10 % archiwaliów. Rozmowa z Tomaszem Niewiadomskim, redaktorem naczelnym „Przekroju”
Adam Mazur: Dlaczego właściwie kupiłeś „Przekrój”?
Tomasz Niewiadomski: W momencie, kiedy „Przekrój” przestał się ukazywać, pracowałem akurat konceptualnie nad projektem, który zawierał w sobie działania i filantropijne, i wydawnicze. Uznałem wtedy, że taka legendarna polska marka daje duże możliwości. Poza tym bardzo poruszyła mnie wiadomość o wstrzymaniu druku. Postanowiłem zaryzykować.
Kiedy powstała Fundacja „Przekroju”?
To będzie następny krok. Fundacja rozpocznie działalność, jak tylko ułożymy wszystkie sprawy wydawnicze. Powinna zainaugurować swoją działalność jeszcze w tym roku.
Czyli kupiłeś „Przekrój” na zasadach czysto komercyjnych?
Kupiłem znak towarowy wraz z archiwami, głównie z myślą o działalności komercyjnej, ale nie tylko wydawniczej. „Przekrój” to dla mnie znacznie szersze pojęcie aniżeli tytuł czasopisma.
Dlaczego znak towarowy i archiwa?
„Przekrój” to legenda. Siedemdziesiąt lat historii wyjątkowego polskiego niezależnego tygodnika, niezwykłej historii. Na jego łamach publikowali wybitni dziennikarze, pisarze, rysownicy. Szymborska i Miłosz dorastali w „Przekroju”, a później dostali literackiego Nobla. Wielu innych autorów trafiło na listę lektur szkolnych. Rysownicy, jak Mrożek czy Lengren, związali się z tygodnikiem, będąc jeszcze w szkole, by móc wraz z czytelnikami dorastać przez kolejne dziesięciolecia. Ten tytuł to również zjawiska takie jak Barbara Hoff – twórczyni Hofflandu, albo autor demokratycznego savoir-vivre’u Jan Kamyczek, czyli Janina Ipohorska, wyśmienita redaktorka, lub też Wojciech Plewiński, znakomity fotograf, autor setek wybitnych okładek. Lista nazwisk związanych z „Przekrojem” jest bardzo długa; nie myślę tu wyłącznie o czasach tygodnika pod przewodnictwem Mariana Eilego czy jego następcy Mieczysława Czumy. Za czasów Edipresse i Najsztuba zadebiutował Marek Raczkowski i przewinęło się wiele znakomitości. Choć pod koniec istnienia „Przekrój” już nie przypominał tygodnika z lat swojej świetności, wystarczyła iskra, by ożywić tę legendę.
Czyli to nie była dla ciebie inwestycja? Nie traktujesz tego jako biznesu?
Bez wątpienia jest to inwestycja. Przez kolejne lata będę poświęcał temu zajęciu swój czas, umiejętności, pieniądze. Wpłynie to z pewnością na wartość „Przekroju” tak zwaną rynkową – jeśli o tym mowa. Naturalnie wszystko jest warte tyle, ile ktoś jest skłonny za to zapłacić, więc musi być na sprzedaż. Choć nie kupiłem „Przekroju” w tym celu, to mam poczucie, że zainwestowałem dobrze w każdym tego słowa znaczeniu.
Potrzebowałem trzech lat, nie tylko na stworzenie koncepcji, struktury i skompletowanie zespołu, ale również na naukę. Więc można powiedzieć, że jestem wydawcą z trzyletnim stażem mającym właśnie za sobą debiut, który jest owocem wytrwałej, ciężkiej pracy.
Czy nie traktuję tego jak biznesu? To jest biznes i to bardzo wymagający. Chodzi jednak bardziej o oczekiwania, jakie mam w stosunku do tego przedsięwzięcia, i to jest chyba puenta. Dążę do tego, żeby działanie wydawnictwa było rentowne, ale nie nastawiam się na wyciśnięcie, ile się da.
Wcześniej znałem cię raczej jako artystę, kolekcjonera, fotografa, a nie osobę funkcjonującą na rynku wydawniczym. Masz doświadczenie w pracy redakcyjnej, czy to jest pierwszy raz, kiedy rzeczywiście jesteś wydawcą i jednocześnie redaktorem naczelnym?
To prawda, nasze drogi skrzyżowały się na płaszczyźnie fotografii, więc poznałeś mnie głównie z tej strony. Bardziej chyba jednak w tamtym czasie inicjowałem wydarzenia artystyczne prowadząc galerie i fundację. Czuję się naturalnie w jakiejś części artystą czy fotografem, ale nie kolekcjonerem.
Wracając do pytania, moje doświadczenia w pracy redakcyjnej w momencie zakupu „Przekroju” były niewielkie. Potrzebowałem trzech lat, nie tylko na stworzenie koncepcji, struktury i skompletowanie zespołu, ale również na naukę. Więc można powiedzieć, że jestem wydawcą z trzyletnim stażem mającym właśnie za sobą debiut, który jest owocem wytrwałej, ciężkiej pracy. Zdecydowanie pomogło mi wieloletnie doświadczenie pracy w firmie rodzinnej i wykształcenie marketingowe – specjalizowałem się w reklamie. Na poziomie budowania struktury przedsiębiorstwa, finansów, komunikacji czy tworzenia brandu, jest to dość podobne.
Jakim dla ciebie, jako dla marketingowca, brandem jest „Przekrój”?
Jest marką o bardzo dużej wartości emocjonalnej i intelektualnej.
Co to znaczy? Krzyżówki i literatura w odcinkach?
Mądre treści, zabawne rysunki, poruszająca poezja, zdjęcia z przesłaniem, trudne krzyżówki, które starzy czytelnicy wciąż wspominają.
To nie jest projekt artystyczny?
Wydawnictwo i prowadzenie magazynu jest wymagającym projektem komercyjnym. Natomiast sam kwartalnik to dzieło, którego twórcami jest wielu zdolnych autorów, artystów, rysowników – na poziomie graficznym można uznać, że jest to projekt artystyczny.
W takim razie czym ma być fundacja?
Celem fundacji będzie przede wszystkim wszechstronne wspieranie działalności artystycznej, kulturalnej, naukowej i informacyjnej opierającej się na spuściźnie czasopisma. Fundacja i wydawnictwo mają różne możliwości, ale będzie stanowić jednolitą całość uzupełniając się wzajemnie w swoich działaniach.
Jak traktujesz archiwum i jak go używasz w magazynie? Podczas lektury nowego „Przekroju” byłem zaskoczony dużą ilością archiwaliów.
Dużo to może przesada, pewnie jest to około dziesięciu procent. Traktuję te materiały jak wszystkie inne: mają uczyć, bawić, prowokować czy poruszać. Jedyny warunek – muszą być wciąż aktualne i pasować do reszty numeru.
Decydując się na ambitny kwartalnik liczę na to, że nasz magazyn nie będzie trafiał po przeczytaniu kilku artykułów do kosza na śmieci. To pismo, do którego się wraca, być może po to, by przeczytać swoje ulubione artykuły jeszcze raz, albo by pożyczyć je komuś bliskiemu.
To jest nie tak mało, wziąwszy pod uwagę, że w innych magazynach kulturalnych i kwartalnikach ten procent wynosi zero.
Żaden inny magazyn nie ma takiej historii, nie dorobił się wcześniej tak wielu znakomitych nazwisk. Spędziłem sporo czasu przeglądając archiwum i to był bardzo pouczający czas. „Przekrój” w ostatnich lata swojego istnienia bardzo oddalił się od tego z czasów Mariana Eilego. Teraz chcemy przypomnieć czytelnikom, skąd pochodzimy, ale również określamy na nowo naszą tożsamość. Archiwum to skarbnica przemyśleń bardzo mądrych ludzi, nie skorzystanie z takich wyjątkowych zasobów byłoby wielką stratą.
Masz w numerze cały materiał o dzieciach rysujących drugą wojnę światową tuż po jej zakończeniu. To jednak dosyć odważny ruch – wyciągnięcie takiego materiału w pierwszym numerze po kilkuletniej przerwie.
Generalnie to, co zrobiłem, jest odważne lub ryzykowne, jak kto woli. Działając asekuracyjnie czy bezpiecznie trudno się o czymkolwiek przekonać. A wspomnienia rysunkowe dzieci po drugiej wojnie światowej… Dziś dzieci w wielu miejscach na świecie też widzą takie sceny. To bardzo silny przekaz złożony w tryptyk wraz z rozmową Miłady Jędrysik z Edem Vulliamym o ofiarach wojny w Bośni i relacją z wystawy na tegorocznym Biennale Architektury w Wenecji o architektonicznych dowodach na istnienie komór gazowych. To głęboka refleksja o tym, do czego zdolny jest człowiek. Ten przykład pokazuje, jak świadomie korzystamy z materiałów archiwalnych, łącząc je z obecnymi zdarzeniami. Nie odwracamy głowy od ważnych dla nas spraw, przypominamy, że to również część naszej historii, traumy, którą wciąż niesiemy.
Interesowałby mnie związek pisma z czasem, z epoką. „Przekrój” powraca w formule kwartalnika. To zasadnicza zmiana, zwłaszcza, że aktualizowana na bieżąco strona internetowa będzie czynna dopiero na wiosnę. Numer wyróżnia się użyciem archiwaliów. To kolejna różnica. Nawet pobieżna lektura pozwala dostrzec, że fascynują cię szczególnie dwa momenty z historii magazynu. Pierwszy to lata 60., a drugi lata 2000. To spotkanie Lengrena i Raczkowskiego. Czy to jest dobra intuicja?
Staram się brać z przekrojowego dziedzictwa to, co moim zdaniem będzie najlepsze dla bieżącego numeru. Będziemy przypominać różne okresy, choć lata sześćdziesiąte rzeczywiście dominują w pierwszym numerze. Profesor Filutek Lengrena jest postacią zapamiętaną chyba najlepiej przez wszystkich dawnych czytelników – pragnęli jego powrotu. To, że powstał kompletnie w innych czasach, nie ma żadnego znaczenia, pewne wartości się nie zmieniają. Inspiruje mnie cały okres Eilego, nie tylko sześćdziesiąte, również czterdzieste i pięćdziesiąte. Trochę siedemdziesiąte, chyba nic poza tym okresem. Sam Marek – to co innego, wybitny twórca dla mnie postać sama w sobie, a historia „Przekroju” z czasów warszawskich nie odbija się w naszej formule nawet w niewielkim stopniu.
Jesteśmy bardziej społeczni niż kulturalni, ale sztuka współczesna komentuje dzisiejszą rzeczywistość, więc bardzo pasuje do tego, co robimy. Przewija się w subtelny sposób przez cały numer.
Co do kwartalnego cyklu wydawniczego, jestem przekonany, że prasa podzieli się na magazyny droższe, ambitne, oraz gazety bazujące głównie na aferach politycznych, plotkach i populizmie, którymi niestety karmi się spora część społeczeństwa. Wszystko, co jest pośrodku, nie będzie miało racji bytu. Decydując się na ambitny kwartalnik liczę na to, że nasz magazyn nie będzie trafiał po przeczytaniu kilku artykułów do kosza na śmieci. To pismo, do którego się wraca, być może po to, by przeczytać swoje ulubione artykuły jeszcze raz, albo by pożyczyć je komuś bliskiemu.
W twoim „Przekroju” nie ma polityki. To nie jest „Przekrój” Piotra Najsztuba. Raczej Eilego…
Nie ma, jeśli mówimy o głównym nurcie politycznych zdarzeń, co nie znaczy, że nas to nie interesuje. Na początku magazynu w przeglądzie roku zamieściliśmy zdjęcie dryfującej łodzi wypełnionej uchodźcami – to jest polityka. W szerszym tego słowa znaczeniu polityka jest wszechobecna, ma ścisły związek z ekonomią, ekologią, prawem czy tematami społecznymi. Nie pozostajemy na to obojętni.
Tak pomyślałem, bo kiedy szedłem do redakcji na Górnośląską, to przechodziłem koło Sejmu, gdzie właśnie trwały kolejne protesty.
Cała redakcja ma dosłownie oko na Sejm, wydarzenia z Wiejskiej towarzyszą nam codziennie, szczególnie ostatnio…
Zajmowanie się bieżącą polityką ma sens w tygodniku, ale już nie w kwartalniku. Prowadzenie kwartalnika jest dziś specyficznym doświadczeniem, choćby ze względu na błyskawiczny obieg informacji zapewniany przez media społecznościowe. Cykl trzymiesięczny sprawia, że inaczej myślisz o historii, polityce, wydarzeniach.
Co nie oznacza, że nie możemy być aktualni – pokazujemy szerszą perspektywę, pewną ewolucję zdarzeń i ich skutków. Takie widzenie rzeczy jest ciekawe, można wyciągnąć wnioski, popatrzeć na coś z dystansem. Dzisiaj nastąpiło przesycenie bieżącymi i powierzchownymi informacjami, które są często bezwartościowe.
W nowym „Przekroju” nie ma tego, co było mocnym akcentem w tygodniku w latach 2000, a mianowicie sztuki współczesnej. Nie chodzi mi wyłącznie o rysunki Grupy Ładnie, ale też informacje o wystawach i wydarzeniach artystycznych. O ile politykę jestem w stanie sobie darować i nawet jej nieobecność mi odpowiada, o tyle sztuka współczesna interesuje mnie jako żywo.
Jesteśmy bardziej społeczni niż kulturalni, ale sztuka współczesna komentuje dzisiejszą rzeczywistość, więc bardzo pasuje do tego, co robimy. Przewija się w subtelny sposób przez cały numer. Okładka to współczesna ilustracja młodego włoskiego artysty. Zdjęcie numeru, autorstwa Rosjanina Tima Parchikova, wystawione było w zeszłym roku na targach sztuki Art Basel w Bazylei, podobnie jak prezentowany na całej stronie obraz N.S. Harsha Peripheral Nirvana. Rozkładówka „Szkic nieistniejącej sytuacji” wykorzystuje grafiki autorstwa Tiffany Chung prezentowane podczas Biennale Sztuki w Wenecji w zeszłym roku. Wczytując się w jej piękną wizualizację Syryjski abstrakt możemy dowiedzieć się, ile dzieci zostało zamordowanych w poszczególnych prowincjach Syrii od marca do listopada 2011 roku. Oryginał tej pracy, olej i tusz na pergaminie i papierze, wystawiany jest przez nowojorską galerię Tyler Rollins Fine Art. Mamy też dział recenzji wystaw sztuki współczesnej i street artu. Zamieściliśmy również obszerny materiał z targów fotografii Paris Photo, komentowany przez samego Wojciecha Plewińskiego. Musisz przyznać, że to wcale nie tak mało. Ale sztuką współczesną chcemy się zająć w większym stopniu niż samą fotografią.
Właśnie to mnie dziwi, bo znam ciebie jako osobę totalnie zainteresowaną fotografią. Więc jak wziąłem do ręki „Przekrój” i zobaczyłem, że nie ma zdjęcia na okładce, to byłem zdumiony: „Niewiadomski jest wydawcą i nie ma zdjęcia?!”.
W ogóle fotografii jest niewiele.
To miała być moja następna uwaga.
Świadczy to wyłącznie o moim wielkim szacunku do tego tytułu. Wróciliśmy do struktury, którą uznałem za najwłaściwszą dla „Przekroju”, czyli: teksty, rysunki, ilustracje oraz fotografia, która stanowi pewnie jakąś jedną trzecią części wizualnej. Co nie znaczy, że nie może pojawić się na okładce. Mamy również w każdym wydaniu zdjęcie numeru i fotografię konceptualną. Trzeba też pamiętać, że – mimo bardzo spójnej struktury pisma – przejdziemy niewątpliwie ewolucję, szczególnie podczas pracy nad pierwszymi numerami. Wciąż poszukujemy odpowiednich autorów, aby dobrze zrealizować nasze pomysły; w szczególności myślę tu o stałych rubrykach – nie wszystkie pojawiły się w pierwszym numerze. Ale bez wątpienia fotografia nie będzie dominować.
Słowo dominuje. Współczesne media są coraz bardziej wizualne, a ty konsekwentnie stawiasz na tekst.
Zdecydowanie tak, jesteśmy przede wszystkim do czytania, ale na wrażenia wizualnie raczej nie można narzekać.
Opowiedz o relacji kwartalnika do strony internetowej.
Strona będzie głównie uzupełnieniem magazynu papierowego. Dzięki niej będziemy mieć stały kontakt z czytelnikiem, pojawi się tam sporo aktualności, wydarzeń objętych patronatami, krótkich prezentacji multimedialnych. Będzie można wykupić abonament na pojedyncze artykuły lub na całość dostępnych tam materiałów. Poza tym tworzymy podstrony niezwiązane z samym kwartalnikiem, jak witryna fundacji czy archiwum.
Każdy redaktor ma jakieś swoje ulubione materiały. Czy mógłbyś podać jeden, dwa, które byłyby dla ciebie szczególnie ważne, znaczące w tym numerze? Teksty charakteryzujące nowy „Przekrój”?
Pierwszy, jaki przychodzi mi do głowy, choć kolejność nie ma znaczenia, to „Gniew a sprawa polska” – rozmowa z Martą Nussbaum, świetny komentarz filozoficzny do obecnej sytuacji w kraju. Na pewno tryptyk wojenny, o którym wcześniej opowiadałem. „Diamentowa góra”, czyli fragment powieści zdobywcy zeszłorocznego Pulitzera – niedrukowana w Polsce proza zagraniczna będzie gościła w każdym wydaniu kwartalnika, to stała rubryka. Muszę też wspomnieć o archiwum: jest esej Znużenie Bertranda Russela, brytyjskiego filozofa, który był autorytetem dla redakcji „Przekroju” od początku jego istnienia. Jego artykuły są uniwersalne, wręcz ponadczasowe, doskonale komentują obecne problemy społeczne. Każdy z tych tekstów jest ciekawym drogowskazem mówiącym o tym, co w życiu jest ważne.
Czyli to byłby w jakiejś mierze magazyn egzystencjalny?
Jeśli masz potrzebę, żeby to nazwać, to świadomościowy jest chyba trafniejszym określeniem.
Opowiedz mi jeszcze o zespole redakcyjnym. Powiedziałeś, że jest archiwum, jest brand, ale zespół jest nowy, twój. Przedstaw redakcję czytelnikom, którzy jeszcze są niezdecydowani – część osób jest znana, część twarzy jest zupełnie nowych. Raczkowskiego nie trzeba nikomu przedstawiać, Eilego również, co z resztą?
Od początku zebranie „Przekrojowego” zespołu było dla mnie największym wyzwaniem. Nasza redakcja to silne osobowości, indywidualiści, niezależne byty o różnych zainteresowaniach i to oni ostatecznie tworzą atmosferę magazynu. Pierwszym krokiem było znalezienie odpowiedniego lokalu, który mógłby zapewnić dobre warunki pracy dla 10-15 osób – całego wydawnictwa oraz fundacji. Zdecydowałem się na mieszkanie w przedwojennej kamienicy, co pomogło stworzyć dosłownie domową atmosferę pracy, bez zbędnych podziałów na strefy czy sektory. Pierwszą osobą, którą zaprosiłem do współpracy a raczej powrotu do „Przekroju” był Marek Raczkowski. Bardzo mi pomógł zorientować się w wielu sprawach na samym początku. Chwilę potem dołączyła do nas Marta Wardin, obecnie dyrektor wydawnicza, z którą zrealizowałem wcześniej wiele projektów, oraz z Joanną Domańską, dyrektor artystyczną. Przez pierwszy rok zajmowaliśmy się wszystkim wspólnie, dzieląc się zadaniami, potem dołączyła do nas, przeprowadzając się z Trójmiasta, Ewa Pawlik (sekretarz redakcji). Podobnie jak w moim przypadku były to osoby bez doświadczenia prasowego, choć z bardzo ciekawym i różnorodnym bagażem innych doświadczeń i ogromnym potencjale. Miejsce, w którym znalazły się dziś, jest pochodną talentu, wnikliwości, ale przede wszystkim ciężkiej pracy. Mogę bez wahania powiedzieć, że w tym składzie tworzyliśmy pomysł dzisiejszego „Przekroju” włącznie z koncepcją fundacji.
Pragnę, żeby czytelnik „Przekroju” mógł zatrzymać się na chwilę, spojrzeć na siebie i świat uważniej, z dystansem i humorem.
W miarę potrzeb i rozwijania projektu w redakcji pojawiały się nowe osoby: Katarzyna Tyszkiewicz-Borawska (redaktor działu kultura) niedawno jeszcze studentka iberystyki, Wojtek Antonów (kultura fizyczna) wieloletni redaktor sportowy, Tomek Wichrowski (asystent redakcji) początkowo zajmujący się uporządkowaniem archiwum Marka Raczkowskiego, potem archiwum „Przekrojowym”, Zuzanna Lewandowska, która skończyła Cambridge i doskonale nawiązuje zagraniczne kontakty, bardzo zdolna rysowniczka Karina Piwowarska, tworząca nie tylko ilustracje, ale i budująca nastrój stron, czy Bartek Kołdej, grafik. To był wymarzony zespół; w tym składzie mogła już powstać makieta i pierwsza zerówka. Potem przyszedł czas na ostatni etap: zaproszenie do współpracy redaktorów działów, bez udziału których nie mógł powstać pierwszy numer.
Po długich poszukiwaniach dołączyła do zespołu Miłada Jędrysik (redaktor prowadząca) oraz Łukasz Kaniewski (nauka) i Hanna Zielińska (kultura). To filar, na bazie którego powstawał pierwszy numer. Wkrótce potem zdecydowałem się również na współpracę z Tomkiem Stawiszyńskim (filozofia) oraz Katarzyną Sroczyńską.
Ile zatrudniasz osób?
Trzynaście.
Pamiętam, że ostatnia redakcja „Przekroju” to było jakieś pięć osób…
No dobrze, ale ile w ogóle osób pracowało w wydawnictwie, tworząc infrastrukturę? Bo mówię o redakcji, która jest też wydawnictwem i będzie zajmować się również sprawami fundacji. Mogę w takim razie śmiało powiedzieć, że pierwszy numer złożyła czwórka redaktorów – w tym jeden na pół etatu, plus sekretarz redakcji, a mowa o ponad milionie znaków.
To jak wykonujecie redakcję merytoryczną?
Wszelkie uwagi zgłaszam Miładzie Jędrysik, która zajmuję się redakcją wraz z Łukaszem Kaniewskim i Hanną Zielińską.
Ciekawa jest w tym też twoja pozycja. Coraz bardziej skłaniam się ku temu, że to jest trochę twoje dzieło sztuki – zapewniasz redakcji niesamowicie komfortowe warunki, dwa lata pracy nad makietą… Sama koncepcja tego magazynu jest już niezwykła w dzisiejszych dosyć zagonionych za pieniądzem i newsami czasach. Natomiast myślę, że jeszcze jedna rzecz wskazuje na twoją szczególną pozycję. Jesteś właścicielem i zarazem redaktorem naczelnym, który ustala koncepcję magazynu. Jaki jest twój cel wydawniczy jako właściciela?
Mam takie podejście do sprawy, jaki jest ten magazyn, a ten magazyn jest niezwykły i dlatego bardzo wymagający. Pośpiech czy półśrodki byłyby błędem. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli forma, którą zaproponuję, nie zostanie przyjęta przez czytelnika, nie będzie można już wiele zrobić…
Mam spore możliwości finansowe, więc jeśli mnie pytasz, czemu nie zrobiłem sobie przez resztę życia wakacji, zaszywając się w jakimś przyjemnym miejscu i pławiąc w dobrobycie, odpowiem, że byłoby to nie tylko nudne, ale pewnie nawet na dłuższą metę destrukcyjne.
Pragnę, żeby czytelnik „Przekroju” mógł zatrzymać się na chwilę, spojrzeć na siebie i świat uważniej, z dystansem i humorem.
Na ile obliczona jest ta inwestycja i ile dajesz sobie czasu?
Sprzedaż powyżej pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy może nam zapewnić rację bytu. Pierwszy rok przyniesie wiele odpowiedzi, drugi stabilizację i pewność sytuacji wydawniczej, co z kolei pozwoli na podjęcie kolejnych decyzji.
Rozumiem, ale nie do końca. Poznałem cię jako osobę, która nic nie musi i realizuje bardzo ambitny i kreatywny plan życiowy. Tymczasem praca w redakcji – jakkolwiek cieplarniane warunki by miał dany zespół – to jest jednak systematyczna rąbanka. Praca jak każda inna. Nie żałujesz?
Nie ma takiej osoby, która nic nie musi – to po pierwsze. Po drugie – nie miałem chyba w życiu od najmłodszych lat sytuacji, żebym nie zajmował się intensywnie czymkolwiek; z reguły realizowałem dość ambitne plany. Rzeczywiście, mam spore możliwości finansowe, więc jeśli mnie pytasz, czemu nie zrobiłem sobie przez resztę życia wakacji, zaszywając się w jakimś przyjemnym miejscu i pławiąc w dobrobycie, odpowiem, że byłoby to nie tylko nudne, ale pewnie nawet na dłuższą metę destrukcyjne. Życie nie znosi próżni, a ja mam sporo zainteresowań, które chcę rozwijać. Pieniądze mają siłę sprawczą – albo raczej to człowiek może mieć siłę sprawczą również dzięki pieniądzom. Można realizować dzięki nim ważne potrzeby i spełniać pragnienia lub wpaść w wir konsumpcjonizmu, mogą też stać się celem samym w sobie. To, co robię wynika z wewnętrznej potrzeby wykorzystania pełnego spektrum swoich możliwości i wszystkich wcześniejszych doświadczeń. I jeszcze jedna bardzo ważna motywacja – to, co robimy, pozwala na uczestniczenie w życiu społecznym i wnoszenie do niego wartości, którą trudno określić czy nazwać. Nazwałbym to „przepływem” – pracując w zespole tworzymy magazyn, na który składa się wiele treści opracowywanych przez naszych autorów, ilustratorów, artystów. W końcu staje się to spójną całością, magazynem, komunikatem i trafia w ręce naszych czytelników. I to jest dla nas wyjątkowy moment, bo na samym początku i na końcu najważniejszy jest dla nas czytelnik. Jeśli choćby przez chwilę zwiąże się z kwartalnikiem i będzie mógł z tego czerpać, czy w jakiś sposób uczestniczyć w tym, co robimy, to właśnie jest ten przepływ, dzielenie się, tworzenie wartości pozawerbalnej, pozamaterialnej. Daje to ogromną satysfakcję i siłę sprawczą, dzięki której mogę mierzyć się z całą resztą trudnych spraw towarzyszących temu, czym się zajmuję.