Aż nadejdą straszne dni…
W jakim stopniu sztuka współczesna jest produktem przemysłu artystycznego? Na ile jest bytem, którego istnienie jest niezależne do funkcjonowania tego przemysłu?
Czy nie dopadło was kiedyś okropne podejrzenie, że współczesna sztuka powstaje, ponieważ istnieją przestrzenie wystawiennicze, przyznawane są granty, organizowane są galeryjne weekendy, targi, biennale – system sztuki jest niczym obszar próżni, która domaga się wypełnienia, która zasysa kreatywne jednostki, środki, publiczność, uwagę? Czymś ten obszar trzeba wypełnić, a im mocniej jest wypełniany, tym bardziej się powiększa. Sztuka operuje w rejonach okupowanych kiedyś przez religię; spoczywa na niej część odpowiedzialności za objaśnianie świata, odnajdowanie porządku w chaosie rzeczywistości. Liczymy, że dostarczy nam jakiejś podpowiedzi, co mamy o sobie myśleć, albo przynajmniej jak mamy się widzieć. Sztuka w stosunku do religii ma wiele zalet, a zawłaszcza taką, że w odróżnieniu od tej drugiej nie rości sobie pretensji do władzy nad światem. Niemniej nie da się chodzić w cudzych butach i nie zostawiać śladów podobnych do tych, które odciskała w pejzażu społecznym poprzednia właścicielka tych trzewiczków. Sztuka, chcąc nie chcąc, przejęła więc od religii ekspansywną mentalność: istotą jednej i drugiej dziedziny jest rozszerzanie swojego pola oddziaływania albo przynajmniej nieoddawanie już zdobytych terytoriów; do tego dochodzi nieokiełznany instynkt instytucjonalizacji.
Ci, którzy mieli retorycznie na pieńku z kapitalizmem, mówią teraz, że w obliczu pandemii neoliberalizm ostatecznie się skompromitował. Święta racja, gorzej, że podobny los może teraz spotkać również narrację antykapitalistyczną.
Oczywiście, to nie takie proste. Sztuka jest wieczna, a przemysł artystyczny to tylko przejściowa forma organizacji życia artystycznego. W gruncie rzeczy dyskusja o tym, czy instytucje powstają po to, żeby obsługiwać życie artystyczne, czy też ciśnienie życia artystycznego wymusza powstawanie instytucji, przypomina spór, od czego wszystko się zaczyna: od jajka czy od kury? Obie odpowiedzi są prawdziwe, więc spór jest nierozstrzygalny, ale tylko dopóki nie zawiesi go – deus ex machina – obcy aktor, taki jak COVID-19.
Cóż jednak można powiedzieć o wirusie w kontekście krytyki sztuki? Wszystko, i w tym problem. Wirusy powodują choroby, z niczego nie leczą, a już na pewno nie z braku cierpliwości, nie z neurozy, która przymusza nas do formułowania wniosków, zanim jeszcze objawią się przesłanki do ich wyciągania. Trwa więc epidemia pandemicznej refleksji. Oczywiście sam też jestem zakażony. Bo o czym, forkrajstsejk, mam myśleć w świecie anulowanych wydarzeń, zamkniętych muzeów i kultury w sieci jak nie o tym, czy da się z tej zarazy wyciągnąć jakieś pożyteczne wnioski albo przynajmniej nauczkę?
Powiadają, że szykują się zmiany, może nawet Zmiana, rodzaj świeckiej reformacji.
Zmiana? Serotonina może i była słaba, ale w całym tym covidoidalnym szumie przekonuje mnie Michel Houellebecq, który zamiast rzucić coś błyskotliwie odkrywczego, stwierdził ostatnio, że nie widzi w COVID-19 aktora zdolnego doprowadzić do jakiejkolwiek fundamentalnej zmiany. „To nie jest nawet choroba przenoszona drogą płciową” – celnie zauważył pisarz, oceniając, że świat (post)pandemiczny będzie taki sam, tylko jeszcze gorszy.
Dotychczasowy – kiedy piszę ten tekst, jest początek maja – rozwój wypadków zdaje się potwierdzać banalne spostrzeżenia Houellebecqa, który zresztą samego wirusa też nazywa „banalnym”. W Stanach, w których praktycznie nie istnieje publiczna służba zdrowia, pandemia zbiera nieprzeciętnie obfite mordercze żniwo, najbardziej srożąc się wśród Afroamerykanów, zżerając ludzi przewlekle chorych i przewlekle nieleczących swoich chorób z powodu braku dostępu do medycznych procedur. Francja radzi sobie z pandemią lepiej niż Włochy, Niemcy lepiej od Francji, a w Szwecji, zamiast nakazów i mandatów za ich nieprzestrzeganie, administruje się kryzysem przez uprzejme zalecenia, których wszyscy przestrzegają. Berlin wysyła artystom po kilka tysięcy euro na przetrwanie, Orbán ogłasza się królem Węgier, a polskie władze zamykają lasy, których jeszcze nie wycięły, i w głowie mają tylko Dudę. Na razie nie dowiedzieliśmy się o kondycji państw, społeczeństw i gospodarek niczego, czego nie wiedzielibyśmy już wcześniej – może z wyjątkiem tego, że Białoruś ma służbę zdrowia działającą na lepszym poziomie niż polska.
A i my mówimy najczęściej to, co mówiliśmy wcześniej. Ci, którzy mieli retorycznie na pieńku z kapitalizmem, mówią teraz, że w obliczu pandemii neoliberalizm ostatecznie się skompromitował. Święta racja, gorzej, że podobny los może teraz spotkać również narrację antykapitalistyczną.
Siedząc w sieci, a właściwie drgając w niej jak mucha pochwycona w pajęcze sidła, widziałem ostatnio taki rysunek Marka Raczkowskiego. Oto jakiś prorok (niestrzyżone włosy, broda po pas, białe giezło na grzebcie, w dłoni kostur, oczy wytrzeszczone i niezdrowo świecące) na tle zachodzącego słońca (naszej cywilizacji) wieszczy: „Aż nadejdą dni straszne, gdy to, co obowiązkowe, będzie też zabronione”.
[…]
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 29. numerze Magazynu „Szum”.
Stach Szabłowski – krytyk sztuki, kurator i publicysta. Autor koncepcji kuratorskich kilkudziesięciu wystaw i projektów artystycznych. Publikuje w prasie głównego nurtu, w wydawnictwach branżowych i katalogach wystaw. Współpracuje m.in. z magazynem SZUM, Przekrojem, dwutygodnik.com. i miesięcznikiem Zwierciadło.
Więcej