Bez śmiechu nie ma rewolucji. Rozmowa z Janą Shostak
Piotr Policht: Startowałaś w licznych regionalnych castingach do konkursów piękności, ostatnio zostałaś jedną z finalistek Miss Polonia Wielkopolski. Mamy jeszcze szansę zobaczyć cię w koronie czy etap konkursowy już za tobą?
Jana Shostak: W tym roku pozostaje mi już tylko udział w konkursach na Miss Bikini i Miss Lata.
Będziesz próbować?
J. S.: Muszę trochę „dopracować” figurę, ale myślę, że tak. Istnieje cała sieć konkursów, podobnie jak w świecie sztuki sieć galerii, z których trudno wytypować jedną najważniejszą, choć w Warszawie większość ludzi wytypowałaby pewnie jedną-dwie. Tak samo działa to w przypadku konkursów miss – jest ich bardzo dużo, ale najważniejsze są dwa, Miss Polonia i Miss Polski. W samej Wielkopolsce są jednak co najmniej trzy oficjalne konkursy, każdy z trochę innym regulaminem. Nie tak łatwo zrozumieć od razu, kto czego chce i jak należy się w nich zachowywać. Trzeba znać zasady, udało mi się trochę o nich dowiedzieć w tym roku, w przyszłym prawdopodobnie będę więc miała trochę większe szanse. Mój główny wniosek po całej serii konkursów, w których startowałam, jest taki, że trzeba w nich być przede wszystkim nośnikiem reklamowym.
Bez wrzucania postów o sponsorach na social media nie ma szans na wygraną?
J. S.: Tak, co mnie trochę zdziwiło i co zrozumiałam może nieco za późno. Stawiałam jednak na pewnego rodzaju autentyczność. A jednocześnie wszystko było tam na tyle intensywne, że nie dawało przestrzeni do jakiejkolwiek refleksji. W niektórych momentach dostawałam reprymendy w stylu: „kurwa, co ty znowu jesteś taka zaspana!”. Ekshibicjonizm jest tam bardzo widoczny nawet w warstwie językowej, dziewczyny zwykle mówią wszystko prosto z mostu, nie zastanawiając się nad tym. To było dla mnie spotkanie z zupełnie innymi ludźmi niż ci, których spotykamy na co dzień, choć z niektórymi dziewczynami jestem cały czas w kontakcie.
Zupełnie inni, czyli jacy? Kim były pozostałe uczestniczki?
J. S.: Trudno mi powiedzieć wprost, bo pewnie będą to czytać, a przynajmniej chcę w to wierzyć. Kiedy się przedstawiłam, jedna z dziewczyn dowiedziała się na przykład, co to jest feminatyw. Powiedziała, że będzie teraz z tego korzystać i choćby do swojej wykładowczyni zwracać się „profesorko”. Takie małe dawki skuteczności informacyjnej mnie cieszą i póki co wierzę, że coś uda się z nimi wytworzyć, albo przynajmniej współpracować jakoś na przestrzeni konkursu. Bo wiele dziewczyn zdaje sobie sprawę z tego, że są po prostu nośnikami reklamowymi.
Dlaczego mimo to decydują się na udział w konkursie?
J. S.: Bo dla wielu to być może jedyna szansa na pokazanie się. Ja czuję się trochę niekomfortowo z tym, że w świecie sztuki mam do tego więcej okazji. Ale cały czas próbuję zrozumieć, co nimi tak naprawdę kieruje. Nagrody też nie są tego warte.
Kilka z nich zaprosiłaś już do udziału w performansie w MOCAK-u. Na czym on polegał?
J. S.: Miał to być salon odrzuconych – dziewczyn, które nie przeszły do ścisłego finału, ale nadal mogą aplikować do przyszłorocznej edycji, bo granica wieku to 28 lat. Wśród nich byłam i ja. Przed performansem anonsowałam go postem na Facebooku i odezwał się do mnie organizator konkursu, który zabronił dziewczynom udziału w tym przedsięwzięciu.
Przy okazji próby wprowadzenia nowaków do obiegu językowego w pewnym momencie popadłam w rodzaj kompleksu. Zaczęto mówić, że „Jana i nowacy są wszędzie”. A tak naprawdę chciałam skorzystać ze swojego statusu artystki, studentki, a także kobiety, jako klisz łatwo przyjmowanych przez media.
Jak na to zareagowałaś?
J. S.: Wyszłam sama. Dziewczyny nie chciały przekreślać swoich szans w przyszłym roku, wystraszyły się. Dwie z siedmiu się nie wycofały, ale nie miało to już moim zdaniem sensu, żebyśmy wychodziły w trójkę, więc postanowiłam wziąć to na siebie, jako odrzucona pod każdym względem, bo w konkursie w MOCAK-u też nagrody nie wygrałam, podobnie jak w Artystycznej Podróży Hestii.
Co ostatecznie zrobiłaś w ramach performansu?
J. S.: Zaprezentowałam kolekcję odzieży projektowanej przez moją koleżankę z okolic Krakowa. Miałam numerki przygotowane dla dziewczyn, odpowiadające tym z finału konkursu miss. Przebierałam się w bibliotece, zakładałam kolejne numerki i kreacje i prezentowałam je. Postanowiłam zaznaczyć nieobecność reszty dziewczyn przez wystąpienie także w stroju kąpielowym z białą, pustą szarfą, która jest dla mnie teraz symbolem nadziei – a nuż pojawi się na niej jakiś napis.
Dlaczego w ogóle zdecydowałaś się na udział w tych konkursach?
J. S.: Pierwsze castingi były w zasadzie oddzielnym działaniem, w rozmowy wplatałam wtedy historię pracy o nowakach i nowaczkach. Przy okazji próby wprowadzenia nowaków do obiegu językowego w pewnym momencie popadłam w rodzaj kompleksu. Zaczęto mówić, że „Jana i nowacy są wszędzie”. A tak naprawdę chciałam skorzystać ze swojego statusu artystki, studentki, a także kobiety, jako klisz łatwo przyjmowanych przez media. To, że w mediach dużo się o tym mówiło, większość ludzi ze świata sztuki traktuje jako nagrodę. A tak naprawdę dla mnie to tylko środek, narzędzie pracy. Tylko dzięki szerokiej obecności w mediach ta praca ma sens. Ale faktycznie zaczęłam mieć problem z tym, że „jestem wszędzie”. Spotkałam wtedy pewną dawno niewidzianą znajomą, niezwiązaną ze sztuką, która powiedziała mi: „słyszałam o takiej pracy, próbie wprowadzenia słowa »nowak« zamiast »uchodźca«, pomyślałam, że to ci się może spodobać”. Uświadomiłam sobie wtedy, że ludzie niezwiązani ze światem sztuki bardziej zapamiętują ideę, nie zwracając aż takiej uwagi na to, do kogo ona przynależy.
Zawsze wkurzało mnie to, że „ładne artystki mają łatwiej”. Był to też mój rodzaj manifestu, stąd pomysł wystąpienia w konkursie miss. Chciałam też zrozumieć, czy ci ludzie faktycznie potrzebują, jak deklarują, „pięknej i mądrej”, co okazało się nieprawdą.
A dla ciebie powiązanie idei z autorstwem jest ważne?
J. S.: Nie, jeśli chcę, żeby to faktycznie weszło w obieg, to nazwisko autorki musi się zatrzeć, nie ma innego wyjścia. Teraz wprowadzam certyfikat użytkownika jako dzieło sztuki, które musi być podpisane przeze mnie, ze względu na wartość, którą wytworzyłam, ale jednocześnie zobowiązuje on posiadacza do używania tego słowa. Wszystko po to, by faktycznie zrobić listę użytkowników słowa i móc wpisać je do słownika PWN.
Konieczna jest do tego konkretna ilość zadeklarowanych użytkowników słowa?
J. S.: Ona nie jest dokładnie wyznaczona, ale dostałam informację, że słowo musi do nich „przyjść od ludzi”. Choć to wszystko jest subiektywne, jak w konkursach piękności czy świecie sztuki, jest mniej lub bardziej loterią, w której trzeba mieć szczęście. Kiedy zdałam sobie sprawę, że człowiek niezwiązany ze światem sztuki ceni przede wszystkim ideę, postanowiłam w taki sposób skorzystać z konkursów miss, z siebie jako nośnika do przekazania idei. Zawsze wkurzało mnie też to, że „ładne artystki mają łatwiej”. Był to też mój rodzaj manifestu, stąd pomysł wystąpienia w konkursie miss. Chciałam też zrozumieć, czy ci ludzie faktycznie potrzebują, jak deklarują, „pięknej i mądrej”, co okazało się nieprawdą.
Nie spodziewałaś się tego od początku?
J. S.: Spodziewałam się, ale jednak ciągle miałam różowe okulary i różowy megafon z tyłu głowy. W tej chwili z Jakubem Jasiukiewiczem pracujemy nad komedią dokumentalną Miss Polonii, szukamy też koproducentów; galerie i instytucje sztuki mogą stać się nimi przez zakup sceny lub kadrów z filmu do swojej kolekcji. Na początku wchodziłam w to zupełnie na serio, z intencją zmieniania świata, opowiadałam o nowakach… Ale po pół roku chodzenia na castingi i jeżdżenia na zgrupowania wiem, że można to zrobić tylko mając do całej sytuacji dystans. Bez śmiechu nie ma rewolucji. Tylko zachowując dystans będę mogła w tym świecie zostać i nie wylądować w szpitalu psychiatrycznym. I może uda mi się uzyskać koronę i medialną uwagę, którą mogłabym przekuć na inny rodzaj uwagi, skupionej nie tylko na pięknym ciele.
Nie wydaje ci się, że słowa miss i tak będą z góry bagatelizowane, bo jest ona tylko, jak powiedziałaś, nośnikiem reklamowym? Dlaczego nie wzięłaś zamiast tego udziału w jakimś telewizyjnym talent show? Brodka czy Dawid Podsiadło mają chyba większą medialną siłę przebicia niż miss.
J. S.: Możliwe, chociaż finały konkursów miss oglądają w Polsce 4 miliony widzów. Sama pamiętam z dzieciństwa, że z przyzwyczajenia włączało się telewizję, te konkursy były nieodłączną częścią popkultury obecną w świadomości przeciętnego Polaka. Ważne jest też dla mnie nawiązywanie kontaktu z innymi uczestniczącymi w konkursach dziewczynami, co jest bardzo trudne. Im faktycznie bardzo na tym zależy, dostają depresji kiedy odpadają, bardzo mocno wszystko przeżywają.
Kiedy kręciłaś tam komedię dokumentalną, to nie byłaś traktowana jak koń trojański? Intruzka która tam przychodzi, śmieszkuje i planuje wykorzystać całą sytuację?
J. S.: Zawsze się nad tym zastanawiam; po udziale w konkursach i zgrupowaniach mamy w tej chwili, niech potwierdzi współreżyser i mój impresario Jakub Jasiukiewicz…
Jakub Jasiukiewicz: …ponad 20 godzin bardzo selektywnego materiału. Nie kręciliśmy wszystkiego, przez te kilka miesięcy wypracowaliśmy konkretny styl, który nosi znamiona eseju wizualnego i komedii dokumentalnej. Czegoś mocno rozciągniętego między kinem arthouse’owym a produkcjami bardziej galeryjnymi. Najistotniejsze jest to, żeby tych ludzi w żaden sposób nie oszukiwać. Przychodzimy i mówimy prawdę, że robimy film dokumentalny o Janie, jednej bohaterce, bo innych dziewczyn staramy się nie kręcić, żeby nie czuły opresji. Oczywiście one pojawiają się w scenach zbiorowych, ale nie ma to nic wspólnego z reportażem, dokumentacją działania performatywnego, jest to od początku forma wymierzona na kinową opowieść.
J.S.: To kolejny poziom obok mojego pierwszego celu, czyli próby dojścia do najwyższego szczebla, momentu, kiedy faktycznie będę mogła mówić do 4 milionów widzów i hakować system od środka. Podobnie jak robiłam to – może trochę mniej świadomie – w przypadku Papa call me! podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. Wszyscy śmiali się, że „w tym momencie wiara się kończy”, nagle wybucha walka o każdy metr i cała etyka gdzieś się ulatnia, po prostu idziesz z flagą jak najbliżej transmisji, żeby pokazać swój komunikat. Myślę, że teraz czeka na mnie podobna droga. Chociaż papież jeszcze nie zadzwonił.
Wtedy z Marią Olbrychtowicz zawiesiłyście też przy krakowskim rynku baner z papieżem Franciszkiem, reagując na identyfikację wizualną ŚDM, w której królowali Jan Paweł II i siostra Faustyna. W tym przypadku komunikat był jasny, ale dlaczego właściwie przebijałaś się do papieża z transparentem „Papa call me!”?
J.S.: Po wywiadzie, którego udzieliłyśmy telewizji watykańskiej po zawieszeniu baneru, ekipa telewizyjna wzięła od nas numer i powiedziała, że może papież do nas zadzwoni. Nie zadzwonił. Drugim impulsem było spojrzenie na to, jak korzysta się z flag na tego rodzaju wydarzeniach. Przyjeżdżają ludzie z całego świata, każdy z nich flagą i okrzykami gorliwie podkreśla, że jest z USA, Francji czy jakiegokolwiek innego państwa. Tak naprawdę jest to wielka walka na kraje, a nie wydarzenie wspólnotowe i celebrujące różnorodność. Pomyślałam więc, że flagi są zupełnie bezużyteczne, bo przecież nie jest ważne skąd jesteś, szczególnie w chrześcijaństwie. Później przez pół roku ludzie do mnie dzwonili. Gest pokazania numeru telefonu, tego, co teraz jest łatwo dostępne w internecie, okazał się mocnym zabiegiem, ludzie zaczęli mi wierzyć nie widząc mojej twarzy, a jedynie duży baner z transmisji na żywo. Zaczęli z ciekawości dzwonić, otwierać się, opowiadać o swoich przeżyciach, o tym jak zaczęli wierzyć w Boga, inni podszywali się pod Franciszka, na przykład mój promotor.
Mirosław Bałka zadzwonił i podszywał się pod papieża?
J.S.: Nie wiem czy powinnam o tym mówić, ale tak. Ma poczucie humoru. Od tamtej pory zaczęłam sobie też zdawać sprawę z tego, jak media mogą przyciągać ludzi zupełnie niezwiązanych ze sztuką i jak można z nimi na ten temat rozmawiać, co jest dla mnie bardzo ważne. Prowadzenie dyskusji nie polega na rozmowie dwóch ludzi reprezentujących tę samą stronę, dyskusja to spotkanie ludzi z innych światów, z innymi poglądami. Zadzwonił też do mnie pewien mężczyzna zaraz po tym, jak ktoś wstawił mój numer z imieniem i nazwiskiem na demotywatory.
Bez żadnego komentarza?
J.S.: Nie było żadnego komentarza, ten facet po prostu zadzwonił z czystej ciekawości. Było to w momencie, kiedy w internecie wylała się fala hejtu w związku z nowakami. Od razu zapytałam go, czy dzwoni w sprawie nowaków. Odpowiedział, że nie, ale czytał o tym i jest przeciwko. Jako Kowalski byłby oburzony, gdyby ktoś wykorzystał jego nazwisko jako określenie zastępujące uchodźców.
Dyskutowałaś z nim?
J.S.: Tak, wdaliśmy się w półgodzinną dyskusję. Mówił hasłami z pasków TVP Info, o samych mężczyznach, którzy nie szukają pracy i tak dalej. Podnosiliśmy ton, ale nie krzyczeliśmy na siebie. W dyskusji internetowej takie sytuacje łatwiej przeradzają się w obustronny hejt, w bezpośredniej, nawet telefonicznej rozmowie ciężej to zrobić. Koniec końców podziękowałam mu za rozmowę, powiedziałam, że przemyślę jego argumenty i poprosiłam, żeby on przemyślał moje. Pół godziny później wysłał mi SMS-a ze złotą myślą Steve’a Jobsa – „ci, którzy są wystarczająco szaleni, by myśleć, że są w stanie zmienić świat, są tymi, którzy go zmieniają” – i życzeniami miłego dnia. Potraktowałam to jako potwierdzenie, że przekonał się w jakiejś mierze do moich argumentów. Dzięki takim jednostkowym przykładom jestem w stanie uwierzyć w skuteczność sztuki, cokolwiek to znaczy.
Mając różowe okulary, nie dostrzegałam wcześniej stopnia konkurencyjności w świecie sztuki. Czuję się za młoda dla poważnego świata sztuki, ludzie nie kupują jeszcze moich prac, choć wszyscy myślą, że dawno siedzę na złotych górach. A dla świata konkursów miss staję się już za stara, to dla mnie ostatni dzwonek.
Na castingach przedstawiałaś się w ten sposób: „Nazywam się Jana Shostak, jestem artystką i wierzę w skuteczność sztuki”. Ale z tego co mówisz wynika, że wierzysz przede wszystkim w skuteczność wysokonakładowych mediów. Nie boisz się tego, że twój przekaz zostanie zmanipulowany, zamieniony w komunikat rodem ze wspomnianych pasków TVP Info?
J.S.: Pewne rzeczy w sztuce też interpretuje się opacznie, wystarczy poczytać opisy w MOCAK-u. Dotychczasowa praca dała mi pewnego rodzaju odwagę, nie boję się zmanipulowania, bo kiedy dadzą mi dojść do słowa, choćby na konkursach miss, to dopóki nie wyłączą mi mikrofonu, będę mówić. Ciężko mi o tym teraz opowiadać, bo jest to duży proces i zdałam sobie z tego sprawę teraz, kiedy z głównych konkursów odpadłam, dopiero teraz analizuję to, co się wydarzyło i w jaki sposób trzeba się tym posługiwać. W tych konkursach, w przeciwieństwie do świata galeryjnego, nie planuje się z rocznym wyprzedzeniem, pewne rzeczy dzieją się z dnia na dzień albo nawet z godziny na godzinę. Świadczy to też o braku poszanowania dla czasu uczestniczek, te dziewczyny muszą być jak stado owiec, które czeka, aż pastuch wyjdzie i nimi pokieruje, powie na przykład, że trzeba odprowadzić sponsorów na śniadanie. To wszystko sprawia, że faktycznie muszę wejść w to w skali 1:1 i stać się miss. Nie tylko odchudzając się. Jak mówią – jeśli chcesz wejść między wrony, musisz krakać tak jak one. Proces transformacji jest dla mnie strasznie trudny – gdzie wyznaczyć granice i czy w ogóle je wyznaczać? Podczas finału APH niektórzy mówili, że wyglądam creepy, a po prostu stałam w pozycji miss i się uśmiechałam.
J.J.: A jeden ze sponsorów konkursu Fundacji Vordemberge-Gildewart w MOCAK-u, członek nobliwej fundacji ze Szwajcarii, sugerował Janie, żeby następny performans zrobiła nago.
J.S.: W tym przypadku kolacja ze sponsorami miała oczywiście nieco inne znamiona niż w konkursie piękności. Zwykliśmy w świecie sztuki myśleć, że to zupełnie co innego, ale wchodząc do świata konkursów miss, krytykując go i łapiąc się za głowę na widok tego, co tam się dzieje, jednocześnie praktycznie w tym samym czasie zmieniałam ciuchy, wchodziłam do świata konkursów artystycznych, patrzyłam i orientowałam się, że to w gruncie rzeczy to samo.
Co w nich jeszcze, oprócz kolacji ze sponsorem, było podobne?
J.S.: W konkursach piękności, dzięki temu, że uczestniczki są, łagodnie mówiąc, prostsze, pewne rzeczy wychodzą na jaw szybciej, na przykład konkurencja. Mając różowe okulary, nie dostrzegałam wcześniej stopnia konkurencyjności w świecie sztuki. Czuję się za młoda dla poważnego świata sztuki, ludzie nie kupują jeszcze moich prac, choć wszyscy myślą, że dawno siedzę na złotych górach. A dla świata konkursów miss staję się już za stara, to dla mnie ostatni dzwonek.
J.J.: W filmie zarejestrowaliśmy też podobieństwo sytuacji, kiedy dopuszczany jesteś na kilkadziesiąt lub kilkaset sekund do mikrofonu i możesz powiedzieć coś o sobie. Dokładnie tak samo i w tak samo krótkim czasie trzeba się wdzięczyć przed jury w konkursach miss i komisją konkursową APH, której spojrzenia są tak samo oceniające. Tyle że oceniają teoretycznie twoje walory intelektualne, ale dokładnie tak jak w konkursie miss, głównym kryterium jest to, czy ktoś ich zaskoczy.
J.S.: Choć w moim przypadku zaskoczenie nie podziałało, bo był to trochę inny rodzaj zaskoczenia niż oczekiwano. Powracając jeszcze do tematu sponsorów – warto to przełożyć na świat sztuki. Prowadząca konkurs Miss Polonia Wielkopolski w pewnym momencie powiedziała: „a teraz podziękujmy głównym sponsorom! Oranżada Helena, klaszczemy wszyscy! Sieć bikini Azulena!…”. Na APH się nie klaszcze, działa to na innym poziomie, choć mechanizm tak naprawdę jest ten sam.
J.J.: Uczestnicy tego konkursu też traktowani są jak nośnik reklamowy, bo kosztuje on zapewne sto razy więcej, niż wynosi główna nagroda. Nie daje się artystom choćby minimalnego honorarium za udział w wystawie zbiorowej wywalczonego kiedyś przez OFSW, daje się drewnianą statuetkę z logotypem ERGO Hestii.
W tej komedii chcę się śmiać przede wszystkim z samej siebie – własnej nieudolności, początkowej wiary dziewczyny w różowych okularach i z różowym megafonem, która mówi, że warto wierzyć w skuteczność sztuki, a nie dupy.
Podczas finału APH też nakręciliście kila scen. Czy cały film ma być właśnie metaforą tego, jak funkcjonuje świat sztuki?
J.S.: Chcemy raczej wyprodukować pozytywną wersję The Square.
J.J.: Jeśli komuś jeszcze ma się dostać, to systemowi edukacji artystycznej, w którym oboje jesteśmy głęboko zanurzeni. Nakręciliśmy też scenę z przeglądu semestralnego na ASP. Wyglądało to identycznie, jak na konkursach miss – kilkunastu facetów w ciemnym pomieszczeniu z jedną kobietą, która prawie w ogóle się nie odezwała, bo nie dopuścili jej do głosu… Powiedziałbym nawet, że poziom kultury osobistej na niektórych konkursach piękności był wyższy, bo nie było tam przynajmniej głupawych docinków i promowania samego siebie jako ważniejszego, lepszego, mądrzejszego, bardziej znanego artysty.
Te wszystkie sfery łączy jeszcze jedna analogia. W Polsce można wskazać dwa najbardziej niedofinansowane sektory gospodarki: kulturę i edukację na poziomie wyższym. Do tego dochodzi przemysł prowincjonalnych konkursów piękności, gdzie bije po oczach bieda, którą próbuje się przykrywać balonami i oświetleniem, a dziewczyny próbują ją przykryć make-upem, wypożyczoną sukienką, nowymi obcasami wziętymi za kredyt w Providencie. Wszyscy z tej biedy bezskutecznie próbujemy wyskoczyć, również jako artyści, a także idąc na studia doktoranckie i nie zdając sobie sprawy z tego, że na kasie w Lidlu zarabia się więcej niż z tytułem doktora na uczelni.
J.S.: W tej komedii chcę się śmiać przede wszystkim z samej siebie – własnej nieudolności, początkowej wiary dziewczyny w różowych okularach i z różowym megafonem, która mówi, że warto wierzyć w skuteczność sztuki, a nie dupy. Odstaję też od norm przyjmowanych przez inne uczestniczki. W pewnym momencie były one autentycznie zszokowane, że nie mam zdjęcia z make-upem. Podczas jednego ze zgrupowań miałyśmy też zajęcia ze zdrowego odżywiania i na nich akurat pojawiły się osoby bliższe naszemu, lewicowo-artystycznemu światu, które do mnie podeszły i powiedziały, że ja przecież zupełnie tam nie pasuję.
Po drodze wytwarza się też dużo dziwnych sytuacji, na jednym z konkursów możesz opowiadać o sobie mając mikrofon, na drugim to konferansjer mówi coś o tobie. Kiedy choreografka w jednej z takich sytuacji zbierała informacje powiedziałam, że jestem artystką i wierzę w skuteczność sztuki. Ona jednak stwierdziła, że artystka brzmi źle i niekoniecznie kojarzy się z tym, co naprawdę robię. W końcu doszła do wniosku, że lepiej będzie powiedzieć co innego.
I co powiedzieli?
J.S.: Nie powiedzieli, bo nastąpiła bardzo komiczna sytuacja. Konferansjer pomylił kolejność numerów uczestniczek. Kiedy wyszłam na scenę, zostałam przedstawiona jako siedemnastoletnia Wiktoria, która marzy o tym, żeby mieć swoją salę fitness. Czekałam na to, kto będzie mną, ale do tego nie doszło, bo kilka osób z publiczności zwróciło uwagę na pomyłkę.
J.J.: Ciekawe jest też to, jak kapitalizowane są głosy. Po widowni chodził facet, który sprzedawał karty do głosowania po pięć złotych i nie było żadnego warunku, że można kupić tylko jedną.
J.S.: Opowiem jeszcze jedną historyjkę. Przed galą finałową zadzwonili do mnie organizatorzy pytając, czy mam chłopaka. Wtedy nie miałam, ale odpowiedziałam, że tak. Stwierdzili więc, że byłoby super, gdyby mógł mnie wyprowadzić na scenę w sukni ślubnej, z różą. Zaprosiliśmy więc na tę okazję zdobywcę tytułu Mister Gay Poland 2017, Kacpra Sobieralskiego. To był jeden z ważnych momentów, kiedy zdałam sobie sprawę z różnic wrażliwości między dwoma światami, w których zaczęłam się obracać. Zarówno my, jak i Mister Gay tuż przed wyjściem na scenę cykaliśmy się przed pokazaniem jego tęczowej muszki i bransoletek. Były one potrzebne, bo musieliśmy myśleć językiem filmowym, moje małe hakowanie różnych sytuacji po drodze trzeba było połączyć z narracją i językiem filmu. Baliśmy się więc pokazania tej muszki, tego że nas zaraz przepędzą albo zlinczują. Ale założyliśmy ją i zupełnie nikt nie zwrócił na to uwagi. A jedna z dziewczyn mówiła później, że mam super chłopaka, który wspaniale tańczy; bo Kacper jest faktycznie światowej klasy tancerzem. Ciekawe było obserwowanie różnicy poziomu wrażliwości społecznej. Wychodząc do innego świata nabiera się dystansu do tego, w którym funkcjonuje się na co dzień. To ważne doświadczenie, które zapewne przełoży się na film i może też uświadomi ludziom ze świata sztuki, jak ważne jest, by nie zamykać się za bardzo w swojej bańce.
Od początku współpracujecie z wytwórnią i celujecie w dystrybucję kinową?
J.S.: Tak, jak się bawić, to się bawić, z motyką i różowym megafonem na słońce. Na wystawach da się pokazać rozmowy, ale na opowiedzenie o całej sytuacji pozwala mi dopiero film.
Kiedy premiera?
J.S.: W 2020, roku mojej ostatniej szansy na uczestnictwo w konkursach.
J.J.: Pół żartem wymyśliliśmy już nawet ostatnią scenę, w której Jana zdmuchuje 28 świeczek na urodzinowym torcie, wizja się wyłącza, zostaje tylko fonia i napisy. Ale to też będzie ten moment, kiedy jako artystka zacznie być poważnie traktowana, prawdopodobnie będzie miała doktorat i może jak wielu innych zacznie pracować na uczelni.
J.S.: Powoli spisuję sobie wszystkie doświadczenia i myślę o nich przede wszystkim w kwestiach etycznych, w odniesieniu do dziewczyn. Przede wszystkim przyświecał mi zamiar krytyki organizatorów. Wykonałam mikrodziałania polegające na zadaniu im tych samych pytań, które oni zadają podczas castingów – żeby powiedzieli coś o sobie oraz „dlaczego miss?”.
Co odpowiadali?
J.S.: Kiedy zmieniał się im perspektywa, to nagle zaczynali się stresować, mówi też, że chcą przekazać wszystkim, że warto brać udział w takich konkursach…
W świecie sztuki skład komisji konkursowych jest oparty na dość czytelnych zasadach, a kim właściwie byli ci jurorzy w konkursach miss?
J.J.: W większości mieli po dwadzieścia parę lat, byli w wieku kandydatek. I kiedy dostawali pytania zwrotne, to nagle zamieniali się w dukających licealistów, którym czerwienią się policzki. To było bardzo sympatyczne. A Jana stojąc pewnie, wymachując mikrofonem, dając i zabierając im głos odwróciła relację władzy w sekundę. Psychologicznie było to bardzo intrygujące.
J.S.: Nie wszystko jest tam tak jasne. Działa to na zasadzie sieci franczyzowej, główny organizator udziela licencji, którą można wykupić i organizować konkurs w swoim regionie. Pierwszą porażkę zaliczyłam na przykład w konkursie na Miss Ziemi Kociewskiej, bo nie dojechałam na rozmowę z jurorami, co obniżyło moje szanse do zera. Na początku, mimo różowych okularów, spodziewałam się równych akcji typu #metoo i przygotowałam się do tego, by pokazać w filmie, że kretynom rzucającym niewybredne żarty można dać odpór, ale wyszło na to, że sprowadza się to raczej tylko do wykorzystywania kandydatek jedynie jako nośników reklamowych. Dlatego teraz skupię się na budowaniu wizerunku instagramowego i fejsbukowego. Ciekawe jest choćby w kontekście selfie-feminizmu, że artyści niezbyt często na swoich profilach pokazują swoją twarz, często musi to mieć jakieś uzasadnienie, musi za tym stać jakaś koncepcja. Nabrałam wcześniej dystansu do pojawiania się wszędzie i trochę się wycofałam, ale teraz zdaję sobie sprawę, jak ważne jest budowanie wizerunku twarzą. Wszystkich z góry przepraszam, ale przez następne dwa lata będzie mnie bardzo dużo i mogę nawet dosłownie pojawić się w waszych lodówkach.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
Więcej