Dlaczego warto czytać umowy?
Nie jest tajemnicą, że temat umów, które podpisują artyści przy okazji współpracy z instytucjami jest raczej drażliwy. I to drażliwy na poziomie pytania o honorarium sprzed kilku lat.
Praktycznie każdy w tej branży podpisał kiedyś umowę, która była de facto ponurym cyrografem i do dziś ma nadzieję, że druga strona nie wykorzysta wszystkich zawartych w niej możliwości.
Artyści często są nabuzowani artyzolem niczym zawodnicy Tour de France tablicą Mendelejewa. To nie pomaga, gdy w trakcie realizacji projektu trzeba coś szybko podpisać.
Zastanawiając się, dlaczego tak się dzieje można wskazać na przynajmniej kilka przyczyn. Po pierwsze jest to wykorzystywanie przez stronę zlecającą stosunkowo niskiej wiedzy prawnej samych artystów i osób pracujących przy projektach. To banał, ale nawet w sytuacji, gdy umowa zostanie uważnie przeczytana, to kolejną przeszkodą jest fakt, iż w razie ewentualnego sporu ostateczną instancją w ewentualnym sporze jest management samej instytucji. Sytuacja, w której artysta wyłoży środki na przygotowanie profesjonalnego pisma prawnego i zdecyduje się na sądowne obalenie zapisów lub wyegzekwowanie należnych zobowiązań jest bardziej niż nieprawdopodobna.
Oczywiście jest to pochodna szerszego zjawiska, jakim jest doskonale znane uśmieciowienie rynku pracy – w tym przypadku chodzi o banalny brak przyzwolenia na negocjowanie umów.
Po drugie, mamy do czynienia z historią znaną doskonale z podobnych dyskusji okołoinstytucjonalnych – artyści często są nabuzowani artyzolem niczym zawodnicy Tour de France tablicą Mendelejewa. To też nie pomaga, gdy w trakcie realizacji projektu (zdecydowanie rzadziej przed jego rozpoczęciem) trzeba coś szybko podpisać.
Realia formalno-prawne „instytucjonalnej czarnej materii” – tzn. byłej sieci BWA i festiwali – często wciąż nie mogą wydobyć się oparów folwarczności.
Po trzecie mamy często do czynienia ze zwykłą arogancją przygotowujących umowy, która – żeby nie być jednostronnym – jest często przykrywką dla zwykłej bezradności. Nie ma tak naprawdę wzorców umów z w miarę rozsądnymi zapisami, do których można by się odwołać, więc nic nie stoi na przeszkodzie radosnej twórczości. Nie należą do rzadkości sytuacje, w których umowy są kopiowane latami w całości lub we fragmentach z powielaniem tych samych błędnych lub nieważnych zapisów. Niewiele instytucji na stałe współpracuje z prawnikami, a to co zostanie przez nich przygotowane cieszy się dużym kredytem zaufania. Wiele kompromitujących detali zdradza też, że umowy te są przygotowywane przez prawników, którzy dawno nie mieli w ręku ustawy o prawie autorskim.
Są oczywiście pozytywne przypadki (Zachęta), gdzie od lat używane są starannie przygotowane dokumenty, czy dokonywane są zmiany w istniejących wzorach (MSN). Tu muszę pochwalić bardzo sympatyczną umowę dla performerów, którą posługuje się muzeum. Nie zmienia to faktu, że realia formalnoprawne „instytucjonalnej czarnej materii” – tzn. byłej sieci BWA i festiwali – często wciąż nie mogą wydobyć się oparów folwarczności.
Przygotowując ten zajawkowy tekst, który jest wstępem do nieco większego projektu, zająłem się najczęściej używanymi rodzajami umów, tzn. stosowanymi przy okazjach takich, jak przekazanie pracy/filmu do wideoteki, przekazanie pracy/filmu na wystawę, przygotowanie nowej realizacji w trakcie projektu. Kilka miesięcy temu zamieściłem na moim FB apel o do przesyłanie skanów kłopotliwych umów z usuniętymi danymi wrażliwymi. Otrzymana korespondencja pozwoliła na przygotowanie zestawu najbardziej kłopotliwych (dla artystów i instytucji) problemów, które na tym polu powstają. Ująłem to w kilka punktów:
1. Nierozróżnianie rodzaju umowy
Zanim wgłębimy się w konkretne zapisy, warto zastanowić się, czy dokument, który mamy w ręku w ogóle jest na temat. Oczywiście trudno to stwierdzić po samym tytule, ale jeśli w umowie na np. 150 pln za jednorazowe pokazanie filmu podczas wydarzenia (np. dyskusji panelowej) znajdują się zapisy o przekazaniu autorskich praw majątkowych z długą listą pól eksploatacji etc., to powinna włączyć się lampka kontrolna. Z moich obserwacji wynika, że najprostszy rodzaj umowy, jakim jest licencja niewyłączna (udzielana na jedno lub serię wykorzystań), jest z niezrozumiałych powodów unikana.
2. Zachłanność
W wielu miejscach doktryna prawa autorskiego podkreśla nierozerwalny związek autora z dziełem. Jest to ujęte w regulacjach dotyczących tzw. praw osobistych (m.in. uznania autorstwa), które z zasady są niezbywalne. Ambicje przełamania tego założenia widać jednak w sytuacjach, gdy podczas planowania realizacji projektu, np. festiwalowego, zakłada się, że sam fakt wypłacenia przyzwoitego honorarium uprawnia do przekazania wszelkich praw majątkowych do powstającej pracy. W wielu takich sytuacjach rozwiązaniem jest zawarcie klauzuli mówiącej o udzieleniu przez autora licencji niewyłącznej – w ten sposób zarówno artysta/artystka, jak i organizator będą mogli dysponować prawami majątkowymi do pracy. To symetryczne rozwiązanie jednak nie spotyka się z uznaniem, na jakie zasługuje z racji swojej prostoty, a szkoda.
3. Totalność
Bardzo często miałem wrażenie, że zakres umowy był tak szeroki i obejmował tyle potencjalnych sytuacji prawnych, jakby jej podpisanie miało być ostatnią czynnością autora dokonywaną ze stopami w tzw. betonowych skarpetkach na brzegu Wisły lub powiedzmy Warty. W związku z tym przekazywane są wszelkie możliwe prawa do udzielania sublicencji, tworzenia utworów zależnych w dowolnym zakresie, bez ograniczeń czasowych ani terytorialnych, na wszelkich polach eksploatacji, które autorowi umowy trafiły pod klawisze ctrl v/ctrl c. Tu prosta porada – jeśli na umowie znajdują się więcej niż 4 pola eksploatacji, należy poddać ją szczególnie dokładnej lekturze.
Warto pamiętać, że gdy podczas projektu lub po nim wystąpi nieprzewidziana podczas zawierania umowy okoliczność, można zrobić aneks, który ureguluje temat. Ta praktyka, jednak nie jest brana pod uwagę, zakłada się, że kontakt autora z instytucją po raz kolejny raczej nie będzie możliwy.
4. Pola eksploatacji
Mimo iż obowiązująca ustawa o prawie autorskim z 1994 zabrania zawierania umów przekazujących wszystkie sposoby korzystania z utworu, to jeszcze, bardzo rzadko, można spotkać formułę „na wszystkich polach eksploatacji”. To jednak unikaty, zdecydowanie częściej pojawiają się „sprytne” formuły równoważne, jak np. „na polach eksploatacji znanych w momencie zawarcia umowy” lub na polach „technicznie dostępnych w momencie zawarcia umowy”– co w równym stopniu nie wypełnia ustawowego zakazu. Czasem mają miejsce sformułowania, o których ważności toczy się dyskusja w gronie prawnym. Chodzi mianowicie o zawarcie prawa do pierwokupu praw majątkowych na polach eksploatacji niewymienionych w umowie za np. symboliczną złotówkę.
Z drugiej strony plagą jest umieszczanie w umowie praktycznie wszystkich pół eksploatacji, które tylko można wymienić, bez refleksji czy faktycznie kiedyś dojdzie do ich wykorzystania. Mając na uwadze, że nie wpływa to na wysokość honorarium, warto domagać się wykreślenia wszystkich pól nieuzasadnionych zakresem współpracy.
5. Zapisy od czapy
Jako zapisy od czapy rozumiem przede wszystkim zobowiązania do niewykonywania praw autorskich osobistych. Tak, czasem na takie kwiatki trafiałem (umowa kuratorska). Oraz zobowiązanie do niewykonywania droit de suite – czyli prawa osobistego (niezbywalnego), polegającego na uzyskiwaniu korzyści z odsprzedaży dzieła.
6. Arogancja
Wyższy poziom zapisów od czapy stanowi jednak umowa używana przez Czapski Art Foundation podczas ostatniego Mediations Biennale. Wymieniam nazwę fundacji dlatego, że z tak daleko posuniętą arogancją w traktowaniu artystów nie spotkałem się wcześniej. Różne opisywane powyżej niuanse zostały ujęte w jednym zwięzłym paragrafie: „Wykonawca przekazuje prawa autorskie do tworu na rzecz Zamawiającego”.
Jednak władze Czapski Art Foundation – w przeczuciu, że coś z powyższym zapisem może być nie tak – postanowiły zabezpieczyć się przed jego ujawnieniem:
Powyższy przykład przytaczam, gdyż bardzo brutalnie pokazuje, jak ważne jest czytanie umów. I chociaż często negocjacje są trudne na początku, to jednak warto je podejmować i nagłaśniać najbardziej przykre przypadki.