Artysta jest słabszym graczem. Rozmowa z Julitą Wójcik
Jakub Knera: Twoja wystawa w Gdańskiej Galerii Miejskiej jest dosyć pesymistyczna, ale jako artystka na brak zajęć nie narzekasz. Ledwo udało się nam spotkać.
Julita Wójcik: Bo ja nie narzekam na brak zajęć, tylko na „brak widoków”. Pracy mam dużo, nawet coraz więcej. Niestety rysujące się przed nami perspektywy są mało kolorowe. Konstruując wystawę w oparciu o dokumentacje z wcześniejszych działań, chciałam stworzyć narrację, która będzie mówić o tym, że tęczowo to już było. Teraz przed nami czas niepewności. Wystawa Bez widoków tworzy klamrę z moją wystawą z 2005 w warszawskiej Galerii Kordegarda, która była zatytułowana Z nadzieją i niecierpliwością. Wtedy patrzyłam w przyszłość, tak jak wszyscy wokół – z optymizmem. Teraz spoglądamy na nią coraz częściej z lękiem i niepewnością. Minęło dwanaście lat od momentu, kiedy weszliśmy do Unii Europejskiej. To czas na podsumowania, wyciąganie wniosków i dokonywanie korekt. Towarzyszy temu niepokój – nie wiadomo, jakie zmiany nastąpią. Przez te kilkanaście lat nawarstwiło się trochę problemów. Część z nich jest wspólna dla różnych grup społecznych – artystów, górników czy włókniarek.
Na wystawie umieściłaś pracę z 2003 roku Pozamiatać po włókniarkach – dokumentację z akcji z 2003 roku, którą poświęciłaś tytułowym bohaterkom. Jednak w oczy rzucają się przede wszystkim Bezwidokówki, szare pocztówki, którymi komentujesz sytuację, w jakiej jest polski sektor kultury.
Ta praca tylko w połowie dotyczy sektora kultury. Pierwsze Bezwidokówki zaczęłam wysyłać do BWA w Tarnowie na wystawę Sen jest drugim życiem w 2012 roku. Przesyłane przeze mnie przestrogi zaadresowane były do tych, którzy mają kredyt hipoteczny, inwestują, licząc na ponadprzeciętne zyski. Czyli niekoniecznie ludzi kultury. To miała być ekonomia przetrwania dla klasy średniej, konsumentów kultury. Dopiero druga seria, z tego roku, została zawężona do obszaru ekonomii produkcji kultury.
Twoje przedstawienie sytuacji artysty na rynku nie ma zbyt wielu pozytywów.
Wynika to z poczucia niepewności, ale również ze zniechęcenia – taki mamy moment historyczny. Jest to po zmaganiu z poprzednią ekipą rządzącą, która dosyć długo nas ignorowała, twierdząc, że nie ma powodów, aby poprawiać sytuację artystów, zmieniać system naszych ubezpieczeń. Zresztą nie tylko nam. W końcu zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki zmiany nastawienia. Przyznano nam rację, że sytuacja wykluczenia z systemu ubezpieczeń społecznych, z którą borykają się artyści, dotyczy także innych grup zawodowych i należy podjąć kroki przeciwdziałające temu stanowi.
Po kilkuletniej pracy Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej nad zmianą statusu artysty i sposobem postrzegania jego pracy nagle zmieniła się sytuacja na scenie politycznej. I nastała cisza. Mam wrażenie, że będziemy zaczynać wszystko od nowa. O ile w ogóle coś się zacznie. Bo jak na razie, to wisi nad nami widmo końca, a nowego początku nie widać.
Na ile twoim zdaniem sytuacja artysty wynika z tego, co dzieje się na linii artysta-instytucje kultury, a na ile „dobra zmiana” wpływa na to jeszcze bardziej na linii ministerstwo-instytucje kultury?
Sytuacja ekonomiczna artystów jest mocno uzależniona od instytucji. Nawet tych, którzy są reprezentowani przez galerie uczestniczące w rynku sztuki. To instytucje publiczne przy pomocy wystaw tworzą hierarchię. W Gdańskiej Galerii Miejskiej opowiada o tym dokument z mojej akcji Muzealna rozgrywka, jaką przeprowadziłam w Muzeum Narodowym w Warszawie. Artysta zawsze będzie słabszym graczem w starciu ze strukturą instytucjonalną. Chociażby dlatego, że za plecami artysty nie ma nikogo. A za instytucją stoi zawsze jakiś samorząd albo ministerstwo, prawnik. Nawet takie artystki niezależne od rynku sztuki jak ja, są uzależnione od instytucji, a pośrednio od ich organizatorów. Ujawniło się to przy negocjowaniu przez OFSW porozumień w sprawie minimalnych wynagrodzeń dla artystów oraz właśnie ostatnio, kiedy ministerstwo zablokowało finansowanie programów budowy narodowych i lokalnych kolekcji sztuki. Bo – jak pisałam na jednej z ostatnich Bezwidokówek –„Okresowy zanik państwowych dotacji” nie tyle uderza w instytucje, co przede wszystkim w artystki i artystów, nawet tych związanych z rynkiem sztuki.
Dlaczego tylko dziesięć instytucji podpisało porozumienia o minimalnych płacach dla artystów?
Wynika to z obawy, jak na zawieranie takich zobowiązań wobec artystów zareagują ich organizatorzy – władze samorządowe czy ministerstwo. Właściwie te dziesięć, które podpisały porozumienia to były instytucje, które od dawna wykazywały się zrozumieniem sytuacji artystów i od dawna starały się płacić honoraria. Pozostałe też starają się to robić, ale nie chciały tego zagwarantować w postaci porozumień. Część dyrektorów instytucji oraz samorządowców nadal trzyma się kurczowo przekonania, że wystawianie w instytucjach jest dla artystów splendorem i promocją. Nie rozumieją, że zorganizowanie wystawy to niezła harówka. Na wystawę Bez widoków nie przygotowałam żadnego nowego dzieła z wyjątkiem siedmiu Bezwidokówek, a i tak kosztowało mnie to kilka miesięcy pracy: wymyślenie scenariusza, rozmieszczenia prac w salach ekspozycyjnych, pakowanie prac, rozpakowanie, ustawianie, przygotowanie opisów, pisanie tekstów, udzielanie wywiadów, potem wybór i przygotowanie materiałów do katalogu. Gdybym pracowała etatowo, to musiałabym wziąć na ten okres bezpłatny urlop. Nie pracuję na etacie, więc nie musiałam, ale w tym czasie też nie zrobiłam innych nowych prac, poprzesuwałam pozostałe zaproszenia na inne terminy.
Jakie były główne kontrargumenty dyrektorów, którzy nie chcieli podpisać porozumienia?
Obawiali się, że za rok albo dwa mogą nie mieć wystarczającej ilości środków, aby wywiązać się nawet z tak mało zobowiązującej obietnicy. Nie byli w stanie określić, czy za każdą organizowaną przez siebie wystawę będą mogli płacić wskazaną przez nas stawkę – dążyliśmy do tego, żeby była to minimalna oficjalna płaca, ustalona w Polsce, ale nie udało się nam tego wywalczyć! Ta asekuracja przy dzisiejszej sytuacji politycznej może się okazać całkiem uzasadniona. Dochodzi do radykalnych cięć i takich incydentów jak zablokowanie funduszy na wyjazd Olgi Tokarczuk na targi do Nowego Jorku, bo jednym z nowych zadań Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego jest promowanie myśli Lecha Kaczyńskiego. Jesteśmy zastępowani nie przez kulturę wytwarzaną przez konserwatywnych artystów, tylko przez polityków.
O tym też mówi jedna z twoich Bezwidokówek: „Jedyna słuszna sztuka to tylko ta, którą tworzą politycy”. A w tym systemie wszystko obraca się wokół grantów.
Dla mnie wszystko obraca się jednak wokół sztuki. Ale żeby ona się rozwijała, niezbędne jest wsparcie ze środków publicznych – bez niego będzie powstawała kultura, ale o wiele uboższa i nastawiona na łatwą konsumpcję. A przecież jako kraj europejski i tak mamy kolosalne upośledzenie w kwestii kultury, zwłaszcza estetycznej. Nasza przestrzeń wokół, jej estetyka odzwierciedla lata zaniedbań w rozwoju kultury wizualnej. Parę lat temu udało się doprowadzić do podpisania Paktu dla Kultury z jego obietnicą finansowania kultury na poziomie 1%, a teraz pojawiają się głosy o „jakimś innym dzieleniu tortu” – tak jakby obowiązek państwa, jakim jest finansowanie kultury, był jakimś deserkiem u cioci, gdzie za dobre zachowanie przy stole dostaje się grubszy kawałek ciasta.
Wszyscy wiemy, że zasadnicza część dotacji od organizatora – niezależnie od tego, czy to ministerstwo czy samorząd – jest przeznaczona na utrzymanie budynku i podstawowe pensje pracowników, które zresztą od blisko ośmiu lat są zamrożone. W związku z tym instytucje muszą zdobywać pieniądze na realizację wystaw z programów grantowych. Pytanie, jak te środki będą pozyskiwane w przyszłości – to wielka niewiadoma. A i tak system, który był do tej pory, wiązał się często z tym, że dofinansowanie przyznawane było w wysokości tylko części wnioskowanej kwoty.
I jeśli cięło się koszty, to na honorariach artystów.
Większość z nas na to przystawała, bo jesteśmy osobami bardzo zaangażowanymi w swoją pracę. Poza tym występuje tu nieustający problem ze zrozumieniem tego, na czym polega praca artysty. Nie tworzymy czegoś w tydzień albo dwa. Artysta buduje koncept, wchodzi w kontekst danej sytuacji i miejsca, pracuje nad nim przynajmniej pół roku, jest przywiązany do obmyślonej idei i po prostu w pewnym momencie nie jest już w stanie odpuścić. A jego wypracowana idea nie będzie pasowała do innej sytuacji, więc jest gotów na wszystko, aby zrealizować swój pomysł.
OFSW wspólnie z Zachętą jako operatorem jednego z ministerialnych programów grantowych wprowadziło do regulaminów zapisy zobowiązujące organizacje, które otrzymały niepełne dofinansowanie o takie zmienianie budżetów, aby cięcia finansowe w projekcie nie obywały się tylko i wyłącznie kosztem wynagrodzeń dla artystów, a w sposób proporcjonalny.
Mamy przełom maja i czerwca – to moment, w którym wszystkie granty spłynęły.
I dlatego nie narzekam na brak zajęć. Teraz jestem najbardziej zapracowana, bo potem nadejdzie okres rozliczania wniosków i składania nowych. Ciężka zima i znów wiosna, kiedy wszyscy się zgłaszają z zaproszeniami. Kiedyś w takie długie wieczory, aby nie popadać w przygnębienie w oczekiwaniu na nowe zaproszenia, robiłam na drutach – Falowiec, Osiedle XXX-lecia PRL, 64 misie…
Jak oceniasz system grantowy? Pytam też przez pryzmat funkcjonowania organizacji pozarządowych, co właśnie widzimy w Gdańsku na przykładzie problemów, z jakimi boryka się Instytut Sztuki Wyspa. Brak dofinansowania celowego daje się we znaki. A co z artystami, którzy od grantów też są uzależnieni?
System NGO’sów był wielką pomocą w tworzeniu projektu „taniego państwa”. Organizacje pozarządowe realizowały zadania za połowę środków, które trzeba by było na to samo działanie przekazać instytucjom. Na pewno przyczynił się on do wypracowania zupełnie nowych narracji w dyskursie społecznym. Takie organizacje jak Ha-Art, Krytyka Polityczna, Bęc Zmiana czy Fundacja Wyspa Progress przestawiły naszą optykę na zupełnie inne tory. To jak zmienia się dyskusja oraz praktyka wokół terenów postoczniowych to właśnie wieloletnia praca Wyspy. Bez tego dzisiaj na tym terenie byłby wielki „supermarketowy park kulturowy”. Dyskusja o kosztach społecznych transformacji nie została zainicjowana i przeprowadzona ani przez Gazetę Wyborczą, która jest wydawana przez spółkę giełdową, ani przez instytucje samorządowe, ale przez niezależne NGO’sy, które teraz same padają ofiarą świadomości, którą budowały wśród pracowników. Problemy, które generuje system grantowy skonstruowany przez polityków-samorządowców są używane jako argumenty przeciwko tym organizacjom. Tak stało się w przypadku Wyspy.
Uzależnienie artystów od grantów nie różni się niczym od uzależnienia każdego innego pracownika od swojej pensji. Poseł w sejmie też jest uzależniony od diety, którą płaci mu się ze środków publicznych. Płace uzależniają każdego pracującego. Artystów też. Zazwyczaj jest tak, że jak w jakiejś dziedzinie gospodarki zanikają płace, to i uzależnieni od nich pracownicy też znikają. Podobnie będzie z grantami i artystami.
Brak stałego dofinansowania powoduje dysfunkcję organizacji.
Dofinansowanie lub jego brak jest przede wszystkim metodą na dyscyplinowanie. Oczywiście zawsze można to wytłumaczyć niedostatecznymi środkami w kasie publicznej, ale zbyt często okazuje się, że dotyka to organizacji, które prowadzą niewygodną dla samorządowców działalność. W przypadku Wyspy mam wrażenie, że pytania jakie zadawano w tym miejscu o solidarność społeczną, o wartość pracy, o prawdziwe dziedzictwo protestów robotniczych z lat osiemdziesiątych zaczęły stać w sprzeczności z narracją budowaną wobec historii stoczni przez władze samorządowe. Dla nich wiodącą ideą jest „wolność”, ale rozumiana po Balcerowiczowsku jako wolność rynkowa z jak najmniejszą ingerencją państwa. Bez szczególnej ochrony słabszych członków społeczeństwa. Z dziedzictwem kulturowym wystawionym na działanie rynku nieruchomości. Okazuje się, że organizacje pozarządowe są zbyt trudno sterowalne. I dlatego w ich miejsce powstają instytucje, w których o wiele łatwiej kontrolować program i kierować go na odpowiednie tory. W Gdańsku już raz to przerabialiśmy w przypadku Łaźni. Wraz z instytucjonalizacją tego miejsca pojawiły się głośne nazwiska artystów, ale sztuka jest tam cicha, niezauważalna, nie zadaje trudnych pytań. Jest to taki profil, na który samorządowcy są gotowi przystać.
Wspomniałaś o wyciszaniu działalności instytucji w momencie rosnącej kontrowersyjności. A jak ty się czujesz, kiedy o twojej twórczości mówi się przez pryzmat pani od ziemniaków czy pani od tęczy?
Całkiem dobrze. Obie prace ku mojemu zaskoczeniu stały się właściwie częścią kultury masowej. Z czasem okazało się, że takie prozaiczne codzienne Obieranie ziemniaków pozwoliło przekierować dyskurs artystyczny, z dominującej w sztuce krytycznej w latach osiemdziesiątych „cielesności” na „kwestie pracy”, która stała się pojęciem centralnym w sztuce krytycznej po 2001 roku. Wiele osób o tym nie pamięta, ale „ziemniaki” były akcją nakierowaną na wspólne obieranie. Widzowie w dowolnym momencie przyłączali się do pracy. Nawet Anda Rottenberg jako dyrektorka Zachęty się do tych ziemniaków zabrała. Tęcza była kontynuacją tego wątku. Jej wielokrotne powstawanie możliwe było dzięki wspólnej pracy. W wystawie Bez widoków można prześledzić te momenty partycypacyjne, które eksplorowałam. To często działania otwarte, zaproszenie jak przy Obieraniu ziemniaków albo w Kąpielisku, które przeprowadziłam w Domu Pracy Twórczej w Wigrach, gdzie razem z grupą dzieci pracowałam w sposób bardzo zorganizowany i zmierzający do bardzo konkretnego celu. One uczyły się czegoś, co często trudno zrozumieć krytykom sztuki – performance, w trakcie którego razem komponowaliśmy i budowaliśmy kąpielisko.
Przy okazji wystawy Bez widoków niektórzy byli nawet zaskoczeni, że nie ma tam ani słowa o „ziemniakach” i Tęczy. Są jednak i tacy odbiorcy, dla których moją najbardziej znaną pracą jest Sielanka z Niżnego Tagiłu, zrealizowana w Rosji w 2004 roku albo wyszydełkowany Falowiec wykonany rok później. Niedawno okazało się, że ta praca jest najczęściej podróżującym dziełem z kolekcji warszawskiej Zachęty.
Czy twoje postrzeganie działań partycypacyjnych uległo zmianie?
W Tęczy położyłam nacisk na współuczestnictwo, które przeszło w coś bardzo społecznego, wykraczającego poza ramę dzieła sztuki. W tym przypadku partycypacja rozciągała się nie tylko na fizyczne zbudowanie obiektu, ale na wspólne wypracowanie symbolicznego znaczenia tego obiektu. Partycypacja widzów jest istotna w moich projektach – pokładam dużą wiarę w swoich odbiorcach, w ich interpretację zdarzenia, w którym uczestniczą. Stąd na wystawie w GGM znalazło się sporo dokumentacji wideo z działań. Celowo nie kręcę ich sama, żeby nie stawać się chłodnym obserwatorem akcji, ale solidarnym współuczestnikiem. Jestem na równi z widzami uczestniczącymi. Czasami przypisuję sobie rolę ratownika pilnującego porządku na Kąpielisku, kiedy indziej, jak w przypadku Obierania ziemniaków, Pozamiatać po włókniarkach czy Bogactwa, wykonuję prostą fizyczną pracę. W końcu sztuka to nie tylko idea, ale też praca. Zwykły codzienny wysiłek.
Zaraz po Tęczy zbudowałam rzeźbę Dron, która na stałe stoi w parku w Chorzowie. To gigantyczny, wyposażony w kamerę komar. Dzięki tej rzeźbie można poprzez internet obserwować codzienne życie parku. Relaks, spacery, emeryci, rodziny po pracy, mamy opiekujące się dziećmi, panie pielące trawniki. Komunikat, jaki towarzyszy tej pracy brzmi: „uśmiechnij się i pomachaj, na pewno ktoś cię widzi”, co zresztą następuje codziennie rano, kiedy sprawdzam podgląd. Stworzyłam rodzaj lustra widzów i działania, które jest bardzo pozytywne i optymistyczne. Każdy czyta tabliczkę, nie boi się kamer i do kogoś z drugiej strony kabla, macha. To pokazuje jak bardzo potrzebujemy być widzialni oraz aby to, co robimy było zauważane przez innych.
W tym przypadku nie uczestniczysz w tej interakcji.
Ależ nieprawda, codziennie rano patrzę na to, co się dzieje w parku – kontroluję i monitoruję, obserwuję widzów.
W Prognozie pogody z 2006 roku, w ramach której na ulicach Budapesztu zimą rozdawałaś ludziom karty do głosowania na pogodę, wiązałaś się z odbiorcami poprzez bezpośredni, partycypacyjny performance.
Finał akcji każdorazowo był wynikiem decyzji ludzi spotkanych na mieście. Tego, czy w ogóle zdecydują się uczestniczyć w działaniu. Zatrzymać się, zastanowić się na czym polega moja akcja i czy wziąć udział w głosowaniu na pogodę. Po dziesięciu latach od budapesztańskiej Prognozy pogody mam wrażenie, że ta akcja była przepowiednią. Na wystawie umieściłam ją zaraz na wejściu. To, z czym dzisiaj się borykamy w krajach, które do tej pory były uważane za stabilne demokracje – Europa, Ameryka, to brak widoków, brak przekonania, że wynik głosowania w wyborach może spowodować zmiany. W moim głosowaniu na pogodę ludzie wybierali słońce, a pogoda robiła swoje i padał śnieg. Tak jak w polityce głosujesz na partię, która w kampanii obiecuje nową jakość, zmianę, a po wygranych wyborach robi to samo co poprzednicy. Rozwarstwia społeczeństwo, dereguluje rynek pracy, pozbawia osłon socjalnych coraz więcej ludzi. Pozbawia poczucia godności. To frustracja brakiem wiarygodności polityki powoduje, że ludzie coraz liczniej wybierają populistów. Wyborcy skazując dotychczas poważnych polityków na pyskówki z populistami pozbawiają ich w ten sposób godności. Odpłacają im pięknym za nadobne. Podobnie tylko w o wiele mniej wyrafinowany sposób postępowano w trakcie buntów chłopskich – galicyjskich rabacji. Pozbawiano panów godności.
Gdy robiłam akcję w Budapeszcie, to był pierwszy moment, kiedy Prawo i Sprawiedliwość przejęło władzę i doprowadziło do dekomunizacji ulic. W tym czasie wyszydełkowałam Osiedle XXX-lecia PRL trochę na złość, robiąc portret czegoś, co ma zniknąć w nazwie, a jednocześnie jest wielkim pomnikiem, symbolem egalitarności epoki PRL. Nie da się tego wyburzyć fizycznie, to wymazuje się symbolicznie.
Wtedy, od 2005 do 2007 roku, zrobiłam wiele realizacji szydełkowych. To był jeden z tych momentów, który ujęłam na Bezwidokówce jako „Okresowy zanik państwowych dotacji”. Sporo siedziałam wtedy w domu i dziergałam. To wszystko wraca jak bumerang. Pewnie zaraz będę musiała wyjąć szydełko.
Falowiec może i jeździ po świecie, ale większość twoich prac to projekty efemeryczne, funkcjonujące w określonym miejscu i czasie.
Istnieją dzięki dokumentacji. Mimo swej efemeryczności mają sporo zawartości o przedłużonym okresie trwałości. Pracuję z ludźmi, chcę, aby zyskiwali pewną świadomość czy zbliżali się do sztuki współczesnej. Dlatego staram się, aby moje obiekty, które są w kolekcjach, znajdowały się w instytucjach publicznych. Tęcza na przykład została przez Instytut Adama Mickiewicza podarowana CSW Zamek Ujazdowski w nietypowy sposób. Nie ma żadnego artefaktu poza techniczną instrukcją, jak z powrotem ją ustawić na placu Zbawiciela.
Ostatnio oglądałam film o Marinie Abramović, która w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w Nowym Jorku obmyślała jak sprzedawać swoje performance. Jej metody są do dzisiaj powielane np. przez sprzedanie jednej fotografii z danego performance w określonej liczbie kopi.
A ty jak to robisz?
Sprzedaję filmy dokumentujące moje przedsięwzięcia w jednej kopii. Uważam, że to dzieła sztuki, porównywalne na przykład do rzeźby. Z drugiej strony doceniam postawę Józefa Robakowskiego, który sprzedaje prace każdemu, kto o nie poprosi, ponieważ szanuje każdego, kto interesuje się jego sztuką. Koncepcja artysty jest w tym wypadku najważniejsza!
A jaka twoim zdaniem jest rola artysty? Twoje działania są wypowiedziami politycznymi, sztuka jest tutaj narzędziem.
Artysta powinien pełnić taką funkcję, jaką sobie wybierze. Polityka nie jest obszarem zarezerwowanym wyłącznie dla polityków i dziennikarzy. Swoje rozumienie funkcji artysty jasno określam – chcę być potrzebna, użyteczna społecznie. Dzięki takim wydarzeniom jak dyskusja wokół Tęczy, mam jeszcze większą możliwość zabierania głosu, bo udało mi się przebić do szerszej publiczności. To jest moja rola artystki.
Jakub Knera – dziennikarz i kurator; od 2012 prowadzi stronę noweidzieodmorza.com. Publikuje w „The Quietus”, „Tygodniku Polityka”, „Dwutygodniku” i „Radiowym Centrum Kultury Ludowej”. Współzałożyciel Fundacji Palma.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Julita Wójcik
- Wystawa
- Bez widoków
- Miejsce
- Gdańska Galeria Miejska
- Czas trwania
- 13.05-03.07.2016
- Osoba kuratorska
- Patrycja Ryłko
- Strona internetowa
- www.ggm.gda.pl