami. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat, miał na sobie przewiewną, letnią suknię i czerwone sandały. Przystanął, kiedy zauważył, że idę w jego kierunku. – Co tu robisz? – zapytał. – Właściwie to sama nie wiem – powiedziałam. – Szukam kogoś, kto chyba już tu nie mieszka. – Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie. – Pies, którego spotkałaś, nie miał racji – powiedział. – Nie wszyscy się stąd wyprowadzili. – Jak to? – zapytałam. – Przecież tutaj trwa już wyburzanie. – Niektórzy nie mieli gdzie zamieszkać, inni nie chcieli opuszczać swoich domów. Ciągle więc jest tu kilka osób. Ale wydaje mi się, że nikt z nas nie spodziewa się gości. – Rozumiem – powiedziałam. – Chciałabym znaleźć ten dom – podałam mężczyźnie notatnik z adresem. Rzucił okiem na kartkę, następnie spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Wyglądasz na zmęczoną, jadłaś coś? – Nie, jestem bardzo głodna – wyznałam. – Właśnie miałem podgrzać obiad, chodź ze mną.
Prowadził mnie wąską ścieżką. Nie mogłam wyjść z podziwu, jak sprawnie pokonuje zasypaną gruzami drogę w swoich delikatnych sandałach. – Jestem Pan Jie – powiedział, nie zatrzymując się. – Mieszkam tu od 1980 roku. Wtedy mieściły się tu zakłady produkujące telewizory, zatrudniały większość mieszkańców osiedla. Byłem kierownikiem zakładowej stołówki. Dziesięć lat temu fabryka przeniosła się do nowoczesnego budynku daleko stąd, w innym mieście.
Stary stoi pusty, ale korzystamy z jego kuchni. – Dlaczego nie wyprowadził się pan stąd, żeby pracować w nowej fabryce? – zapytałam, wdrapując się za Panem Jie na niewielkie wzniesienie prowadzące do bocznych drzwi podłużnego, jednopiętrowego budynku. – Prawie całe życie spędziłem tutaj. Tu jest mój dom, nie chciałem się wyprowadzać. I nadal nie chcę. Jeśli zamierzają zaorać to miejsce, to muszą je zaorać razem ze mną.
Weszliśmy do ogromnej, starej kuchni. Pan Jie włączył gaz pod garnkiem stojącym na przenośnym palniku. Wyciągnął z szafki dwie miski i przepłukał je w dużym, plastikowym pojemniku wypełnionym wodą. – Wyburzają całe osiedle, ale my się nie godzimy na odbieranie nam domów, więc postanowiliśmy tu zostać. Zresztą większość z nas i tak nie ma dokąd pójść. – Ogromną chochlą nalał zupę do misek i przykrył garnek. Podał mi dwie łyżki, a sam wziął miski. – Chodź, zjemy na zewnątrz. – Wyszliśmy na taras znajdujący się po drugiej stronie budynku. Stało tu kilka okrągłych, rozkładanych stołów. – Poczekaj chwilę – Pan Jie postawił na stole miski i wrócił do kuchni. Podeszłam do zardzewiałej balustrady. Stołówka znajdowała się na szczycie niewielkiego wzniesienia. Było już ciemno, ale dzięki reflektorom firmy rozbiórkowej mogłam przyjrzeć się rozciągającemu się przed tarasem krajobrazowi. Wiele budynków otoczono metalowym płotem. Podzielone nim aleje między domami wyglądały stąd jak korytarze ogromnego labiryntu. Zaczynał wiać silny wiatr, unosząc co i rusz rozrzucone wszędzie drobne śmieci, pozostawione między domami przez właścicieli.
Pan Jie przyniósł z kuchni dwa plastikowe taborety i postawił je przy naszym stole. – Jedz. – Usiadłam naprzeciwko niego. – Ale pyszne – jęknęłam. – Musiałaś być bardzo głodna. Cieszę się, że ci smakuje. – Pan Jie uśmiechnął się pięknymi, pomalowanymi na czerwono ustami. – Idzie burza. Ale nie musimy się spieszyć, dużo czasu minie, nim tu dotrze – powiedział. Gdy zjedliśmy, Pan Jie zabrał nasze naczynia i wyniósł do kuchni. – Chodź – zawołał. – Prześpisz się dzisiaj w jednym z opuszczonych domów. Drzwi większości budynków są zamurowane, ale do mieszkania moich sąsiadów ciągle da się wejść od strony ogrodu. Zostawili łóżko, więc będziesz miała się na czym położyć. Wszystko ci pokażę.
Przed wejściem do mieszkania Pan Jie spojrzał w niebo, w kierunku reflektora. – Zobacz, wieczorami w tym świetle najlepiej widać pył z wyburzanych domów. Widzisz, jak jest go dużo? Często zastanawiam się, dokąd zanosi go stąd ten wiatr.
Weszliśmy do dużego pomieszczenia. Przez szparę w niedokładnie zamurowanym oknie wpadała smuga ostrego światła z placu wyburzeń. Pan Jie dodatkowo włączył latarkę w telefonie. – Ale tu bałagan – powiedział. – To zbieracze rzeczy tak wszystko rozrzucają. Posprzątajmy trochę. Oparł telefon o połamany mebel i zaczął energicznie zbierać śmieci z podłogi. Potem otworzył starą komodę. – Spójrz, zostawili trochę czystej pościeli. Urządzimy ci tu luksusowy apartament.
Kiedy uprzątnęliśmy sypialnię, Pan Jie wyłączył światło w telefonie. – Zostawię cię już samą – powiedział. – Nie ma tu bieżącej wody, postawię pod drzwiami wiadro z wodą na wypadek, gdybyś potrzebowała. Śpij dobrze. – Dziękuję – odpowiedziałam, choć nie bardzo wiedziałam, jak uda mi się tu zasnąć. Nie zdejmując zakurzonych ubrań, położyłam się na łóżku. Spojrzałam na szparę w zamurowanym oknie i nagle przypomniała mi się kobieta spotkana kilka godzin wcześniej w pociągu. Opowiadała, że kiedy była mała, mieszkała z babcią w starym domu za miastem. Którejś nocy została sama, bo babcia pojechała odwiedzić chorą siostrę. Tak się złożyło, że tej nocy było wielkie trzęsienie ziemi – tak silne, że dom babci pękł na pół. Dzisiaj kobietę z pociągu budzi każdy szelest, ale jako mała dziewczynka spała bardzo głęboko. Pomimo silnych wstrząsów nawet się nie obudziła. Kiedy rano otworzyła oczy, do jej zwykle ciemnej sypialni wpadało ostre słoneczne światło. Dopiero wtedy zauważyła pęknięcie, które było tak szerokie, że mogłaby wyskoczyć przez nie na ulicę. Pamięta je do dziś – miało ponad jeden chi[1]. Wstała z łóżka i podeszła do pęknięcia, kiedy nagle poczuła, że podłoga domu się trzęsie. To był jeden z wielu wstrząsów wtórnych po nocnym trzęsieniu ziemi. Ze strachu zakręciło się jej się w głowie i upadła. Miała szczęście, że nie wypadła przez szczelinę. Krótko potem babcia wróciła do domu. Była bardzo zmęczona, przeszła wiele kilometrów na piechotę, bo tamtej nocy przestały działać autobusy. Babcia zastawiła szczelinę w ścianie szafą i zasnęła. Szafa stała tak kilka dni. Potem przyszedł sąsiad, który pomógł im załatać pęknięcie deskami i blachą. Kobieta i jej babcia długo jeszcze mieszkały w tamtym domu.
Zamknęłam właśnie oczy, kiedy usłyszałam kroki. – To tylko ja – uspokoił mnie głos Pana Jie. – Przyszedłem sprawdzić, jak się czujesz. – Ubrany był w koszulę nocną w kolorowe wzory. W jednej ręce trzymał latarkę, w drugiej – plastikowy taboret ze stołówki. – Trochę nieswojo – przyznałam. – Tak myślałem. Posiedzę z tobą, żebyś nie musiała się denerwować. – Ledwo Pan Jie usiadł obok mojego łóżka, poczułam, że zapadam w sen. – Panie Jie, chciałabym dowiedzieć się więcej o tym osiedlu – powiedziałam, zasypiając. – Musisz się koniecznie spotkać z profesorem Hao. Chyba nikt nie wie o tym miejscu tyle, co on. Zapiszę ci jego adres.
Daguan i Zhongshan
Wiosną 2019 roku przez kilka tygodni pracowałam nad wystawą w Muzeum Sztuki Współczesnej w Tajpej. Mieści się ono w centralnej części miasta, niedaleko stacji Zhongshan. Stacja otoczona jest gęstą siecią wąskich uliczek, wzdłuż których stoją kilkupiętrowe domy zbudowane w latach sześćdziesiątych. Wszystkie są dość minimalistyczne i choć wydają się do siebie podobne, mają wiele indywidualnych cech: obłożone drobnymi kaflami loggie; gzymsy i osłony przeciwsłoneczne, które tworzą razem geometryczne układy fasad; różnorodne drzwi i okna, fantazyjne kraty okienne i najróżniejsze typy nadbudówek, które narosły na nich przez lata. Na parterze mieszczą się zwykle małe zakłady, sklepy i restauracje. Są tu na przykład mechanicy naprawiający skutery, punkty z narzędziami, hurtownie makaronu, apteki, punkty sprzedaży bułek na parze i mleka sojowego. Część sklepów zdaje się nie prowadzić regularnej działalności, mimo to są codziennie otwierane, bo tylko przez nie można wejść do mieszczących się na piętrach mieszkań. W otwartych przestrzeniach parterów zobaczyć można właścicieli oglądających telewizję albo pijących z sąsiadami herbatę.
Któregoś dnia, idąc do pracy, zobaczyłam maszynę wyburzającą otoczony blaszanym płotem budynek stojący przy jednej z wąskich alejek prowadzących do ulicy Chang An Xi. Podeszłam bliżej. Pracujący wśród gruzu buldożer pochłaniał właśnie jeden z ostatnich połączonych ze sobą domów stojących w szeregu. Widać było, że niedawno stało ich na tej działce około dwudziestu. Przechodnie z Chang An Xi, pomimo pyłu i hałasu, nie zwracali uwagi na rozbiórkę. Wyburzane domy nie dziwią nikogo w Tajpej, wielkie maszyny niszczące miasto to tutaj widok powszedni. Urząd miasta nazywa to dushi-gengxin lub po angielsku urban renewal i promuje jako proces poprawiający warunki życia w mieście.
Zanim zaczęłam pracę, odwiedziłam biuro muzeum, żeby zapytać pracowników z działu wystaw, czy widzieli rozbiórkę w sąsiedztwie. Widzieli. Uważali, że nie ma się czym martwić – lokalne urzędy dbają o mieszkańców wyburzanych domów, a nowy budynek będzie czysty i odporny na trzęsienia ziemi.
Sama też nie zatrzymałam się na długo. Zrobiłam zdjęcie telefonem i poszłam dalej. Zanim zaczęłam pracę, odwiedziłam biuro muzeum, żeby zapytać pracowników z działu wystaw, czy widzieli rozbiórkę w sąsiedztwie. Widzieli. Uważali, że nie ma się czym martwić – lokalne urzędy dbają o mieszkańców wyburzanych domów, a nowy budynek będzie czysty i odporny na trzęsienia ziemi. Rozmowa uspokoiła mnie na chwilę. Jednak wieczorem wróciłam na aleję 19 przy ulicy Chang An Xi. Buldożer stał nieruchomo, robotnicy zakończyli już pracę. W dwóch mieszkaniach, nie więcej niż dwadzieścia metrów od zęba maszyny, paliło się światło, a na balkonie powiewało świeżo wywieszone pranie. Wydało mi się to dziwne. Obeszłam ogrodzenie i po drugiej stronie budynku spotkałam sąsiada z tylnej alejki, odpoczywającego na progu swojego domu. Powiedział mi, że brak zgody kilku mieszkańców na wyprowadzkę zatrzymał inwestycję na dość długo. Teraz jednak firmie deweloperskiej, która ma tu coś budować, udało się doprowadzić sprawę do końca. Spieszy im się, więc mimo że w dwóch mieszkaniach z ostatnich stojących sześciu budynków mieszkają jeszcze dwie rodziny, a pozostali ciągle wynoszą swoje rzeczy, rozpoczęto już wyburzanie. Maszyna powoli i – jak powiedział mi potem inżynier zajmujący się rozbiórką – ostrożnie burzy domy. Ostatni mieszkańcy mają opuścić swój budynek przed końcem miesiąca. Wtedy buldożer zacznie pracę pełną parą.
Poprosiłam kolegę architekta, Zong-Yuana, żeby odwiedził ze mną siedzibę firmy realizującej wyburzenie. Na miejscu powiedzieliśmy, że jesteśmy artystami i interesujemy się starymi domami. Poprosiliśmy o zgodę na wejście do budynków przy Chang An Xi. Po krótkiej naradzie pracownicy firmy udostępnili nam klucze do wszystkich mieszkań, z których wyprowadzili się już mieszkańcy. Natychmiast poszliśmy je zobaczyć. Mieszkania pozbawiono już okien, więc mimo że były zamknięte na klucz, regularnie odwiedzali je zbieracze rzeczy, którzy wynoszą z opuszczonych budynków pozostawione przedmioty, żeby potem sprzedać je na pchlim targu. W mieszkaniach przy Zhongshan zbieracze zrobili potworny bałagan. Bardziej niż domy przypominały teraz składowiska śmieci. Pomyślałam, że te piękne budynki nie zasługują na to, żeby czekać na zburzenie w takim stanie, postanowiłam więc wybrać jedno mieszkanie i posprzątać je.
W ciągu następnych dni, wspólnie z grupą znajomych, wynieśliśmy z niego kilogramy potłuczonego szkła, fragmentów metalowych ram okiennych, połamanych mebli i plastikowych rurek od kabli. Potem umeblowaliśmy je, korzystając ze sprzętów znalezionych w innych opuszczonych w szeregu budynków mieszkaniach: stół przynieśliśmy z jednego, łóżko z drugiego, ladę kuchenną i obrus z jeszcze innego. W miejscach, gdzie kiedyś były okna, zawiesiliśmy firany pochodzące z mieszkania piętro niżej. Na końcu poszliśmy do sąsiadującego z budynkami muzeum, żeby umyć porzucone przez byłych właścicieli szklanki i miski.
Każdego dnia po pracy w Zhongshan wracałam do domu i czytałam o tajpejskim systemie modernizacji miasta. Natrafiłam przy tym na wiele opowieści o wysiedleniach przeprowadzanych wbrew woli wszystkich mieszkańców, między innymi na najgłośniejszą toczącą się wówczas sprawę dzielnicy Daguan.
Daguan to skromne osiedle zbudowane przed laty na działce, która dziś należy do instytucji rządowej. Na jego miejscu miała wkrótce stanąć nowa inwestycja. Wiosną 2019 roku mieszkańcy znali już termin wyburzenia, nie otrzymali jednak zastępczych domów, dlatego protestowali przeciwko wysiedleniu. Na stronie internetowej prowadzonej przez wspólnotę przeczytałam, że mieszkańcom zagrożonych domów zależy na uwadze opinii publicznej i zachęcają wszystkich do odwiedzania dzielnicy. Postanowiłam tam pojechać. Daguan znajduje się w dzielnicy Banqiao, piętnaście minut kolejką miejską od centrum Tajpej. Kiedy tylko dojechałam na miejsce, spotkałam Panią Zhou, która – jak zaraz miałam się dowiedzieć – swoją niewyczerpaną wiarą w sens protestu zapalała całą wspólnotę do walki o utrzymanie domów. Pani Zhou wytłumaczyła mi, na czym polegały kłopoty Daguanu, o których wiedziałam już trochę z mediów. Osiedle powstało w latach pięćdziesiątych jako wioska weteranów wojennych i ich rodzin oraz osób związanych z armią, a wybudowano ją pod nadzorem federacji kobiet i Ministerstwa Obrony. W 1963 zabudowania Daguanu poważnie ucierpiały podczas powodzi wywołanej przez ogromny tajfun. Część mieszkańców zrujnowanego osiedla otrzymała od władz pomoc w znalezieniu nowych domów, niektórym jednak nie przyznano prawa do wsparcia finansowego. Pozbawieni pomocy zostali w dzielnicy i własnym sumptem odbudowali zniszczone domy. Ziemia, na której stały, nie miała jeszcze wtedy oficjalnego właściciela, jednak już w 1966 roku została zapisana w księgach wieczystych jako własność państwa. Przez wiele lat nikt nie podawał w wątpliwość legalności zabudowań w Daguanie. W 1985 roku gmina negocjowała nawet z właścicielami domów plan rozbudowy sąsiadującej z nim drogi, traktując ich jak prawowitych mieszkańców. Wkrótce potem okazało się jednak, że nie mają oni prawa do użytkowania ziemi, na której stoją ich domy. Dlatego od 1993 roku mieszkańcy bezskutecznie starali się uregulować sprawy gruntu i prawa do zakupu swoich działek.
W 2002 roku miasto uzgodniło nowy plan zabudowy, który przewidywał stworzenie w miejscu budynków w Daguanie domu dla emerytowanych żołnierzy. Plan nie został jednak podany do wiadomości publicznej i mieszkańcy osiedla nie wiedzieli o nim aż do 2008 roku, kiedy to otrzymali zawiadomienie o planowanym wyburzeniu ich domów. Władze miejskie postanowiły zlikwidować budynki, nie tylko nie przyznając mieszkańcom Daguanu rekompensat, ale dodatkowo obciążając ich kosztem rozbiórki własnych domów oraz wieloletnim podatkiem gruntowym, którego, oficjalnie nie mając prawa do ziemi, nie płacili.
Kiedy w połowie maja wróciłam do centrum Tajpej, budynki przy 19. alei przy ulicy Chang An Xi nie miały już ostatniego piętra. Na ich szczycie wśród gruzów stał ogromny buldożer, który niczym dzikie ptaszysko rozbijał dziobem ściany budynku.
Kilka dni po pierwszej wizycie wróciłam do Daguanu. Poznałam wtedy Panią Huang i inne sąsiadki. Opowiedziały mi historię dzielnicy. Mówiły o targu, który mieścił się w alejach między budynkami, i o dzieciństwie między straganami; o prowadzonej dawniej przez sąsiada restauracji serwującej najlepszy makaron z wołowiną i o rodzinnych wspomnieniach z okresu niszczycielskiej powodzi; o niekończącej się walce z lokalnymi władzami ignorującymi prośby o uporządkowanie statusu prawnego ich domów; o współpracy ze studentami wspierającymi protesty w Daguanie i o jednoczeniu się sąsiedzkiej wspólnoty wobec zagrożenia eksmisją. Opowiedziały mi wreszcie o swojej sytuacji: o tym, że część rodzin mieszkających w Daguanie ciągle nie znalazła nowego domu, mimo że wyburzenie miało zacząć się za niespełna dwa miesiące.
Pani Zhou i Pani Huang dużo mówiły o wieloletnim czekaniu na eksmisję – gniewie, smutku i zmęczeniu związanym z przeciągającą się niepewnością. Mieszkańcy Daguanu przez lata otrzymywali kolejne zawiadomienia o przesuwającym się – dzięki protestom – terminie likwidacji dzielnicy. Nie wiedzieli, kiedy władze miasta nieodwołalnie zdecydują się wyburzyć ich domy. Nie wszyscy wytrzymywali napięcie związane z tą sytuacją. Co jakiś czas ktoś poddawał się i decydował na wyprowadzkę. Opuszczone domy podlegały natychmiastowemu częściowemu zniszczeniu, żeby nie można w nich było ponownie zamieszkać. W czasie wyburzeń w powietrzu unosił się kurz, a po nich w wilgotnych ruinach zaczynały mnożyć się komary.
Po spotkaniach z mieszkankami Daguanu wsiadałam w kolejkę miejską i wracałam na 19. aleję przy ulicy Chang An Xi, gdzie ciągle kończyłam urządzanie mieszkania w domu przeznaczonym do rozbiórki. Buldożer rozbierający budynek od dwóch tygodni stał nieruchomo, w oczekiwaniu na wyprowadzkę ostatnich mieszkańców – starszej pary z najwyższego piętra. Ja i pracująca ze mną grupa znajomych mieliśmy wrażenie, że naszym działaniem odczarowujemy postępujące w dzielnicy zniszczenie.
Po kilku odwiedzinach w Daguanie zaprosiłam Panią Zhou i Panią Huang do uporządkowanego już mieszkania w Zhongshan. Kiedy siedziałyśmy w świeżo wysprzątanej kuchni i piłyśmy herbatę ze znalezionych w budynku szklanek, pokazałam im scenariusz, który napisałam rok wcześniej, po wizycie w Baishizhou w Shenzhen. Wydawało mi się, że część emocji, o których mi opowiedziały, przypomina doświadczenia moich bohaterek. Pani Zhou i Pani Huang zgodziły się z tym, zauważyły jednak kilka miejsc, gdzie mój tekst nie opisywał ich rzeczywistości. Zaczęłyśmy wspólnie poprawiać scenariusz. Kiedy był gotowy, postanowiłyśmy na jego podstawie zrealizować film. Przez kilka kolejnych dni spotykałyśmy się więc w Zhongshan i kręciłyśmy film, w którym grały panie Zhou i Huang. Kiedy pracowałyśmy nad pierwszą częścią filmu, robotnicy zajmujący się rozbiórką odpiłowywali metalowe elementy z fasady budynku. Kiedy kręciłyśmy część drugą, budowali rusztowanie, na którym mieli potem zawiesić płachtę oddzielającą rozbierany budynek od 19. alei. Kiedy 26 kwietnia po raz ostatni wychodziłyśmy z budynku, uruchamiali właśnie uśpiony przez ostatnie dwa tygodnie buldożer. Inżynier odpowiedzialny za wyburzenie powiedział, że od następnego dnia nie wolno nam już wchodzić do budynku, bo zaczyna się rozbiórka dachu. Musiałyśmy oddać klucze. Po skończonych zdjęciach Pani Huang powiedziała, że chciałaby zaśpiewać przed kamerą piosenkę, która opisuje jej smutek spowodowany utratą domu. Pani Zhou zaproponowała, żeby w filmie znalazł się obraz ulicy z Daguanu. Następnego dnia pojechałam więc do Banqiao, żeby nakręcić dwie ostatnie sceny projektu. Kiedy żegnałyśmy się tego dnia, Pani Zhou poprosiła, żebym obiecała, że na wystawie naszemu filmowi będzie towarzyszyła prawdziwa historia Daguanu.
Po zdjęciach wyjechałam na kilka dni z miasta. Kiedy w połowie maja wróciłam do centrum Tajpej, budynki przy 19. alei przy ulicy Chang An Xi nie miały już ostatniego piętra. Na ich szczycie wśród gruzów stał ogromny buldożer, który niczym dzikie ptaszysko rozbijał dziobem ściany budynku. Inżynier zajmujący się wyburzeniem powiedział mi, że rozbiórka potrwa jeszcze około dwunastu dni. Dwa miesiące później, zgodnie z zaplanowaną datą wyburzenia, buldożery po raz ostatni wjechały na teren Daguanu i w jeden dzień zrównały z ziemią domy Pani Huang, Pani Zhou i ich sąsiadów.
Fragmenty tekstu pochodzą z książki Ćwiczenia z utraty kontroli pod red. Karoliny Breguły (wyd. Akademia Sztuki w Szczecinie, Fundacja Lokal Sztuki / lokal_30).
[1] 尺 (chi) – jednostka miar używana w Tajwanie, 1 chi = jedna trzecia metra.
Przypisy
Stopka
- Osoby autorskie
- Redakcja i koncepcja: Karolina Breguła; autorki i autorzy: Karolina Breguła, Chih-Wei Chiang, Pu Hao, Ai-Yun Huang, Tzu-Ting Huang, Rong-Yu Li, Meng-Tsun Su, Shi-Fen Zhang, Xiang-Ping Zhou
- Tytuł
- Ćwiczenia z utraty kontroli
- Wydawnictwo
- Akademia Sztuki w Szczecinie, Fundacja Lokal Sztuki / lokal_30