Przez szczelinę w lodzie. Rozmowa z Magdą Franczak
Zejście to pierwsza część projektu Magdy Franczak Pałac lodowy, który nawiązuje do książki o tym samym tytule. Wystawa ma miejsce w Galerii Labirynt 2 przy ulicy Grodzkiej 3 w Lublinie. Pałac lodowy norweskiego pisarza Tarjei Vesaasa to poetycka opowieść, która ma baśniową siłę pobudzania wyobraźni, a zarazem jest silnie zakorzeniona w rzeczywistości, dotyczy wydarzeń, które mogły się zdarzyć.
„Młode, białe czoło wśród mroku. Jedenastoletnia dziewczynka Siss. Właściwie było dopiero popołudnie, choć ciemno dokoła. Późna, dojmująco mroźna jesień. Widać gwiazdy, lecz nie ma księżyca ani śniegu, na którym kładą się smugi światła, toteż na przekór gwiazdom panuje gęsty mrok. Po obu stronach las cichy, niby zamarły, mimo że w tejże chwili mnóstwo żywych, przemarzniętych istot kryje się w jego głębi. Siss, ciepło opatulona w mróz, idąc rozmyślała o różnych sprawach. Szła po raz pierwszy do mało sobie znanej dziewczynki, do Unn, szła ku czemuś niewiadomemu..” – tak rozpoczyna się Pałac lodowy Tarjei Vesaasa, poetycka baśń, do której nawiązujesz w swojej wystawie. Na blogu zaznaczyłaś, że twój pałac lodowy ma w pewien sposób odwzorowywać strukturę książki. Co sprawiło, że postanowiłaś przełożyć tę historię na obszar wizualny, w jaki sposób cię do tego zainspirowała?
Pałac Lodowy, a raczej emocje, jaką ze sobą niesie ta książka, tkwiła z tyłu mojej głowy i rozwijała się przez kilka lat. Niektóre motywy zaczynały się przebijać przez poprzednie prace aż do momentu, kiedy poczułam, że jestem gotowa przecisnąć się przez wąską szczelinę w lodzie i zejść do Pałacu. To już kolejny projekt, w którym badam związki człowieka z naturą, biologią. Siłą rzeczy po Stanach Przejściowych i Powiększeniu musiałam dojść do Pałacu lodowego i hibernującej wszystko zimy. Zamrożenia i uśpienia. Projekt odzwierciedla strukturę książki w swojej budowie. Całość nosi ten sam tytuł, co powieść Tarjei Vesaasa, natomiast poszczególne wystawy stanowią jego rozdziały. Oznacza to, że każdy kolejny rozdział jest konsekwencją poprzedniego. Dopiero ostatnia wystawa połączy wszystko w jedną całość.
Czytałam Pałac lodowy ze swoją córeczką, która na bieżąco opowiadała mi o obrazach, jakie powstawały w jej głowie pod wpływem historii, jak wyglądały postaci, miejsca, tajemniczy pałac. Ta opowieść ma niezwykłą siłę, zarówno pod względem wizualnym jak i psychologicznym, może dzięki swojej onirycznej formie, nieraz czytelnik porusza się na granicy jawy i snu. Wydaje mi się, że jest tu kilka łączników z twoją sztuką: perspektywa małej dziewczynki, która zderza się z Dużymi Sprawami (która pojawia się m.in. w Sekretach/ widoczkach), żywioły, które regulują ludzkie życie, w tym przypadku biała, surowa zima, która się zmienia, tworzy w przyrodzie misterne ornamenty, ale i niezwykłe konstrukcje – jak pałac lodowy, który ma hipnotyzującą, zniewalającą moc. Jakie wątki były w tej opowieści dla ciebie najważniejsze? Przypominają mi się twoje rysunki i obiekty (Przyrost naturalny), paranaukowe badanie biologicznej materii. W kontekście twoich wcześniejszych działań Pałac lodowy wydaje mi się naturalną konsekwencją. Czy pomysł na przedstawienie pałacu się zmieniał? Jakie znaczenie miała dla tej idei przestrzeń, w której go prezentujesz?
W samej książce zainteresowały mnie rzeczy niewypowiedziane, które mogły się zdarzyć. Momenty, które decydują o losie, kiedy główna bohaterka przekracza granicę, przechodzi na drugą stronę. Jest w tym doświadczeniu sama, jej percepcja wyostrza się do granic. W oparciu o te fragmenty stworzyłam swoją własną narrację, która nie ilustruje książki, nie odzwierciedla jej treści – jest raczej powidokiem, smakiem w ustach, który możemy wzmocnić lub zneutralizować.
Pałac przyciąga i wabi, hipnotyzuje, przeraża, nie można od niego oderwać wzroku.Zasysa do środka. Wchodzimy głębiej i głębiej, aż do zgubienia, zatracenia. Wnętrze galerii z jednej strony staje się wnętrzem Pałacu, z drugiej zaś emocją, która towarzyszy mi od pierwszego spotkania z książką, o czym wspominałam już na samym początku. Sam pomysł ewoluował, podczas pracy następowały przemiany wynikające zarówno z samej pracy, jak i ograniczeń jakie niosły ze sobą materiały. W sposób naturalny poszczególne elementy wpasowywały się w przestrzeń galerii. Zaczęły na siebie wzajemnie oddziaływać, uzupełniać się i ograniczać, odpychać i przyciągać. Istotne dla mnie fragmenty książki utworzyły punkty, które połączyły się w całą konstelację, misterną sieć połączeń.
Do jednego z wątków zaangażowałaś izraelską artystkę Yael Frank, z którą rozpoczęłaś korespondencję rysunkową. Jakie były powody tej decyzji, jak wyglądała wasza współpraca?
Nasza współpraca dopiero się rozpoczęła, chociaż, gdyby osadzić ją w czasie, to trwa już od roku i jak to zwykle w takich artystycznych duetach bywa, wszystko zaczęło się od wymiany myśli drogą mailową. Aby mieć namacalny kontakt ze swoimi pracami zboczyłyśmy na ścieżkę tzw. sztuki poczty. Niesie ona ze sobą ryzyko utraty dorobku, a co za tym idzie dreszczyk emocji zarówno ze strony nadawcy, jak i odbiorcy.
To wątek, który nie miał szansy na rozwinięcie w książce, mam na myśli przyjaźń głównych bohaterek w naszym przypadku dwóch artystek, których korespondencja rysunkowa krąży wokół Pałacu lodowego. Z drugiej zaś strony, sama zaczyna przybierać postać książki, notesu, małego obiektu. Staje się wystawą w formie publikacji, czymś, co można włożyć do koperty i wysłać.
Wymiana z Yael jest dla mnie kolejnym rozdziałem Pałacu lodowego, który nosi tytuł Timeline, płynie swoim własnym torem, symultanicznie, jest w ciągłym kontakcie z resztą projektu.
To ciekawe, że wokół jednego głównego tematu rozwija się kilka wątków, przypomina mi to rozgałęziające się drzewo. Twoje prace obrazują równoległe rzeczywistości, które się nieraz spotykają – widać to wyraźnie w przenikaniu relacji międzyludzkich z żywiołami natury. Twoje prace korzystają z arsenału form obecnych w przyrodzie, ale mają także niepokojący, ludzki rys – sprawiają wrażenie, jakby były odzwierciedleniem lęków, neuroz, fobii. Opowiedz o tym przenikaniu tego, co biologiczne ze sferą psychiki.
Wynika to z mojego sposobu postrzegania rzeczywistości. Równoległe światy nabudowują się, rozgałęziają i przenikają. To, co aktualnie czytam z tym, co oglądam, codziennymi spostrzeżeniami podczas zwyczajnych czynności. Lewitujące obok siebie płaszczyzny, które czasem mocno muszą się przygiąć, aby się spotkać.
W biologii jest podobnie: wiatr, potrzeba słońca, cienia, wody deformuje kształty, przemienia je. Używając w pracach przetworzonych form zaczerpniętych z przyrody, zamieniam je na relacje międzyludzkie. Bardzo często są to momenty osaczenia, opresji, sytuacji bez wyjścia, wzajemnych połączeń i uzależnień. Tak też się dzieje w prozie Thomasa Bernharda, gdzie duszność wynikająca z klimatu, łączy się z tą w głowie, zamknięci z egzotycznymi ptakami ludzie zaczynają wariować od dźwięków odbijających się w wąwozie. Dom w głębokiej, wilgotnej dziurze. Jego literatura bardzo mocno to na mnie działa. Owocem tego są Stany przejściowe, pokazywane w galerii BWA w Zielonej Górze w 2011 roku.
W wystawie Stany przejściowe pokazałaś formy inspirowane naturą, w momencie przepoczwarzania się, zmiany stanu skupienia. Ubrałaś je w stare ramy, które tym samym otrzymały nowe życie – kolejny aspekt bycia w procesie. Jakie przedmioty wybierasz do swoich realizacji?
W przypadku Stanów przejściowych były to przedmioty, które same w sobie były w pół kroku, w nieokreślonej sytuacji, porzucone pomiędzy brakiem zainteresowania byłych właścicieli, a budzącym się pożądaniem osób, które je ponownie docenią i kupią. Kupowałam więc na pchlich targach fikcyjnych przodków, święte obrazy, oprawione kartki pocztowe z widokiem na austriackie Alpy. W pracowni okazywało się, że nie mają najmniejszego problemu z wejściem w relację z moimi pracami. Nawzajem budowały swoją nową tożsamość, aby w ostateczności, w formie zagęszczonej ławicy, zawisnąć na ścianie galerii. Dodatkowo cykl Połączenia namalowałam na starych, przedwojennych fiszkach PKP. Z jednej więc strony były urzędnicze notatki, z drugiej zaś budząca się do życia przyroda. Obydwie sytuacje w podróży, w stanie przejściowym.
Ten projekt z kolei wynikał z Hairy Candies, prawda? Tworzysz obiekty, które, jak sama powiedziałaś, łączą w sobie coś obrzydliwego z czymś, od czego nie można oderwać wzroku. W pracach z cyklu Owłosione cukierki / Hairy Candies wykorzystujesz włosy. To materia o wyjątkowo ambiwalentnych właściwościach – gdy jest zespolona z człowiekiem jest pielęgnowana, piękna, ale gdy tylko się od niego oddziela staje się czymś napawającym odrazą – włos w ustach, w jedzeniu nie budzi przyjemnych skojarzeń. Czy ta właściwość materii jest dla ciebie inspirująca?
Włosy są takim fragmentem ludzkiej fizjonomii, która może wymknąć się spod kontroli i żyć własnym życiem. Wyrastać, zarastać, sterczeć, przyczepiać się, zmieniać kolor. Nie są organem, nie są częścią ciała, mogą być odpryskiem, kołtunem, przedmiotem handlu, pożądania, obrzydzenia. Ich brak może być oznaką choroby. Łatwo więc snuć fantazje na ten temat. Stworzyłam gabinet osobliwości zasiedlony przez wytwory wyobraźni, owłosione cukierki, miłe i słodkie, kłujące w podniebienie.
Włosy zaczynają obrastać ciało, początkowo tylko twarz, później całą resztę. Włosy zamieniają się w skołtuniałe pukle wystające spod fotela. Są uwięzione w akwarium, nie wiadomo, do kogo należą. Wykonałam atlas rysunkowy inspirowany albumami fotograficznymi wiktoriańskiej Anglii, wypełniony przedstawieniami frików i dziwadeł. Powstały mikro obiekty zamknięte w laboratoryjnym szkle. Zaczęły pojawiać się stare ramy, coraz gęściej zasiedlające ściany galerii, a w nich bohaterowie mojej opowieści. Pukiel dotknął ziemi i zaplątał się w gałąź i tak, jak powiedziałaś gablotki i akwaria zamieniłam na „szklarnię”, w której zaczęłam „hodować” roślinne hybrydy.
I tak powstaje subtelna sieć połączeń pomiędzy wątkami. Hairy Candies umieściłaś w zjawiskowym szczecińskim budynku Willa Lentza, natomiast roślinne hybrydy zagnieździły się w witrynie starego sklepu przy ulicy Ogrodowej w Lublinie. Dwie przestrzenie – willa bogatego przemysłowca z końca XIX w., w której zachowały się pełne przepychu, oryginalne wnętrza, oraz szklany prostopadłościan przy ul. Ogrodowej, cichej i urokliwej ulicy w lubelskim śródmieściu, przy której przed wojną było mnóstwo ogrodów. Co kieruje cię do konkretnych miejsc, w jaki sposób je wybierasz?
Bardzo ważny jest dla mnie kontekst miejsca, w którym pokazuję swoje prace oraz jego charakter i uwarunkowania architektoniczne. Szukam miejsc, które wejdą w symbiozę z moimi pracami, wprowadzą dodatkowe znaczenia lub uwypuklą te już istniejące. To dla mnie dodatkowe wyznanie i kolejny etap pracy nad projektem – konfrontacja z przestrzenią wystawienniczą. Wkraczając do takiego wnętrza jestem nastawiona na dialog i wyostrzam zmysły do granic możliwości, a potem powoli wprowadzam się do środka.
Nie ukrywam, że szczęście mi sprzyja i w momencie, kiedy uruchomię energię wokół projektu, wir, który wytwarzam zagina czasoprzestrzeń i miejsca same do mnie trafiają. Tak było w przypadku Willi Lentza w Szczecinie – odnalazłam ją na podstawie zdjęcia znalezionego w internecie. Od razu poczułam, że to idealne miejsce dla Hairy Candies. Rzeczywistość przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Okazało się, że znam ludzi, którzy mogą mi w tym pomóc. Dzięki nim mogłam pracować tam przez tydzień, mieszkając po sąsiedzku, a portier oddając mi klucze powiedział: Od teraz willa należy do pani!
Wymarzone warunki do pracy! Z drugiej strony, oprócz prac fizycznie istniejących przestrzeni twoje prace zagnieżdżają także zupełnie inne, wirtualne, wyobrażone. Opowiedz o swoich projektach performatywnych (np. Family TV). Czy performance jest dla ciebie ważnym medium, co cię w nim najbardziej interesuje?
Moje działania performatywne, jeśli możemy je tak nazwać, to trudny temat i tak go traktuję. Służy przełamywaniu i przekraczaniu, za każdym razem towarzyszy mi uczucie balansowania nad przepaścią. Zdecydowanie lepiej to robić trzymając kogoś za rękę, stąd Family TV, czyli rodzinny kolektyw, w którym oprócz mnie występuję mój mąż Ludomir i syn Emil. Zaczęło się od festiwalu Bent w Nowym Jorku, na którego zaproszenie przygotowaliśmy swoją pierwszą audioperformatywną akcję. Ponieważ dostawaliśmy stypendium, potrzebna była wiza pracownicza. Procedury trwały tak długo, że nie udało się tam dotrzeć. Organizatorzy zadecydowali, że wystąpimy w przewidzianym dla nas czasie i miejscu, ale na ekranie.
Zostaliśmy Family TV i przyjęliśmy formułę nie występowania na żywo, a raczej w bezpośrednim kontakcie z widzem. Kamera stanowiła bufor. Lubiłam momenty, kiedy ludzie czuli się jak odkrywcy, zauważając, że sytuacja dzieje się tu i teraz, że tak naprawdę jesteśmy tuż obok, ale nie na wyciągnięcie ręki.
Niestety z naszej trójki Emil jest najbardziej konserwatywny, więc musieliśmy tę formułę złamać i nawiązać kontakt z odbiorcą, który na tym skorzystał – raz nawet publiczność była częstowana popcornem. Czasem odłączam się od Family TV aby samotnie zmierzyć się z potworem, albo nawiązać współpracę z innymi ludźmi (np. ZUOM z Olą Rzepką, Zosią Esden i Ulą Sawicką).
To przeważnie kobiety-artystki? Zastanawiam się, na ile istotne jest dla ciebie eksplorowanie kobiecego doświadczenia – to znaczy kwestii związanych z tożsamością, z ciałem i tym, co ono przeżywa.
Chciałabym, aby mój przekaz był uniwersalny, nieuwarunkowany płciowo.
Jeśli chodzi o doświadczanie, korzystam z tego, co jest mi bliskie, co jest tuż obok. Wynika ono z obserwacji siebie, otoczenia, zbierania okruchów z dywanu, podsłuchiwania ludzkich dialogów na ulicy, fikcji literackiej, sennej fabuły, mojego sposobu poruszania się w świecie. Mam naturę zbieraczki, każdy element rzeczywistości jest dla mnie ważny, a im bardziej marginalny, porzucony i wyliniały, tym lepiej. W samym ciele interesuje mnie choreografia codzienna, wychwytywanie pojedynczych obrazów i sekwencji ruchowych, czasami z czystej kolekcjonerskiej przyjemności.
Powrócę jeszcze do wizji natury, która przebija w twoich realizacjach – w Sekretach/ widoczkach zakopanych w ziemi, w akwarelowych szkicach flory i fauny, obiektach – zmutowanych, gęstych, pulsujących, które kuszą i odpychają zarazem. Przypomina mi się zdanie z wystawy, którą przygotowałaś z Izą Tarasewicz (Kołtun, MCK Słupsk, 2011): „[Artystki] docierają do tajemnych miejsc, w których obrośnięci futrem ludzie wyrastają z ziemi jak drzewa, skulone istoty sklecone z różnych stworzeń, przemykają na granicy postrzegania, a nad światem unosi się wielki KOŁTUN – czarny księżyc na smolistym niebie…”
Natura w twoim ujęciu jest płynnym, pulsującym bytem z pogranicza jawy i snu, skarbnicą marzeń, tajemnic i lęków, które kumuluje i których nigdy nie oddaje. Pojawiają się raczej w formie reminiscencji, odprysków, sugestii. Czy są miejsca, pejzaże, obszary, które do ciebie przemawiają bardziej niż inne?
Są takie obrazy i zapachy, które pielęgnuję w pamięci i ciągle do nich wracam. Zwłaszcza zapachy niosą ze sobą wyjątkowe, trudne do opisania emocje. Jedna z nich jest bardzo wyrazista: to tęsknota. Opisy tych doświadczeń gromadzę w notesie, aby nie zapomnieć. Zeszyt służy za miejsce kiełkowania, potem sklejam to na różne sposoby w zależności od kontekstu. Wyciągam je jak ubrania z szafy. Przywołujący nostalgię obraz drogi nad rzekę łączy się z gęstą, mglistą cieczą. Poczucie witalności przyrody pokrywa się z przerażeniem wobec jej siły. Bluszcz, który rośnie i wpija się silnymi przyssawkami, jezioro skute lodem, czarna otchłań, gdzie toczy się życie. Pamięć działa jak subiektywne sito, pozostawiając najistotniejsze wspomnienia. Lubię z nimi pracować, badać ich moc, obserwować, w jaki sposób ulegają deformacji przenikając się z tym, co było przed momentem, a należy już do przeszłości.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Magda Franczak
- Wystawa
- Zejście
- Miejsce
- Galeria Labirynt 2
- Czas trwania
- 16.01.2014 - 09.02.2014
- Osoba kuratorska
- Magdalena Linkowska
- Fotografie
- Diana Kołczewska, Magda Franczak
- Strona internetowa
- labirynt.com