666 złotych. Rozmowa z Galerią Śmierć Frajerom
Kto tworzy galerię Śmierć Frajerom?
Dominik Jałowiński: Nasza trójka –Nikodem Baiser, Jakub Gliński oraz ja.
Prowadząc galerię dzielicie się jakoś rolami?
D.J.: Są płynne. Wszyscy zajmujemy się wszystkim.
Jakub Gliński: Zależy od wydarzenia, co nie. Raz jedna osoba zajmuje się tym, innym razem tamtym.
A konkretnie?
Nikodem Baiser: Kuba na przykład ściąga nam nowe nazwiska, bo jest rozpoznawalny w środowisku, zna dużo osób. Dominik super radzi sobie technicznie, pracował przy wielu wernisażach, można powiedzieć, że technologicznie rozkminia jak to wszystko ma działać. No a mi chyba najlepiej wychodzi pisanie tekstów, mam talent do dresiarskiej mowy.
Wszyscy jesteście malarzami. Studiowaliście na akademii?
D.J.: Ja jestem najstarszy i zrobiłem magisterkę, Kuba jest średni i zrobił licencjat, a Niko najmłodszy i skończył podstawówkę.
J.G.: Wychodzi na to, że szkoła nie jest do niczego potrzebna.
Znaliście się przed powstaniem galerii?
J.G.: Związaliśmy się ze sobą, ponieważ wszyscy w tym samym miejscu wynajmowaliśmy pracownie. Po prostu.
N.B.: Trafiłem tutaj do pracowni i dzięki temu poznałem Dominika i Kubę, wcześniej znałem Stacha Szumskiego, który również wynajmował tutaj przestrzeń…
D.J.: Kubę poznałem tak, że któregoś dnia Staszek Szumski przyszedł z kolegą, który chciał na chwilę zostawić w pracowni swoje pudła.
J.G.: Chwilowo byłem wtedy bezdomny.
No dobra, czyli wspólna miejscówka i Stachu Szumski. Czy za powstaniem Śmierci Frajerom stoi coś jeszcze?
N.B.: Okoliczności są takie, że galerie sztuki najczęściej są chujowe i do dupy. Z racji na to, że nienawidzę Warsaw Gallery Weekend, chciałem zrobić coś w rodzaju wystawy-domówki, właśnie ze Stachem Szumskim, Dominikiem Jałowińskim i Kubą Glińskim. Innego kolegę, Anatola Malinowskiego, zapytałem czy nie zechciałby podidżejować. Podszedłem do wszystkiego na profesce i niestety hasła reklamowe okazały się za dobre. Wydarzenie zawiralowało w internecie i w taki właśnie sposób staliśmy się znani i popularni.
J.G.: Na pierwszym otwarciu przewinęło się chyba 900 osób.
Nie spodziewaliście się takiej frekwencji?
N.B.: Zupełnie nie.
I tak to się ciągnie. Co wernisaż to kolejne tłumy.
N.B.: W pewnym momencie trzeba było wynająć ochronę.
D.J.: No tak. Mieliśmy dobry odbiór, zaczęli zgłaszać się ludzie. Druga wystawa była w Przestrzeni Mirów – prywatnym miejscu należącym do Fundacji Kultura Osobista. Obecnie jest to lokacja wyjątkowo mocno gentryfikowana.
N.B.: To już się właściwie stało. Nasze wydarzenie było ostatnim przed zamknięciem, przegrali przetarg z jakąś firmą remontową, która obiecała, że za darmo wykona remont budynku. Skończyło się na tym, że zrobili sobie z tego miejsca magazyn.
Klasyczna warszawska historia. A jak wygląda sytuacja z waszą siedzibą, Perunem na warszawskim Kamionku?
D.J.: Siłą rzeczy to są problemy dotykające również naszą galerię. Żyjemy w takim momencie, że gentryfikacja przyspieszyła bardzo mocno i generalnie wiadomo, że to miejsce jest skazane na śmierć – wykupili je deweloperzy z Soho i tylko czeka na likwidację.
J.G.: Mamy co prawda jakąś minimalną protekcję…
D.J.: Co nie zmienia faktu, że jak tylko dostaną pozwolenie, to od razu wjeżdżają buldożery, równają wszystko z ziemią i budują się apartamentowce.
J.G.: Zresztą koledzy z PZO z naprzeciwka już zostali wyeksmitowani. Na szczęście znaleźli przestrzenie tutaj, w Perunie, ale trzeba mieć na uwadze, że to wszystko jest tymczasowe. Takie czasy. Rozmawiałem ostatnio z kolesiem, który jest właścicielem kilku klubów w centrum Warszawy. Zapytałem go, czy nie miałby ochoty na klub w jakimś postindustrialnym budynku, a on na to, że w Warszawie już za bardzo nie ma tego typu miejsc. Gdybyśmy musieli się teraz przenieść do podobnej miejscówki w Warszawie jak ta tutaj, byłby ogromny problem.
Co oprócz Śmierci Frajerom mieści się w tym budynku?
D.J.: Różnie. Są pracownie artystyczne, pracownia scenograficzna, klub sztuk walki Dragon’s Den, studio fotograficzne, firma elektryczna.
Nikodem, negatywnie odnosisz się właściwie do całego systemu sztuki. Drażnią cię galerie komercyjne, ASP, WGW, deweloperka. Skąd ta niechęć?
N.B.: Niewątpliwie wpływ na takie nastawienie miała moja dotychczasowa kariera malarska, czyli współpraca z kilkoma galeriami oraz przede wszystkim domami aukcyjnymi. Marża, permanentne mylenie tytułów obrazów, które zapisywałem drukowanymi literami na kartce, a oni i tak przepisywali z błędami, w taki sposób, że brzmiały bez sensu. Poziom ignorancji i przykre teksty, że nie wezmą pociętego obrazu, bo „jest zniszczony” i dlatego nie jest dziełem sztuki. Słyszałem takie słowa od historyków sztuki. Więc ogólnie miałem masę wkurwu i od dłuższego czasu zdecydowanie myślałem o czymś własnym, tylko nie za bardzo wiedziałem, jak się za to zabrać. Samemu na pewno nie udałoby mi się wszystkiego zorganizować. To, że wszystko potoczyło się w ten sposób, jest naprawdę magicznym przypadkiem.
D.J.: Właściwi ludzie we właściwym czasie i we właściwym miejscu.
J.G.: Taaa…
Wszyscy macie podobnie negatywny stosunek do rynku?
J.G.: Nie mam podobnych emocji, na pewno nie jest to nienawiść. Nie spotkały mnie żadne podobnie nieprzyjemne akcje, na ogół wszelkie współprace z instytucjami czy galeriami przebiegały spoko. Z drugiej strony coś musi być na rzeczy, skoro dużo ludzi jest zainteresowanych tego typu działaniami i chętnie bierze w nich udział.
D.J.: Ja od zawsze byłem fanem niezależności i starałem się działać niezależnie. Nie uważam, że jedyna droga docierania do szerokiej publiczności wiedzie przez instytucje. W Polsce sytuacja jest wyjątkowa na tle innych krajów. Nazwałbym ja patologiczną – jedyną opcją na zdobywanie pieniędzy na działalność artystyczną jest państwo, miasto czy samorząd. Wydaje mi się, że Śmierć Frajerom i nasze działania są również po to, żeby pokazać ludziom, że można inaczej. Zdecentralizowana samoorganizacja jest o wiele ciekawsza niż czekanie i liczenie, że ktoś nas zaprosi do Zamku Ujazdowskiego albo do Zachęty.
Kuratorzy i tak prędzej czy później pojawiają się w takich miejscach.
D.J.: A jeszcze 30 czy 40 lat temu w ogóle ich nie było. Nie uważam, że to dobrze kiedy kuratorzy dyktują jak oficjalnie wygląda sztuka współczesna. Zawsze robili to raczej prywatni galerzyści, a tak naprawdę artyści. To, co robimy, jest trochę zachętą do tego, żeby artyści brali sprawy w swoje ręce.
N.B.: Wszystkie poważne grupy miały własne autorskie salony. Ja się bardzo inspiruję francuskimi surrealistami, oni ogólnie jako ruch robili dużo fajnych rzeczy i uważam, że są tutaj dobrym przykładem. W Polsce wśród artystów jest jakaś silna potrzeba bycia przy instytucji. Widzę w tym pokłosie PRL. Wtedy, żeby zarabiać pieniądze z własnej sztuki, musiałeś w takim modelu uczestniczyć, nie było innej metody, nie było rynku prywatnego. Teraz niby jest, ale i tak kiedy ludzie wychodzą ze szkoły, to mają poczucie, że muszą mieć jakieś muzeum albo prywatną galerię.
Jakieś instytucje już pochylały się nad sukcesem Śmierci Frajerom?
N.B.: Tak. Nasze piąte wydarzenie zorganizowaliśmy w ramach festiwalu Łódź Czterech Kultur. To chyba był pierwszy przypadek, gdy zarobiłem instytucjonalnie pieniądze ze swojej sztuki. Natomiast na grudzień tego roku zostaliśmy jako galeria zaproszeni na wystawę Cała Polska w BWA Wrocław, prezentującą działania niemal wszystkich polskich oddolnych galerii.
Ludzie, którzy przychodzą do nas ściśle dla muzyki, często po raz pierwszy mają do czynienia ze sztukami wizualnymi. Trzeba w końcu przyznać, że dużo osób wernisaże, niezależnie od miejsca, traktuje tylko jako spotkanie towarzyskie albo darmową najebkę. Wychodzi na jedno i to samo.
Mówisz, że zarobiłeś pierwsze pieniądze, ale wcześniej przecież sprzedawałeś jakieś prace na aukcjach.
N.B.: No tak. Był okres, że szło mi bardzo dobrze – prace chodziły koło 4 tysięcy. Sprzedawałem na Aukcjach Młodej Sztuki w Desie, Sopockim Domu Aukcyjnym, Polsswisie i paru mniejszych tworach. Teraz to jest wstyd, od kilku lat obciachem jest się pokazywać w tym towarzystwie. Nazwałbym to przecenionym malarstwem z Allegro.
Trzeba przyznać, że zaliczyliście mocne wejście na warszawską scenę artystyczną, ale również imprezową. Dla wielu wasze wystawy stanowią pretekst do całonocnej biby. Nie obawiacie się, że sztuka funkcjonuje wyłącznie jako tło?
N.B.: Ludzie, również artyści, którzy nas nie lubią, często formułują szydzące komentarze tego typu: „przychodzisz tu dla sztuki czy dla imprezy hehe”. Zawsze starałem się to jakoś wypośrodkowywać. Wielokrotnie zostaliśmy nazwani „nowym Wixapolem”, dlatego stopniowo wręcz zmniejszamy strefę muzyczną i bardziej akcentujemy sztukę, bo jako galerii zależy nam na niej najbardziej. Imprezy pełnią funkcję nośnika, który całość bardziej nakręca, co sprawia, że ludzie, którzy tu przychodzą dla muzyki, mimo wszystko mają jakiś kontakt ze sztuką. Nie jest wcale powiedziane, że poszliby do muzeum czy klasycznej galerii.
D.J.: Wychodzimy też z takiego założenia, że muzyka może być traktowana na równi ze sztukami wizualnymi i zazwyczaj muzycy, którzy grają u nas na imprezach, nie są łatwi czy mainstreamowi. Współpracujemy od początku z enjoy life, który jest najlepszym w tym momencie undergroundowym labelem – obejmuje zarówno jazz jak i noisowy rap. Cały czas poruszamy się na poziomie eksperymentu, a nie kalkulacji.
J.G.: Ludzie, którzy przychodzą do nas ściśle dla muzyki, często po raz pierwszy mają do czynienia ze sztukami wizualnymi. Trzeba w końcu przyznać, że dużo osób wernisaże, niezależnie od miejsca, traktuje tylko jako spotkanie towarzyskie albo darmową najebkę. Wychodzi na jedno i to samo.
U was to jest to bardzo wyraźna zależność.
D.J.: U nas jest ciekawiej, dłużej i ludzie zapamiętują wydarzenia na dłuższy czas.
Ale trwają tylko jedną noc.
D.J.: Nie, zazwyczaj jeszcze tydzień po otwarciu.
N.B.: Normalnie siedzimy w galerii, zmieniamy się, robimy oprowadzania. Generalnie ludzie często odwiedzają nas zupełnie poza naszymi wydarzeniami, pytają o godziny otwarcia w tygodniu, w momencie kiedy my następny event planujemy dopiero za dwa miesiące. Uważam, że formuła pop-up jest jednak najlepsza. Miesięczna wystawa daje co prawda więcej szansy, żeby jak najwięcej ludzi ją obejrzało, ale i tak to się rozcieńcza – codziennie, przez miesiąc, przychodzi po parę osób. Taka czysto galeryjna sytuacja kosztowałaby nas zbyt dużo.
Pierwotnie każda nasza wystawa była tytułowana za pomocą emoji, tylko że od jakiegoś czasu Facebook, będący głównym medium do reklamowania wydarzeń, nie pozwala używać emotek w tytułach, stąd też fraza „zapraszam na wernisaż”. Każda wystawa ma emotkę, normalny oraz drugi tytuł. Ludzie myślą, że działamy chaotycznie, ale każda z wystaw dotyka jakiegoś konkretnego tematu.
Śledzicie szeroko to, co dzieje się we współczesnej sztuce?
D.J.: Jesteśmy świadomi języka internetu i nowych mediów, dlatego udaje się nam ludzi z zewnątrz zaciekawić. To, że ostatnio zorganizowaliśmy wystawę Dekady oszustwa Alicii Gibson i Huey Crowleya z Nowego Jorku jest wynikiem tego jak, mówiąc brzydko, rozgrywamy naszą działalność marketingowo. Poznaliśmy się z nimi na Instagramie i oni przyjechali tutaj ze Stanów specjalnie do nas.
N.B.: To była najbardziej tradycyjnie przez nas wykuratorowana wystawa, bez żadnych koncertów i dodatkowych atrakcji. Ja zawsze starałem się szukać sztuki, więc kiedy tylko znajdę coś fajnego, od razu staram się to zapisać albo skomentować, żeby mi później nie umknęło. Oczywiście są artyści i artystki, którzy regularnie się do nas zgłaszają. Czuć, że nie są to przypadkowe osoby. Poruszają się w podobnym klimacie i widzą, że Śmierć Frajerom jest galerią potencjalnie dla nich, bo nasza atmosfera jest mimo wszystko specyficzna.
Czyli?
N.B.: Punkowo-trashowa. Zależy nam, żeby ją zachować.
Do udziału w wystawach zapraszacie znane nazwiska, pokazywaliście między innymi prace Jana Możdżyńskiego, Stacha Szumskiego, Karoliny Jabłońskiej, Marka Rachwalika czy Zuzanny Bartoszek. Zawsze pojawiają się również mniej znani lub zupełnie nieznani artyści i artystki.
N.B.: Mieliśmy dużo debiutów. Bardzo nam zależy, aby mieszać ze sobą znane, ugruntowane kariery z twórcami nieznanymi albo wręcz amatorami.
D.J.: To jest świadome zagranie. Kilka wystaw temu zorganizowaliśmy otwarty konkurs, do którego zgłosiło się ponad 100 osób. Do głównego finału zakwalifikowaliśmy siedem z nich, z czego najmłodszy chłopak miał 14 lat i przyjechał z tatą z Wrocławia.
J.G.: Główna nagroda: 666 złotych.
N.B.: Z kolei na ostatniej naszej wystawie w klubie Remont była pokazywana praca chłopaka, który jest na drugim roku w liceum plastycznym i namalował swój pierwszy obraz w życiu.
Oprócz wystaw działacie też na innych obszarach – tatuaże, merch ubraniowy, sety didżejskie. Jak traktujecie te dodatkowe działalności?
N.B.: Zdecydowanie jesteśmy za tym, aby eksponować nowe media i nowe formy wyrazu. Oczywiście one nie są do końca nowe, były od zawsze, ale mainstream i komercyjne galerie raczej tego typu rzeczy olewają.
J.G.: To samo z przestrzenią wirtualną…
D.J.: Memami…
NB: Te wszystkie rzeczy są z nami od lat, ale zupełnie nie ma ich w kuratorskim dyskursie.
Może to i nawet lepiej. Myśląc o grach komputerowych z utęsknieniem wyczekuję tego typu projektów. Że patrzysz i wiesz, że autor lub autorka wiele nocy spędziła na jungli w LoL-u. Obecnie chyba największą popularnością w tym temacie cieszy się malarz Bezimienny.
D.J.: Bezimienny u nas debiutował, jako pierwsi prezentowaliśmy jego obrazy. Zresztą pokazujemy nadal, na przykład na ostatniej wystawie w Remoncie. To jeden z moich ulubionych współczesnych polskich malarzy.
Aż tak?
N.B.: Malarstwo inspirowane grami komputerowymi oczywiście nie jest niczym nowym, widziałem masę tego typu rzeczy, ale chyba po raz pierwszy spotkałem się z pracami, które idealnie oddają tą estetykę. Pomijam czysto techniczny fakt, że przyglądając się jego pracom widzisz od razu majstersztyk wykonania.
Trochę nie rozumiem po co malować te wszystkie przedmioty z Gothica, jego faunę i florę, skoro i tak w grze wyglądają najlepiej. Podobna sytuacja jak z malowaniem memów.
N.B.: Równie dobrze możesz się zapytać, po co robić grę komputerową, która ma imitować rzeczywistość. Można to tak ciągnąć w nieskończoność.
Na początku myśleliśmy, że jeden wernisaż będzie się odbywał u nas w siedzibie, a drugi nomadycznie gdzieś indziej. Chodziło o to, żeby ludzi nie przyzwyczajać za bardzo do jednego miejsca. Niestety, doszliśmy już do momentu, w którym to miejsce jest zdecydowanie za małe na naszą popularność. Ostatnio poszło na nas mnóstwo donosów…
Wasze wystawy na poziomie teoretycznym nie zdradzają zbyt wiele. Opisy to wyłącznie chwytliwy tytuł, krótkie frazy i emoji.
N.B.: Nienawidzę opisów kuratorskich.
J.G.: On wszystkiego nienawidzi.
N.B.: Dlatego wyjebane w manifesty. Bardzo często te teksty nie mają nawet nic wspólnego z samą wystawą, są czymś z zupełnie innego poziomu.
J.G.: Ale chyba złote czasy najgorszych tekstów kuratorskich mamy już za sobą.
N.B.: Nie, te czasy nigdy nie będą za nami. Pierwotnie każda nasza wystawa była tytułowana za pomocą emoji, tylko że od jakiegoś czasu Facebook, będący głównym medium do reklamowania wydarzeń, nie pozwala używać emotek w tytułach, stąd też fraza „zapraszam na wernisaż”. Każda wystawa ma emotkę, normalny oraz drugi tytuł. Ludzie myślą, że działamy chaotycznie, ale każda z wystaw dotyka jakiegoś konkretnego tematu. Nie interweniujemy w wybory artystów, ale zależy nam, żeby trzymać się pewnych założeń. Z reguły związane to było z momentem, w którym robiliśmy dane wydarzenie. Na przykład nasz drugi wernisaż Grobbing odbywał się w okresie święta zmarłych, co reprezentowała świeczka.
D.J.: I działo się to w umierającej przestrzeni, czyli wspomnianym wcześniej Mirowie.
N.B.: Ostatnia wystawa miała również piękny tytuł, niestety oficjalnie potępiony przez rektora Politechniki Warszawskiej, który jest właścicielem budynku, w którym mieści się klub Remont. Generalnie tytułem emoji był cyrk, tekstowym natomiast Pluję na flagę, kocham cię najmocniej. Musieliśmy dokonać cenzury, dlatego finalnie tytuł brzmiał Luję na lagę, kocham cię najmocniej.
Jak widzicie swoją przyszłość w Perunie?
N.B.: Na początku myśleliśmy, że jeden wernisaż będzie się odbywał u nas w siedzibie, a drugi nomadycznie gdzieś indziej. Chodziło o to, żeby ludzi nie przyzwyczajać za bardzo do jednego miejsca. Niestety, doszliśmy już do momentu, w którym to miejsce jest zdecydowanie za małe na naszą popularność. Ostatnio poszło na nas mnóstwo donosów…
J.G.: Zawistnych ludzi. Tu chodzi o czystą zawiść.
Co się stało?
N.B.: Podczas organizowanego przez nas skromnego benefisu tatuatorskiego pojawił się administrator całego kompleksu, który ostrzegł nas, że jeśli cokolwiek złego się stanie, jakiekolwiek uszkodzenia, to od razu dostajemy stąd wypowiedzenie.
J.G.: W pewnym momencie musiała pojawić się również straż pożarna jako zabezpieczenie imprezy. Strażak stał tu przez cały czas z wielką gaśnicą. To wszystko naraża nas na duże koszta.
Macie już plany na 2020 rok?
D.J.: W 2020 roku planujemy mały program rezydencyjny. Chcemy zaprosić trzech różnych artystów na trzy miesiące, co później będzie podsumowane wystawami. To będzie zwrot działań skupionych na indywidualnych artystach. Będziemy też najprawdopodobniej przeprowadzać warsztaty z technologii blockchain dla artystów. No i oczywiście nasze tradycyjne wystawy.
Czy nazwa Śmierć Frajerom jest skierowana wobec jakichś konkretnych adresatów?
N.B.: To cudowne hasło. Jest uniwersalne, ponieważ każdy ma jakiegoś wroga. Co prawda to już raczej końcowa faza mody na patologię. Marta Linkiewicz, a przede wszystkim patostrimy były chyba szczytowym momentem tego zjawiska
J.G.: Dla mnie największą patologią była akcja Małysza i Proboszcza na youtubie.
Faktycznie, było najbliżej śmierci. Patologia jest jak ktoś umrze, cytując klasyka. Jak w ogóle oceniacie całe to zauroczenie dresiarstwem, postsowieckimi stylistykami i estetykami?
N.B.: Postsowiecka, bardziej rosyjska estetyka oraz to, co było u nas, to dwa różne klimaty. Oczywiście mocno na siebie wpływały, aczkolwiek pojawiają się wyraźne różnice. My mieszkamy w dużym mieście, w tych mniejszych oraz na wsiach dres i polar są zupełnie normalnym ubiorem, tutaj stają się świadomym wyborem. Dużo ludzi z dobrych domów łatwo przywłaszczyło sobie patologię i biedotę, co trochę mnie denerwuje, bo jest to gloryfikowanie czasami nieodpowiednich rzeczy.
Uważasz się za truskulowego dresa?
N.B.: Zupełnie nie. Jeśli już miałbym się utożsamiać z czymś takim jak subkultura – co w obecnych czasach wydaje się bez sensu – to kiedyś najbliżej mi było do bycia punkiem czy metalem. Bujałem się wtedy na osiedlu z dresiarzami, bo bardzo nie lubiłem innych metali. Mimo że byliśmy z odmiennych subkultur, to zawsze znajdowaliśmy jakiś wspólny język. Poza tym kocham szczerość i prostotę wyrazu. Współcześnie ludziom tego brakuje, każdy ma jakąś internetową personę, za pomocą której może się na różne sposoby kreować. Mimo wszystko ta cała dresiarnia, mimo że brutalistyczna, jest prawdziwa i może dlatego pociągająca.
J.G.: Kiedyś też tak uważałem, ale często kiedy dochodziło do jakichś dziwnych akcji, to okazywało się, że te wszystkie hasła i zasady chuj strzelił.
N.B.: No tak, większość ludzi udaje. Niby kozacy, a tak naprawdę pierwsi do ucieczki. Kwestia ludzi. Wszyscy zakładamy maski, które są mechanizmami obronnymi. Z zewnątrz patrzy się na te zjawiska często z pogardą, a tam jest mnóstwo kontynuacyjnych dramatów. Cała masa zła, agresji i przemocy to samonapędzające się koło, które gdzieś tam chciałoby się zatrzymać. Nie wiem, czy jesteśmy w stanie. Nie sądzę również, że sztuka mogłaby pomóc.
J.G.: Jednostkowo można przynajmniej próbować.
D.J.: Albo głośno o tym mówić.
Janek Owczarek – ur. 1990, historyk i krytyk sztuki, kurator. Współpracuje z magazynem „Szum”. W 2019 r. wspólnie z Darią Grabowską i Piotrem Polichtem zorganizował ogólnopolski turniej artystyczny Tekken Art Tournament. Pracuje w Muzeum Literatury w Warszawie.
Więcej