Sprzeczności peryferyjnego feminizmu albo ewangelistki selfie
Jak się okazuje, „konserwatywna feministka” to ja. Wyoutowała mnie redaktorka „Szumu” Karolina Plinta na gościnnych występach w „Dwutygodniku”. W recenzji wystawy Przyjaźni moc, poświęconej dziewczyńskiej sztuce o przyjaźni, potraktowała mój felieton o selfie-feminizmie jako jedno wielkie zawołanie o feministyczne „niegdysiejsze śniegi”: demonstrowanie i polityczność, a nie jakieś tam fotki w internecie.
To akurat prawda; gorzej, że moja krytyka selfie posłużyła jej też de facto do porównania mnie z prawicowymi i mizoginistycznymi szefami galerii, jak np. eks-dyrektor poznańskiego Arsenału Piotr Bernatowicz, i dokonywanych przez nich aktów cenzury, tudzież zachowań katolików wobec spektaklu Olivera Frlijicia Klątwa w Teatrze Powszechnym. Dlatego, że miałabym podobnie jak oni „dostrzegać sprawców w ofiarach”, czyli obwiniać instagramerki o klęskę feminizmu, seksizm i backlash. Nic takiego oczywiście nie nastąpiło. Nie czuję się też zobowiązana do odpierania absurdalnego zestawienia z konserwatywnym betonem męskich kuratorów tępiących przejawy jakiejkolwiek lewicowości. Samą wystawę w lokalu_30 uważam za ważną i interesującą; porusza ona bliski mi temat kobiet i zabawy, i co najzabawniejsze, potrafię sobie doskonale wyobrazić siebie piszącą w równoległym świecie recenzję identyczną niemal z tą Plinty. Tak pozorny wydaje mi się ten spór. Cipedrapskuad i inne pokazane tam projekty są przynajmniej ciekawe i mają interesującą formę.
Moja krytyka selfie-feminizmu dotyczyła zafiksowania na wizerunku, podporządkowania się przez to kapitalistycznej tendencji.
Intencją tekstu Jeśli muszę się rozbierać… było przyjrzenie się cierpieniu widocznemu w praktykach ekshibicjonistycznych instagramowiczek i zastanowienie się nad jego przyczynami, ponieważ celebrowanie smutku i cierpienia w czasach politycznego i gospodarczego załamania, kiedy depresja jest niemal wpisana w nasze życie, zwłaszcza w przypadku kobiet, uważam za bardzo niebezpieczne. Choć piszę o tym jak praktyki instagramerskie „przypominają soft-porno”, to jest to opis strategii, nie tępienie porno (którego to nagle domaga się Plinta). Chciałam się raczej zastanowić, dlaczego młode kobiety, które pracownicami seksualnymi z przyczyn ekonomicznych raczej być nie muszą, przejmują ich wizerunek. Porno jest polityczne? Owszem, ale myślę, że autentyczne pracownice seksualne mocno by się zdziwiły, że przejmowanie ich wizerunku ktoś nazywa „feministycznym” samo w sobie. Wizerunku, który może być, ale niekoniecznie jest elementem wyzwolenia seksualnego, lecz w tym wypadku jest po prostu elementem ich pracy. Jest miliard powodów, dla których kobiety podejmują pracę seksualną, ale głównym z nich jest przymus ekonomiczny. Tak więc w kontekście feminizmu z pewnością przede wszystkim poprosiłyby o swoje prawa pracownicze. Pamiętajmy też przypadek Femen, protestantek topless z Ukrainy, którymi tak jarały się media. Femen okazały się być tylko zmyślną strategią marketingową, w dodatku o islamofobicznym odcieniu i bardzo wątpliwych sukcesach politycznych, o których słuch już dawno zaginął.
Może stąd pojawiające się głosy, które wyglądają na „cenzorskie”. Być może niektóre z nich takie są, szczególnie te, które krytykują rolę, jaką seksualizacja i seks odgrywają w feministycznej ewangelizacji. Jednak w swojej krytyce Karolina Plinta wzięła tę krótką, nieznaczącą wzmiankę o pornifikacji instragramowego selfie i postanowiła potraktować ją jako oś mojego wywodu. Otóż nie – moja krytyka selfie-feminizmu dotyczyła zafiksowania na wizerunku, a przez to – podporządkowania się kapitalistycznej tendencji. Jasne, że chcę, żeby dziewczyny miały i prawo do zabawy, i seksu, ale chcę też, alby miały również prawa. A sytuacja jest taka: fiksujemy się na wizerunku i na „zwrocie językowym”, tak jakby zamieszczenie zdjęcia lub wypowiedzenie czegoś na głos (w tym wydrukowanie tekstu w gazecie, czemu jestem stuprocentowo winna i niniejszym posypuję głowę popiołem) miało zmienić rzeczywistość. Niestety, przeważnie nie zmienia zupełnie nic. Czy chcemy wysyłać w świat wiadomość dla młodych dziewczyn, że coś się zmieni, a świat zadrży w posadach, jeżeli opublikują zdjęcie w internecie?
Analizując obecną sytuację kobiet, dostrzec można, że w ciągu ostatnich dziesięcioleci zaszło wiele zmian na lepsze, ale patriarchat nadal ma się znakomicie. Nie wspominam już nawet o tym, że każdego dnia okazuje się, że te zmiany są tylko chwilowe, iluzoryczne, zależne od widzimisię kolejnego rządu i ustroju. To przecież kompletnie nie-glamour i nie-sexi „totalitarny” komunizm i Polska Republika Ludowa dały polskim kobietom równość w miejscu pracy, równe płace, środki antykoncepcyjne i aborcję, a świętoszkowata „demokratyczna” III RP im to znowu, z przyczyn ideologicznych, odebrała.
I choć PRL miał wiele wad, ciekawe, że dziś w kontekście walki o prawa kobiet nie następuje tak bardzo potrzebne przewartościowanie neoliberalnego status quo i włączenie do dyskusji kontekstu klasowego. Natomiast emancypacja została utożsamiona z ciałem. Przecież w realu empowerment przez selfie, mimo swej demokratyczności, dotyczy niewielkiej ilości kobiet, a jeszcze gorzej jest z jego realnym wpływem, gdyż znacznie trudniej jego efekty zinstytucjonalizować, ująć, przełożyć na życie społeczne.
Z tych względów wydaje mi się, że selfie-feminizm to jednak przede wszystkim autoterapia, która nie może być zastępnikiem realnego feminizmu polegającego na braniu spraw w swoje ręce. I dlatego również nie wierzę w to, że rozpowszechnianie jakiegoś wizerunku cokolwiek realnie zmienia, poza samopostrzeganiem się kobiet, a za to ma bardzo dużo wspólnego z subtelnymi sposobami zniewalania kobiet w neoliberalizmie. I nie ma znaczenia, ile selfiaków natrzaskają sobie dziewczyny w internecie – to wyjście na ulice, protest mógł cokolwiek zmienić w tej materii, a nie osobisty narcyzm i niepewność wobec własnego wizerunku przekute w iluzoryczną władzę. Powiedzcie samotnej matce na eksmisji, żeby zrobiła sobie selfie, na pewno jej to pomoże. Może to zbyt mocny obraz i zdaję sobie sprawę, że te dwie rzeczy – aktywność społeczna i dbałość o wizerunek w internecie absolutnie nie muszą się wykluczać, jednak coraz częściej o feminizmie mówi się w kontekście tego drugiego, a nie pierwszego. I to mnie właśnie martwi.
Możliwość zatrudnienia, to ile polskie kobiety zarabiają i jak traktowane są na rynku pracy w najbliższych latach będzie znacznie ważniejsze dla ich upodmiotowienia niż „umiejętność grania swoim wizerunkiem”.
Owszem, obraz jest ważny, ale nie zgadzam się z tym, że należy się mu podporządkowywać. Nieźle sprowadza w tym kontekście na ziemię przeczytanie raportu o zatrudnieniu kobiet w Europie i w Polsce. Wbrew pozorom polskie kobiety plasują się w nim na całkiem niezłym miejscu, wyżej niż np. kobiety w sprawiającej wrażenie wielostronnie i bardziej wyemancypowanej od nas Islandii. Jednak jak się okazało, to tylko część prawdy – w Polsce pracuje tylko 60% kobiet (wliczając w to pracę na śmieciówkach), natomiast 1/4 z nich weszła na rynek pracy dopiero w ostatnich kilku latach. Do niedawna więc aż 60% naszych rodaczek pozostawało bez pracy. O ile większe jest ryzyko ubezwłasnowolnienia i nieposiadania własnej podmiotowości u kobiet, które nie posiadają swojego kapitału w obecnych późnokapitalistycznych realiach.
Możliwość zatrudnienia, to ile polskie kobiety zarabiają i jak traktowane są na rynku pracy, w najbliższych latach będzie znacznie ważniejsze dla ich upodmiotowienia niż „umiejętność grania swoim wizerunkiem”. Zajawka na selfie, nawet jeśli jest refleksem czegoś poważniejszego, czyli tego jak jesteśmy postrzegane, nie zmienia w naszym życiu dokładnie nic, ponieważ trudno zinstytucjonalizować te zmiany (choć mam nadzieję, że jakiś tam wpływ ma, skoro poświęcamy temu zjawisku tyle uwagi). Natomiast od tego czy i za ile kobiety będą pracowały zależy niestety prawie wszystko.
Jednak w sferze symbolicznej późnokapitalistycznego społeczeństwa, zwłaszcza na jego peryferiach, takich jak Polska, kwestie wizerunkowe zaczęły odgrywać nagle zupełnie nieproporcjonalną rolę. To tak jak w najnowszym filmie Adama Curtisa Hypernormalisation, gdzie reżyser twierdzi, że rewolucja lewicowa nie może się dokonać, gdyż wszyscy są hipsterami zanadto przyklejonymi do swoich smartfonów i żyjącymi internetową iluzją. Jest natomiast jasne, że w ten sposób żyje doprawdy tylko niewielka część społeczeństwa. Więc będzie OK, jeśli powiemy, że selfie to autoterapia, która może chwilowo poprawić samopoczucie; nie ma jednak żadnych podstaw, by uznać te strategie za cokolwiek poważnie wyzwalającego.
I jeszcze okrzyk Karoliny Plinty: „polskie kobiety górą!”, potwierdza właśnie kompleksy, których mielibyśmy się pozbyć, fakt, że nawet w czasach internetowych jesteśmy właśnie peryferium, które musi sobie potwierdzać i rekompensować swoje poczucie niższości przez bezrefleksyjne porównywanie się z innymi. To tak jak z niedawnym filmikiem poznańskiej Manify na Dzień Kobiet, który skupiał się na manifestacji „niedozwolonych” rzeczy – jak publiczne całowanie się kobiet czy ujawnianie tego, że ma się okres, wysypkę, czy w ogóle kobiece CIAŁO w przestrzeni publicznej. I choć byłam filmikiem zachwycona, to boleśnie pokazywał on, że nawet Manifa, dotychczas starająca się poruszać kwestie społeczne, uległa temu indywidualistycznemu uwizerunkowieniu, widzi rewolucję w szczegółach, pomijając napierającą falę w czasach rządów PiS. jednak efektem jest więcej, niż kiedykolwiek odsłon w internecie. Czy jednak przekłada się to na większą popularność feminizmu? I jakiego?
Tymczasem prawdziwa rewolucja, to, że polskie kobiety wchodzą na rynek pracy i możliwe tego konsekwencje, pozostaje niewidoczna, bo jest niemedialna. Poza tym, czy jako pokolenie MTV, które odkąd w latach 90. w Polsce zagościły kolorowe magazyny i kablówka, jesteśmy przygotowywani, aby zostać perfekcyjnymi, skupionymi na wizerunku neoliberalnymi podmiotami? Mielibyśmy właśnie w takiej poetyce dostrzec coś rewolucyjnego, wyrywającego nas z marazmu? Kolejne „strategie wizerunkowe” wydają mi się banalnie śmieszne w porównaniu z tym, że moglibyśmy się kolektywnie za coś zabrać. I co więcej, mogłoby nam się udać, to dopiero byłoby subwersywne! Ciało już dawno skolonizował rynek. Czy robiąc sobie kolejne stylizacje ustanowimy się jako niezależne podmioty? Chyba nie.
Jeśli to ma jakikolwiek sens, chcę bronić lasek broniących swojego prawa do zabawy i głupot, ale nie za cenę zastąpienia przez te kwestie spraw polityczności i sprawczości.
Jednak ciało nadal jest polem walki, zwłaszcza w Polsce. I młode kobiety, które wychowały się w przekonaniu, że „wolność” to prawo do darmowego internetu, a nie możliwość dowolnego posługiwania się własnym ciałem, muszą tego doświadczyć, przebyć ten etap. To kwestia wieku. Ale również kwestia wychowywania nas w Polsce od początku w rytm tego, czego „nie wolno”, a nie tego, co wolno. Jesteśmy – zwłaszcza kobiety – przyuczani, tresowani wychowywani do konformizmu, do zaspokajania oczekiwań innych. Może dlatego w naszym społeczeństwie nagła możliwość autoekspresji jest tak rewolucyjna i tak popularna. Do tego stopnia, że zanim zaczniemy maszerować jako kolektyw i na powrót się nim staniemy, potrzebujemy wpierw wydobyć się z tłumu, strzelić selfie w eleganckich czarnych ciuchach z hasztagiem #czarnyprotest, zindywidualizować się, by dopiero później powrócić do grupy, tłumu, demonstracji i stać się ciałem kolektywnym. Musimy jednak patrzeć i widzieć poza horyzontem jednostkowego ciała i podmiotu.
Najpierw jednak musimy poprawnie zyskać indywidualną podmiotowość. Smutne jest tylko to, że droga do indywidualizmu w społeczeństwie peryferyjnego kapitalizmu z przyczyn historycznych musi wieść przez indywidualizm spektakularny, samoutowarowiający. Szkoda. Czekają nas lata, może nawet dziesięciolecia nieporozumień i płonnych dyskusji dotyczących tego, czy granie z wizerunkiem lub noszenie konkretnych ubrań jest feministyczne i dające wzmocnienie. Lata czysto paliatywnej terapii jako zastępnika realnych, twardych zmian, które mogłyby poczuć nasze córki, a może nawet młodsze siostry. Kolejne wybory będzie pewnie wygrywał PiS, ale co z tego, skoro nasze uprzywilejowane kręgi będą miały nową rozrywkę. Mój oldskulowy feminizm można zaatakować z pozycji selfie feminizmu, ale czy nie istotniejsze jest pojawiające się ponownie widmo „ideologii gender”?
Jeśli to ma jakikolwiek sens, chcę bronić kobiet broniących swojego prawa do zabawy i głupot, ale nie za cenę zastąpienia przez te kwestie spraw polityczności i sprawczości. Łatwo myśleć, że zmieniam świat za pomocą zdjęcia niż prowadzić wieloletnią walkę. Oczywiście, trudno nie odnosić się do tej zajawki z pewną sympatią. Kultura popularna, która póki co będzie nam towarzyszyć, potrafi działać w najbardziej nieoczekiwany sposób i mieć najbardziej nieoczekiwane efekty i reperkusje społeczne. Życzę tego wszystkim ewangelistkom selfie.
Agata Pyzik – dziennikarka i krytyczka sztuki, publikuje teksty o tematyce politycznej, artystycznej, muzycznej i kulturalnej. Zajmuje się artystyczną i kulturalną historią Europy Wschodniej końca XX wieku pod wpływem socjalizmu i wschodzącego, neoliberalnego kapitalizmu. Autorka 2 książek: historii zimnej wojny Poor but Sexy (2014) i memuaru Dziewczyna i pistolet (2020). Jej teksty ukazywały się w Szumie, Dwutygodniku, „The Wire”, „The Guardian”, „Artforum”, „frieze” i in.
Więcej