30 kilometrów od Warszawy. Rozmowa z Pawłem Zarębą i Ewą Sułek, założycielami galerii Lescer
Janek Owczarek: Mieszkacie w Zalesiu?
Paweł Zaręba: Ja jestem z Zalesia, Ewa mieszka w Warszawie. Działa z nami jeszcze Adam Hamed. We trójkę jesteśmy współzałożycielami i współprowadzącymi galerię Lescer.
Zalesie Górne to niewielka miejscowość położona 30 kilometrów od Warszawy, w zasadzie wieś. Nietypowa lokalizacja jak na galerię sztuki współczesnej.
P.Z.: Warto dodać, że Zalesie jest pięknie położone, jest las, są jeziora. Znajdują się tutaj dwa niedrogie hotele. Dlatego przyjeżdżając na otwarcie wystawy można zatrzymać się nawet na następny dzień. Pociąg do Warszawy kursuje co pół godziny. Ludzie mają mentalną blokadę, ale naprawdę przyjazd do Zalesia nie jest wcale ogromnym problemem. Pomimo, że to wieś dla wielu ludzi pełniąca funkcję sypialni w dojazdach do pracy do Warszawy, to odsetek mieszkańców z wyższym wykształceniem, a co za tym idzie również kapitałem, jest jednym z wyższych w Polsce.
Ewa Sułek: Czyli są to teoretycznie docelowi odbiorcy sztuki oraz kultury.
Mimo wszystko, wybór takiej lokalizacji nie jest oczywisty i obarczony musiał być sporym ryzykiem. Nie obawialiście się o frekwencję?
E.S.: Miejsce znalazł Paweł. Początkowo byłam bardzo sceptycznie nastawiona do tej lokalizacji. Nawet nie za bardzo miałam ochotę tam jechać, wybierałam się przez jakieś trzy miesiące. Dopiero na miejscu dotarło do mnie jak wyjątkowa i specyficzna jest to lokalizacja, choćby dlatego, że budynek galerii położony jest właściwie pośrodku lasu. Co ciekawe, jest to najstarszy dom w Zalesiu Górnym, wybudowany w 1927 roku przez samego założyciela miejscowości, Jana Witolda Wisłockiego. Dom znajduje się na skarpie, my jesteśmy na poziomie ziemi. Pomieszczenia mieszkalne są z kolei wyżej.
Wciąż ktoś tam mieszka?
E.S.: Tak.
Czyli miejscówka z historią.
P.Z.: Wisłocki był bardzo bogatym człowiekiem, dużo zdrowia stracił w okresie stalinizmu. Zmarł w 1951 roku. Miał dwie córki, które odziedziczyły ten dom. Po śmierci ostatniej z nich dom przejęła fundacja Odrodzenie. Pomieszczenia pod galerię wynajęliśmy od nich. Dwa lata temu zaczęliśmy remont, który trwał ponad rok, a od pół roku organizujemy wystawy.
E.S.: Długo robiliśmy ten remont, bo na miejscu zastaliśmy mnóstwo starych sprzętów. Nie wchodziliśmy do pustych pomieszczeń, gdzie należało tylko pomalować ściany na biało. Trzeba było przekopać się przez masę zwyczajnych sprzętów pozostawionych po ludziach, którzy tam mieszkali. Wtedy pojawiła się taka myśl, że my z tą sztuką wchodzimy jednak w żyjącą przestrzeń. To nie był biały kubik, który wystarczyło przerobić na inny biały kubik. Sytuacja nie była łatwa i oczywista.
Dlatego też z początkowego sceptycyzmu szybko wpadliśmy w euforię, na zasadzie zastanawiania się, co z tego wszystkiego może ostatecznie wyniknąć. Cała sytuacja, to że galeria znajduje się w Zalesiu, z daleka od Warszawy czy innych centrów artystycznych wydawała się przewrotna. Nie da się ukryć, że sztukę współczesną pokazujemy w środku lasu. Taka osobliwość bardzo nam odpowiada.
Oprócz nas na miejscu funkcjonują jedynie lokalne ośrodki kultury. Zastanawialiśmy się oczywiście kto – i czy w ogóle – będzie do nas przychodził.
P.Z.: Z tego zastanawiania wyniknęły myśli, że nawet jeśli nikt nie przyjdzie, to i tak nie szkodzi, bo tą galerię robimy również dla siebie. Nawet jeśli przyjść miałaby jedna osoba, to jest już sukces.
Działając z galerią w lokalnej społeczności funkcjonujemy trochę jak obcy twór i trzeba wyciągnąć rękę, żeby zostać na miejscu zaakceptowanym. Z jednej strony to się udało, bo Paweł mieszka w Zalesiu, a na poziomie lokalnym tego typu codzienne kontakty są bardzo istotne.
A jak jest w praktyce?
P.Z.: Nie mamy co prawda kolejek, ale galeria jest chętnie odwiedzana. Ludzie, którzy do nas przychodzą, to osoby bardzo interesujące się sztuką lub chcące ją chłonąć. Mieliśmy też zagranicznych gości, miedzy innymi z Niemiec, USA czy Szwajcarii. Zalesie nie jest typową wsią, to młoda miejscowość, która powstała dopiero 90 lat temu.
W takiej niewielkiej miejscowości sam gest otwarcia nowego miejsca zapewne wzbudza emocje. Jak wyglądają wasze relacje z lokalną społecznością?
E.S.: Działając z galerią w lokalnej społeczności funkcjonujemy trochę jak obcy twór i trzeba wyciągnąć rękę, żeby zostać na miejscu zaakceptowanym. Z jednej strony to się udało, bo Paweł mieszka w Zalesiu, a na poziomie lokalnym tego typu codzienne kontakty są bardzo istotne. Zależy nam na tym, żeby działać w skali międzynarodowej — przyjeżdżają do nas zarówno osoby z Warszawy, jak i spoza Polski. Równie ważne jest jednak, żeby odwiedzali nas mieszkańcy Zalesia. Chcielibyśmy z galerii Lescer uczynić stałe miejsce na mapie Zalesia Górnego. Osoby, które interesują się sztuką przychodzą do nas naturalnie, bo sprawdzają co się dzieje, co robimy, jakie są wystawy. Odbywa się to zazwyczaj na spokojnie — zawsze mamy czas, aby gości oprowadzić. Z kolei na otwarcia przychodzą mieszkańcy, głównie po to, żeby się ze sobą spotkać. Na zasadzie „coś się dzieje, jest okazja”.
Jak na typowym wernisażu.
E.S.: Dla nas to OK, cieszymy się, że jesteśmy lokalnym miejscem spotkań. U nas wernisaże zaczynają się zazwyczaj trochę wcześniej, około 16:00. To dobra godzina. Osoby, które przyjechały z Warszawy, zdążą jeszcze wrócić i obskoczyć otwarcia warszawskie. Z kolei dla osób na miejscu jest to idealna pora na wyjście po obiedzie.
Ale wasze działania dla miejscowych nie ograniczają się wyłącznie do organizowania wernisaży?
E.S.: Zastanawialiśmy się, czy wchodzić w takie rzeczy jak edukacja kulturalna. W momencie, w którym odstawiamy na bok aspekty komercyjne, pojawiają się inne pytania o model funkcjonowania.
Czyli negujecie rynkowy aspekt prowadzenia galerii?
P.Z.: Przede wszystkim pokazujemy taką sztukę, która zaczyna się tam, gdzie kończy się gust. Mówiąc „gust” mam na myśli zamiłowanie do rzeczy, których powstanie jest spowodowane modą czy trendami. Każdy artysta wypracowuje latami swój warsztat po to, by osiągnąć pewnego rodzaju wirtuozerię, która to z kolei pomaga mu odkrywać nowe możliwości i nowe formy wypowiedzi. Dzięki temu przekaz staje się dokładniejszy i ciekawszy, a artysta rozwija w ten sposób swoją estetykę. Lecz moim zdaniem nie jest to najważniejsze. Wydaje mi się, że jest to podstawa do osiągnięcia pewnego rodzaju jakości, którą możemy dostrzec lub nie, ale też to nie jest priorytetem. To do czego zmierzam, mówiąc o kończącym się guście i początku sztuki, jest prawdziwą wartością i ma związek z wewnętrzną postawą artysty, z procesem dezintegracji z samym sobą, z poszukiwaniem bez strachu, z niczym nieograniczoną wolnością. Pokazujemy artystów, dla których najważniejszą rzeczą w życiu jest sztuka. To artyści biorący udział w naszych wystawach, jak Nicolai Angelov czy Ha Cha Youn. Ich prace często są tworzone kosztem wszystkiego. Dla mnie to jest nadrzędny cel, żeby pokazywać właśnie taką twórczość.
E.S.: Ambitną. W ogóle nie zwracamy się w stronę komercji.
P.Z.: Jesteśmy galerią zupełnie wolną i nie mamy odgórnie sprecyzowanych kierunków.
Na początku wcale nie mieliśmy ochoty rozdrabniać działalności na oprowadzanie dziecięcych wycieczek. Różne okoliczności sprawiły natomiast, że zdecydowaliśmy się na współpracę z lokalnymi szkołami i klubem kultury. Wyszło to bardzo dobrze, odkryliśmy w tym działaniu coś, o czym wcześniej w ogóle nie myśleliśmy.
Brzmi dosyć radykalnie.
E.S.: Na pewno nie wpisujemy się w tradycyjny model prowadzenia prywatnej galerii. Na ten moment nie planujemy mieć w galerii dziesięciu artystów, których promujemy i sprzedajemy.
Do tego wystarczyłoby nawet pięciu…
E.S.: Ani pięciu. Na tym etapie jesteśmy przede wszystkim przestrzenią wystawienniczą. Najważniejsze jest dla nas pokazywać po prostu sztukę, którą uważamy za dobrą. Oczywiście to nie jest tak, że założyliśmy sobie jakiś schemat i będziemy się go już do końca kurczowo trzymać.
Wróćmy do działań edukacyjnych, o których wspominaliście.
E.S.: Na początku wcale nie mieliśmy ochoty rozdrabniać działalności na oprowadzanie dziecięcych wycieczek. Różne okoliczności sprawiły natomiast, że zdecydowaliśmy się na współpracę z lokalnymi szkołami i klubem kultury. Wyszło to bardzo dobrze, odkryliśmy w tym działaniu coś, o czym wcześniej w ogóle nie myśleliśmy. Patrząc na przychodzące do galerii dzieciaki dostrzegliśmy dwie wartości. Pierwsza to taka, że na pewnym poziomie kształtujemy świadomość estetyczną i kulturalną, a moim zdaniem wiele problemów z rynkiem sztuki w Polsce wynika wprost z braku edukacji kulturalnej. Po drugie możemy docierać do kolejnych grup odbiorców. Dziecko po wizycie u nas wraca do domu i opowiada rodzicom, gdzie było i co robiło.
Traktujecie działania edukacyjne na równi z organizowaniem wystaw?
E.S.: Na pewno chcemy je kontynuować absolutnie zachowując przy tym formułę działania galerii. Warto podkreślić, że do tej pory prezentowaliśmy raczej prace, które dla siedmio- czy ośmiolatków są po prostu trudne. Niczego im nie ułatwiamy, stawiamy raczej na prawdziwą konfrontację sztuki z odbiorcą. Okazało się to świetnym pomysłem i dało mi dużo wiary w odbiorcę sztuki współczesnej.
P.Z.: To jest po prostu rewelacja. Jeden nastolatek, uczestnik naszych warsztatów, zwrócił się do nas z pytaniem, czy nie mógłby u nas zrobić swojej indywidualnej wystawy. Widać było u tych młodych ludzi pełną koncentrację. Prowadziliśmy z nimi zarówno warsztaty z technologii, jak i zajęcia artystyczne. Byli tak zafascynowani i skupieni, że cały czas panowała cisza. Miło prowadzi się takie zajęcia.
Do tej pory odbyły się w galerii trzy wystawy, dwie indywidualne i jedna zbiorowa. Wszystkie miały dosyć podobny charakter, polegały na stonowanych gestach, z pracami mocno wchodzącymi w kontekst konkretnej przestrzeni. Czy można powiedzieć, że taka minimalistyczna, konceptualna tradycja stanowi wasz główny obszar zainteresowań?
P.Z.: Na pewno tak. Moja wystawa była pierwsza, nie było to fajne doświadczenie, ale nikt nie chciał wyrywać się na start. To było duże obciążenie. Plan jest taki, że każda kolejna wystawa ma być lepsza. W dłuższej perspektywie nie wiem, czy to jest osiągalne założenie. Chcielibyśmy, żeby artyści robili u nas wystawy z jakąś powtarzalnością. Zależy nam, żeby pokazywać artystów w różnych okresach ich życia — za rok, za dwa, za trzy lata. To będą takie wycinki ich twórczości.
Znaliście wcześniej artystów, z którymi dotychczas współpracowaliście?
P.Z.: W większości tak. Drugą wystawę zrobił Nicolai Angelov. To była już bardzo dokładnie przygotowana przez nas rzecz. Angelov przyjechał do Zalesia trzykrotnie, mieszkał i pracował tutaj przez trzy tygodnie, wszystkie instalacje wykonał na miejscu.
E.S.: Miał przy sobie tylko wstępne szkice.
P.Z.: Przyjechał z teczką prac na papierach, ale generalnie pojawiał się w Zalesiu bez żadnego konkretnego założenia. Dopiero na miejscu miał zdecydować, co zrobi. To było dla nas wielkie wyzwanie. Nie wiedzieliśmy, czy on nagle nie wpadnie na pomysł wystawienia w środku sali wypchanego geparda.
A wystawa Wokół Sola LeWitta? To dopiero historia — klasyk minimalizmu prezentowany gdzieś w podwarszawskim lesie.
P.Z.: W ogóle Sol LeWitt wydaje mi się w Polsce artystą nieco zaniedbanym. Tak się złożyło, że swego czasu dla niego pracowałem. Z grupą asystentów wykonaliśmy parę jego prac w różnych muzeach i galeriach. On, pomimo że prace powstawały w Europie, przylatywał z USA, żeby zobaczyć co robimy. Był wielkodusznym człowiekiem. Chcieliśmy też przyciągnąć ludzi tym nazwiskiem, co nie zmienia faktu, że Sola LeWitta potraktowaliśmy na równi z resztą artystów biorących udział w tej wystawie.
Czyli nie był to rodzaj artystycznego hołdu?
P.Z.: Każdy z artystów był dla nas tak samo ważny.
E.S.: Tak, nie chcieliśmy żeby to był LeWitt oraz jego naśladowcy. Długo szukaliśmy recepty na tą wystawę, trochę się kłóciliśmy. Chcieliśmy zobaczyć, jak jego typ myślenia o sztuce funkcjonuje wśród artystów dzisiaj. Nie chodziło o czyste inspiracje, ale raczej o sposób w jaki artyści czerpią ze zdobyczy jego twórczości i myśli.
P.Z.: Część artystów, których zaprosiliśmy do współpracy, wykonuje projekty LeWitta do dziś, np. Nicolai Angelov, Norbert Grunschel, Andrew Colbert czy Daniel Schörnig. To twórcy, którzy wyrośli z tradycji minimalizmu, ale podążyli zupełnie innymi drogami. Dużo przeżyli i to widać w ich twórczości. Na przykład praca Andrew Colberta „Śmierć flamastra”, czyli zapisanie do samego końca flamastrem kartki, jest doskonałym tego przykładem. Pewnego radykalnego myślenia o ostateczności.
To jest typ sztuki, którą chcielibyście również w przyszłości pokazywać?
P.Z.: Użyję metafory. Jeden artysta usiądzie ze sztalugą i będzie malował piękny zamek na wzgórzu, drugi fizycznie wejdzie do tego zamku, pomieszka w nim i w końcu namaluje być może wnętrza tego zamku, albo to, jak go pamięta ze swoich przeżyć. Nas interesuje ten drugi typ. Wydaje mi się, że są tacy artyści jak chociażby pokazywana u nas Ha Cha Youn, którzy bez sztuki wręcz fizycznie nie potrafią funkcjonować.
E.S.: Mnie interesuje też tak zwana sztuka zaangażowana, a także aspekty narracyjne w myśleniu o wystawie. Na razie skupiliśmy się na raczej radykalnym minimalizmie, ale pewna narracyjność i problemowość pojawi się u nas w przyszłym roku. Zresztą realizując dotychczasowe wystawy również dużo myśleliśmy o tym, jak się przez nie „przechodzi”. Ze względu na dość nietypową i ciekawą konstrukcję naszej przestrzeni, widz zwiedzając nasze wystawy w dużej mierze znajduje się w ruchu, przechodzi z jednego pomieszczenia do kolejnego trasą, którą narzuca mu architektura. Zawsze w ten sposób konstruujemy wystawę, aby to przejście było jak najlepszym doświadczeniem. Dużo pracujemy z przestrzenią, testujemy ją na różne sposoby. Na przykład rzeźbę Nicolaia Angelova KH, którą wykonał na wystawę Flex i zaprojektował do konkretnego miejsca w budynku, na potrzeby wystawy Wokół Sola LeWitta przenieśliśmy do innego pomieszczenia. Dla nas to był eksperyment, zabawa, sprawdzenie możliwości ekspozycyjnych. Za to sam Nicolai nie mógł nam tego wybaczyć.
Zalesie Górne zna już z historii sztuki podobne próby scalania sztuki i życia. To tutaj w latach 60. odbył się słynny „bal w Zalesiu” Edwarda Krasińskiego i środowiska skupionego wokół galerii Foksal.
E.S.: Zgadza się. To nie jest jednak tak, że my się specjalnie na podobne tematy zaprogramowaliśmy. Oczywiście Krasiński jest z tyłu naszych głów cały czas, zobaczymy co w przyszłości z tego wyniknie.
Zależy nam na tym, by nasze wystawy funkcjonowały na zasadzie zamkniętych, osobnych całości. Tworzymy pewną rzecz, coś w rodzaju ogólnie skonstruowanej rzeźby. Za dwa, trzy miesiące kolejna rzeźba.
A co będzie się działo w galerii Lescer w najbliższej przyszłości?
E.S.: Teraz zamykamy galerią na zimę, będziemy pracować nad kolejnym sezonem. Otworzymy się zapewne na wiosnę, kiedy będzie już ciepło. W 2019 roku zdecydowaliśmy się na dwie wystawy. Będzie to indywidualna wystawa Ha Cha Youn, artystki z Korei Południowej. Na wystawie Wokół Sola LeWitta pokazywaliśmy jej dwie prace, które tak naprawdę były tylko małym sygnałem, czym ona się zajmuje. Pod tym względem wciąż trzymamy się linii naszych zainteresowań sztuką minimalną i konceptualną, ale u Cha Youn pojawiają się dodatkowe wątki, który mnie bardzo interesują — pomimo konceptualnej trudności jej prac, jest to sztuka w pewien bardzo subtelny sposób zaangażowana. Pojawiają się na przykład dyskretne komentarze dotyczące biedy. Z racji postanowienia, że przynajmniej jedna wystawa w roku będzie miała charakter zbiorowy, nasza druga wystawa ma skupiać się na rzeźbie. Odkryliśmy nikomu wcześniej niepokazywany cykl rzeźbiarski nieco zapomnianego w Polsce artysty Waldemara Umiastowskiego. Te prace absolutnie nas zachwyciły, dlatego kluczem do skonstruowania tej ekspozycji ma być motyw rzeźby z różnych powodów zapomnianej czy ukrytej. Takie przykłady, gdy ktoś na co dzień nie jest rzeźbiarzem, tworzy zupełnie inne prace, a z samej potrzeby tworzy niepokazywane nikomu obiekty. Albo gdy same rzeźby są zbyt dziwne, żeby kuratorzy je wybierali do wystaw. Przyjrzymy się też zapomnianym pomnikom, porzuconym i nieaktualnym. Prace Umiastowskiego będą dla nas punktem wyjścia, ale po raz kolejny każdy artysta będzie równie ważny. Wystawa będzie międzynarodowa, pojawią się na przykład artyści z Ukrainy. Zajmuję się zawodowo sztuką ukraińską, ale w Lescer jeszcze nie miałam okazji jej pokazać i chcę jak najszybciej to zmienić.
P.Z.: Zależy nam na tym, by nasze wystawy funkcjonowały na zasadzie zamkniętych, osobnych całości. Tworzymy pewną rzecz, coś w rodzaju ogólnie skonstruowanej rzeźby. Za dwa, trzy miesiące kolejna rzeźba. Ja myślę o wystawach w taki całościowy sposób, Ewa jako historyczka sztuki bardziej to wszystko analizuje. To czasami dla mnie przerażające, ale dzięki temu dochodzi między nami do potrzebnej wymiany zdań. W konsekwencji pokazujemy to, co jest dla nas, w naszym zasięgu najlepsze.
Co oznacza Lescer, nazwa waszej galerii?
P.Z.: Galeria najpierw miała się nazywać Fragmenty. Trochę w stylu lat siedemdziesiątych. Piękne nazwy, ale już z przeszłości.
E.S.: Myśleliśmy też o przywoływanym Janie Witoldzie Wisłockim, który zbudował ten dom. Od początku to konkretne miejsce było dla nas ważne. Później poszukiwaliśmy bardziej nieoczywistych nazw w stylu właśnie tych fragmentów —odpowiadających składaniu fragmentów rzeczywistości, poszukiwaniu, budowaniu czegoś nowego. Uznaliśmy to jednak za zbyt egzaltowane.
P.Z.: W trakcie remontu zauważyliśmy cegłę z pięknym napisem „Lescer”. Rejony na południe od Warszawy, w okolicach Piaseczna, przed wojną słynęły z gliny, stąd było tam dużo cegielni, m.in. „Lescer”. Cegła wciąż jest wmurowana w ścianę tego budynku.
Janek Owczarek – ur. 1990, historyk i krytyk sztuki, kurator. Współpracuje z magazynem „Szum”. W 2019 r. wspólnie z Darią Grabowska i Piotrem Polichtem zorganizował ogólnopolski turniej artystyczny Tekken Art Tournament. Pracuje w Muzeum Literatury w Warszawie.
Więcej